Pieśni rewolucyjne

Czasem, przed świtem, rozbrzmiewają w mojej głowie pieśni rewolucyjne. Gra Międzynarodówka, Warszawianka, Marsylianka. Podrywam się, zrzucam z siebie to wyobrażenie i próbuję spać dalej, gdy tam, w głowie, grają trąby.

Rewolucyjne pieśni są akceptowane powszechnie lub przyjmowane tylko przez niektóre grupy. Melodia każdej pieśni rewolucyjnej może być zastosowana w każdym miejscu na świecie; melodia jest wspólna. Dzielą słowa.

Kto wie, co śpiewają powstańcy na ulicach i placach Egiptu, Tunezji, Iranu, Bahrajnu i innych ogarniętych falą gwałtownych zmian państw? Jakie grają im w głowach melodie? Stare, znane powszechnie, czy nowe? A może w ogóle nie śpiewają?

Mnie rewolucja nie ciągnie i dlatego poranne werble staram się wyciszyć, choć są niekiedy tak nieznośne, że jednak wstaję – „powstaję” – chciałoby się napisać. Moja – zatem – codzienna rewolucja i powstanie z łóżka, to moja codzienna walka ze snem i z marazmem. Nie chcąc trywializować: jak ja czasem powstaję, zwyciężając siebie, tak i społeczeństwa Bliskiego Wschodu powstały, nie mogąc wyciszyć wspólnych większości wyobrażonych pieśni rewolucyjnych.

Powtarzam: czy tam, w Jemenie, Syrii, Libii i innych państwach, rozbrzmiewają na ulicach pieśni rewolucyjne?

Aneks

LinkedInShare

Zupa cebulowa

zupa cebulowa

Cebulę pokrojoną niezbyt drobno, niezbyt grubo, 6 nieco większych niż małe cebul (tyle mnie dziś wyszło na trochę więcej niż litr wody) trzeba zeszklić na oleju z masłem, na niewielkim ogniu.
Zeszkloną cebulę przyprószamy mąką, dwa rzuty z ręki, wymieszane.
Dolewamy bulion (jaki kto lubi, ja lubię wołowy lub warzywny, kurzy niedobry, bo robi się za słono) – dwie kostki bulionowe rozpuszczone w kubku przegotowanej wody (lepsza przegotowana niż zimna!, nie musi być wrzątek, ale zdecydowanie ciepła), dolewamy jeszcze jeden kubek przegotowanej wody i trzeci kubek białego wytrawnego wina (najtańsze, ale koniecznie wytrawne). Wtedy widać „na oko”, czy nie jest zbyt dużo cebuli albo zbyt mało – trzeba wody dolewać z czwartego kubka, pilnując proporcji – w razie czego dolać jeszcze z piątego kubka trochę.
Przyprawiamy: sól, pieprz, zioła prowansalskie i liście laurowe (4-5). Jakieś inne przyprawy odradzam, bo smak w przyprawę się zmienia z cebuli.
Na małym ogniu gotujemy, gotujemy, gotujemy – 15-20 min – i mieszamy, mieszamy od czasu do czasu. Próbujemy, bo to ten moment, kiedy trzeba sprawdzić, czy nie za słona (można rozwodnić!) albo za mało czegoś.
W tym czasie robimy grzanki (dobre są tosty z tostera).
Ugotowaną zupę przelewamy do miseczki, sypiemy trochę (niedużo!) startego sera (pikantny: gruyere, dziugas litewski) i na ser kładziemy tosta (okrawając rogi, by pasowały do miseczki) i na tosta sypiemy ser obficie.
Wstawiamy do piekarnika (uprzednio rozgrzanego). Zapiekamy.
Wyjmujemy z piekarnika ostrożnie, bo gorące i zajadamy się. Mniam!

Przepis, niestety, przywołuje wspomnienia. Klasyczną zupę cebulową nauczyłam się gotować parę lat temu we Francji, na stypendium. Gotowałam ją w wielu miejscach na świecie. Właśnie o tych okolicznościach, o tych okolicach chcę zapomnieć. Dzisiejsza zupa cebulowa ma zapisać w pamięci nowe wspomnienia. Wzmocnione tym wpisem i przepięknym słońcem, dzięki któremu kościół św. Katarzyny stanął na kilka minut w płomieniach.

Smacznego!

LinkedInShare

Kino-teatr Uciecha, czyli kultura w Krakowie

Dziś jest 5 lutego 2011.
Niecałe dwa lata temu, 16 marca 2009 roku, otwarto Kinoteatr Uciecha.
Niecałe dwa tygodnie temu Kinoteatr Uciecha przestał istnieć.

Uciecha powstała w 1912 roku, było to jedno z pierwszych miejsc w Krakowie, gdzie chodziło się oglądać filmy. Lokalizację wybrano nieźle – tuż obok niedawno powstałych Plant Dietlowskich, na granicy Starego Miasta i Kazimierza. Witraż z głową Meduzy (dziś już chyba nieistniejący, a z pewnością nieznajdujący się w pierwotnym miejscu) nad wejściem zaprojektował Henryk Uziembło (mnie osobiście najlepiej znany z akwareli prezentujących austriackie wojskowe cmentarze w okresie I wojny światowej i z fasady Muzeum Techniczno-Przemysłowego przy ul. Smoleńsk, ale przecież to świetny projektant, grafik, dziś powiedzielibyśmy designer pierwszej połowy XX wieku). Już tylko z racji tak długiej historii Uciecha zasługuje na upamiętnienie w przestrzeni miejskiej. Upamiętnienie wszakże nie gwarantuje działalności. W 2001 roku kino zamknięto.

Uciecha to kino, które znajdowało się najbliżej mojego domu rodzinnego. W dzieciństwie biegałam tam na filmy z Tatą, czasem sama, ciągle słyszałam o tym, jak Mama tam chodziła „za młodu”. Miałam 13 lat, gdy umówiłam się z koleżankami na pokaz filmu oficjalnie na plakatach funkcjonującego jako „Wirujący seks”, właśnie do Uciechy. Długo się zastanawiałam, jak mam powiedzieć Mamie, że na film z „seksem” w tytule idę; w końcu zdecydowałam się na wersję oryginalną – rzuciłam w odpowiedzi na pytanie „na co?” – „derty dansing” – i uciekłam natychmiast z domu, uniemożliwiając tym samym dalszą konwersację i drążenie tematu. Pobiegłam do Uciechy, gdzie już czekały koleżanki, wszystkie tak samo odpindrzone jak ja, jak tylko trzynastolatka w końcu lat 80. mogła się odpindrzyć.

Ostatnim seansem, na który trafiłam do Uciechy było „Braterstwo wilków” („Le Pacte des Loups”). Zmartwiłam się, bo przed seansem nie pokazano żadnych reklam, co było dla mnie oczywistą informacją o kłopotach kina, a przecież na tym filmie (i na kilku innych, na których byłam tam, w tym roku) cieszyłam się, siedząc w wygodnych, nowych fotelach, zamówionych przez (tak sobie to tłumaczyłam) ambitną, nową dyrekcję (?), pragnącą jednak walczyć z powstającymi na obrzeżach miasta kinami usytuowanymi w centrach handlowych. Nie wiem, czy dobrze pamiętam, ale mam wrażenie, że do tych foteli domontowano nawet „trzymadełka” na popcorn lub napoje, co (ciągle, o ile dobrze pamiętam) mnie wyjątkowo zmroziło (należę do tych, którym popcorn w kinie śmierdzi).

Uciecha zniknęła z mapy Krakowa. Podobnie zniknęły inne kina – Wanda, Warszawa, Apollo… To tylko w centrum, w którym żyję; nie zapuszczałam się do kin w odleglejszych dzielnicach, ale i je likwidowano. Do kina zaczęło się „jeździć”, a nie „chodzić”. Filmy kojarzyło się od tej pory z zakupami, a nie ze spacerem nocą po Plantach.

W marcu 2009 roku mieszkałam jeszcze w Warszawie. Któregoś dnia zadzwoniła do mnie Mama, cała w skowronkach, prawie krzyczała do telefonu „Uciechę otwierają”. Faktycznie. Uciechę otwarto ponownie, jako „kinoteatr” (na marginesie: poprawnie powinno być to zapisane kino-teatr, bo zastosowana zbitka znaczy „bardziej teatr niż kino”, a nie „50/50″). Pokazywano tam nie tylko filmy, które dopiero co zniknęły z kin „zakupowych”, ale także najlepsze stare kino (o ile dobrze sobie przypominam np. „Błękitnego anioła”) i wystawiano sztuki teatralne („Klimakterium” zdaje się). Od roku, po powrocie na Kazimierz, do najstarszego mojego domu, codziennie niemal przechodziłam koło Uciechy, codziennie obiecywałam sobie, że tam pójdę na jakiś film. Było mi obojętne na jaki, byleby tylko znowu móc „pójść do Uciechy”. Nigdy się nie wybrałam.

Już mi się nie uda. Mniej więcej dwa tygodnie temu Uciechę znowu zamknięto. Te same przyczyny, co 10 lat temu – finansowe. Kinoteatr zwyczajnie nie zarabiał na siebie. Strona http://www.kinoteatruciecha.pl/ już się nie pojawia, w różnych informatorach można jeszcze znaleźć wiadomość o tym, czym się Uciecha wyróżniała na tle innych instytucji oferujących kulturalną rozrywkę w Krakowie (np. http://krakow.naszemiasto.pl/kontakty_adresy/107952,kinoteatr-uciecha,id,t.html).

I tę wiadomość przekazała mi Mama. Nieszczęśliwie, była to jedna z pierwszych informacji, jakie dotarły do mnie tuż po powrocie z Paryża. Takie porównanie przyszło mi do głowy – Kraków, aspirujący do miana „małego Paryża” (?), „kulturalnej stolicy Polski” i tak dalej, i Paryż, no Paryż po prostu. Nie ma co porównywać Notre Dame do Kościoła Mariackiego czy Luwru do Wawelu albo Ogrodu Luksemburskiego do Parku Krakowskiego. Liczba mieszkańców Paryża jest dużo większa niż Krakowa, można się więc spodziewać, że i rozrywek kulturalnych będzie tam więcej niż tu. Mimo to, że zakładam porównanie toutes proportions gardées, to mimo wszystko Kraków wypada dramatycznie źle. Nie będę wyliczać liczby kin czy teatrów przypadających na jednego mieszkańca w Krakowie i w Paryżu, nie będę pisać o poziomie opery krakowskiej i paryskiej, nie będę pisać o tym, jakie dzieła wystawia się w muzeach. Jak pomyślę wreszcie o wspomnianym na początku witrażu na Uciesze projektu Uziembły, to słabo mi się robi, gdy patrzę na design proponowany we współczesnych punktach handlowych czy nawet kulturalnych (choć w tych drugich sytuacja się zmienia na coraz lepsze). I tu Paryż pobija Kraków, bo tzw. sztuka użytkowa faktycznie funkcjonuje tam w przestrzeni miejskiej, gdy u nas przestrzeń tę zagarnia sztampa i plastik. Uwagę mam zupełnie inną. Kultura w mieście to nie tylko filharmonia, koncerty klubowe i galerie, ale również sklepy i wymieniona już przestrzeń publiczna. Zawsze w Paryżu – i w innych miastach tzw. Zachodu – zachwyca mnie różnorodność wyboru, którego u nas brakuje. Kupujemy ciuchy w sieciowych sklepach, wszystkie buty, obojętne jakiej firmy, wyglądają zawsze tak samo w danym sezonie, a w wystroju sklepów i knajp obowiązuje kilka modeli, powielanych z drobnymi modyfikacjami. Otóż w Paryżu jest inaczej. Każde miejsce wygląda inaczej, każdy sklep ma cechy indywidualne, knajpa jedna różni się od drugiej, a buty znaleźć można we wszystkich fasonach, wzorach i kolorach. Co więcej, napotkać tam można sklepy z tak „odjechanymi” przedmiotami, że trudno przejść koło nich obojętnie. Mnie, tym razem, uwiódł sklep z kulkami. Różne były – duże, małe, miękkie, plastikowe, szklane, gładkie, chropawe, jednobarwne i kolorowe. A do nich pojemniki na kulki. Tak, wiem, w Krakowie mamy też sklep z bańkami mydlanymi, mam nadzieję, że to jest początek i wkrótce ktoś otworzy sklep z papeterią albo z kuchennymi fartuchami.

Do czego zmierzam, ubolewając jednocześnie nad zamknięciem Uciechy, średnią ofertą kultury Krakowa w porównaniu z Paryżem i brakiem różnorodności w krakowskich sklepach? Wszystko to łączą według mnie centra handlowe, zwane w przewrotny sposób „galeriami handlowymi”. Jeździmy tam na zakupy – bo małych sklepów za rogiem coraz mniej. Jeździmy tam do kina – bo nam zamykają kina w śródmieściu. Jeździmy tam i powoli stajemy się wszyscy tacy sami, jak każde centrum handlowe.

Łatwo narzekać, a co z tym zrobić? Nie wiem. Pracujmy nad tym, by w nas samych powstało zapotrzebowanie na niepowtarzalność. Inaczej wszyscy będziemy mieć te same wspomnienia, które bynajmniej nie będą pamięcią zbiorową, lecz zbiorem tej samej pamięci, rozproszonej po wielu osobach.

Wczoraj przechodziłam koło zamkniętej już Uciechy i dawno nieistniejącej Wandy. Powtórzyłam sobie dość złożoną obietnicę, której postaram się dotrzymać: 1. Moja noga nie stanie w delikatesach, które dziś działają w dawnym kinie Wanda. 2. Jeśli Wandzie i Uciesze przywróci się kiedyś ich dawną funkcję – kina lub instytucji pokrewnej – pójdę tam, nie będę tego wyjścia odsuwać w czasie. 3. Nie pojadę więcej do kina w centrum handlowym, a postaram się częściej chodzić do tych kin, które jeszcze istnieją w centrum Krakowa. 4. Będę pielęgnować w sobie wszystko to, co sprawia, że jestem wyjątkowa, niepowtarzalna i odmienna. Każdy z nas taki jest, tylko jakże wygodnie przyodziać się w ubrania noszone przez wszystkich i zniknąć w tłumie w centrum handlowym, nazywanym galerią, na wystawie, gdzie zamiast Wenus Boticellego, subtelnie zasłaniającej to, co zbyt odsłonięte, bezwstydnie prężą się manekiny. A jeden od drugiego niczym się nie różni.

W Paryżu również są sieciówki. Rzecz w tym, że masz wybór. Idziesz do paryskiej Uciechy lub do paryskiego multipleksu. Nas nauczono, że tego wyboru wcale nie trzeba mieć. A może to właśnie wybraliśmy parę lat temu?

Uciecho, wracaj, proszę…

Screen Shot 2015-06-27 at 23.28.15

LinkedInShare

Pamięć Polaków – podróż po przeszłości

Jaką mamy pamięć, my, Polacy 2011? Gorącą, zimną, krótką czy długą? Otóż mamy pamięć przede wszystkim polityczną.
Pamięć w socjologii czy w historiografii bada się w rozmaity sposób, różnie też się ją definiuje. Często przeciwstawia się jedną pamięć drugiej, gdyż – jak się słusznie wychodzi z założenia – pamięć najlepiej ukazać w ujęciu komparatystycznym. Mówi się więc we wnioskach o „długiej pamięci Irlandczyków”, „krótkiej pamięci Anglików”; i „gorącej pamięci Wandejczyków”… O Polakach też się pisze jako o przedstawicielach społeczeństwa pamiętających „gorąco”. A mnie się wydaje, że my, Polacy, pamiętamy nie tyle gorąco, co funkcjonalnie, instrumentalnie i – najważniejsza cecha – politycznie.
Co to w ogóle znaczy „pamiętać”? Nie jest to to samo, co „wiedzieć” lub „być świadomym”. Pamiętanie niesie ze sobą ogromną część nieświadomą – nie zawsze „wiemy”, co pamiętamy i, co więcej, dlaczego. Niekiedy coś nam się „przypomina”, bo… tu pada konkretny powód przypomnienia „sobie”, czyli nieświadomej czynności, która zaszła w umyśle, której nie stymulowaliśmy, której nie spodziewaliśmy się nawet. Pamięć bowiem tak działa, że przypominamy sobie „coś” za pośrednictwem „czegoś” – paradoksalnie łatwiej zapamiętamy i przypomnimy sobie następnie dwie rzeczy niz jedną. Prosty mechanizm pamięci. Zatem owo „wspomnienie” można wywołać także świadomie. Istotne są jednakże te połączenia, czyli katalizatory wspomnień i same wspomnienia. Dają – jeśli zanalizowane – ciekawe informacje na temat tego, jaka pamięć badana jest, jakie są jej najważniejsze cechy.
Wisława Szymborska, poetka-noblistka – bo do niej zmierzam w krótkich słowach o pamięci – otrzymuje dziś, 17 stycznia 2011, Order Orła Białego, najwyższej państwowe odznaczenie w Polsce. Wręcze je Prezydent RP. To wszystko ważne „detale”, bo każdy z nich jest w rozmaitych debatach dyskredytowany i rangę każdego z nich usiłuje się obniżać.
Po pierwsze „marna” z niej poetka. Po drugie, co to ten Nobel, przecież to „lewackie”, przecież to „polityczne” i „tyle razy już się pomylili” (w domyśle na przykład: „kto dziś czyta Sully’ego Prudhomme’a…”) i tak dalej. Po trzecie co to za data, 17 stycznia, to wkroczenie Armii Czerwonej do Warszawy (tak, nie wyzwolenie, ale wkroczenie – tu możemy dyskutować i pewnie nawet wypracujemy kompromis), wreszcie Order Orła Białego („komu go już nie dali!”) i na końcu Prezydent RP („to nie mój prezydent”, „marny prezydent”). To bardzo subiektywny przegląd opinii znalezionych dziś i w poprzednich dniach w różnych miejscach. Jego słabość polega na tym, że do większości z nich nie podam w przypisie źródła, bo nawet jeśli mogę to zrobić, to nie chcę.
Co ma pamięć do Wisławy Szymborskiej? No niby nic… Ale, w poprzednim akapicie nie wykazałam największego problemu, jaki się pojawia w kontekście tego odznaczenia. Przypomina się nam wszystkim, że poetka owa napisała niegdyś tren czy też elegię na śmierć Józefa Stalina. Nie zamierzam umniejszać znaczenia tego utworu, poza tym – sama sobie winna, że napisała. Podobnie jak publiczne lamentacje w prasie Haliny Czerny-Stefańskiej po śmierci „Wodza”, o których też jakoś nikt nie pamięta, podobnie jak peany poświęcone „Stalinogrodowi”, a złożone przez Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, spadają te wiersze na sumienie ich Autorki. Ona (pozostała wspomniania dwójka innych twórców i wielu innych) będą z tego rozliczani lub też już byli.
Mnie przychodzą dwie refleksje związane z dzisiejszą uroczystością na Wawelu (gdzie odbędzie się wręczenie Odznaczenia).
Po pierwsze, zastanawiam się nad pamięcią Polaków, o której już napisałam, że jest polityczna. Jest ta pamięć polska także „gorąca” (a nawet „kipiąca”) i „długa”, co uzasadnić, oczywiście, mogę, ale nie miejsce tu na dowodzenie. A polityczna dlatego, że instrumentalizuje się pamięć Polaków, w niemiłosierny sposób chlastając przeszłością na prawo i lewo. Gdy Jaromir Nohavica przyznał się, że był przez lata całe współpracownikiem czechosłowackiej służby bezpieczeństwa, w Czechach na moment pojawiło się wzburzenie, ale nie była to konsternacja na wzór Polski, nie nastąpiło gremialne odstąpienie od propagowania jego twórczości i nie rozpoczęto nagonki na Nohavicę, jako agenta, oszusta, „marnego twórcę” itd.
Pewnie, że to nie jest przypadek analogiczny. Tylko dlaczego Wisławę Szymborską, faktycznie pragnąć potępić jej niegdyś polityczne zachowanie, usiłuje się opluć (tak, to słowo, świadomie tak mocne) jako poetkę? Dlaczego jej zachowanie polityczne ma świadczyć o jej wartości jako poetki? Taki Majakowski choćby – złej sprawie służył, a jednak był artystą wybitnym. Podobnie Leni Riefenstahl, by posłużyć się przykładem sztandarowym. Oceniajmy ich postawę, kręgosłup moralny, podatność na wpływy i również wychowanie, środowisko, z jakiego się wywodzili, ale nie wartościujmy ich twórczości!
Zatem należy Wisławie Szymborskiej wypomnieć jej polityczne wiersze z przeszłości i dzięki nim zakwestionować jej wartość jako poetki. Pamiętamy tylko to, co polityczne, nie pamiętamy tego, co niesie wartość wyższą niż polityka. Tak rozumując, Czesi powinni byli odrzucić J. Nohavicę, Polacy – K.I. Gałczyńskiego i H. Czerny-Stefańską. Podobnie jak kwestionuje się możliwość oglądania filmów, których autorką jest Leni Riefenstahl.
Nie pamięta się – albo lepiej: nie wspomina się – o jednym drobnym fakcie. Otóż dla Wisławy Szymborskiej te wiersze stalinowskie to drobny epizod w niezwykle bogatej twórczości (może nie liczebnie, ale jakościowo…), tak samo zresztą jak dla Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Halina Czerny-Stefańska pozostanie w naszej pamięci jako fenomenalna interpretatorka dzieł Chopina i innych kompozytorów, mało kto pamięta i będzie jej wypominał „romans” z Generalissimusem, bo zapisała się w annałach polskiej kultury jako muzyczka, nie jako artystka posługująca się słowem. Majakowski miał tego pecha, że zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach, gdy faktycznie odchodził od opiewania rewolucji i jej twórców. Jego talent poszedł na usługi bolszewików. Leni Riefenstahl to przypadek jednak nieco inny, gdyż ona, choć przeszła proces denazyfikacji i odbyła swoją „pokutę”, nigdy – jak można podejrzewać – nie schłodziła swojego stosunku do narodowego socjalizmu.
Konkludując pierwszą refleksję, pamięć polska jest dla mnie polityczna, gdyż o cokolwiek by nie chodziło, zawsze się do polityki da sprowadzić. Nieśmiertelny „Słoń a sprawa polska” powraca i straszy, tym razem Wisławę Szymborską, która staje się w pamięci polskiej „parą” dla „Stalina”…
Napisałam jeszcze, że L. Riefenstahl przeszła zadaną jej „pokutę”. Nazwałam to w ten sposób, bo – i tu przechodzę do drugiej refleksji – zastanawiam się nad chrześcijańskim miłosierdziem w tym kontekście, a przychodzi mi na myśl jeszcze przypowieść o synu marnotrawnym. „Kto jest bez winy…” – tak? Opluwamy – excusez le mot! – poetkę, a czy mamy do tego moralne prawo? (pozwalam sobie na drobny zabieg retoryczny, pozwalam sobie napisać to w 2. os. pluralis, jakbym to i jak poetkę opluwała; otóż nie). Czy  – następna sprawa – poetka do dzisiaj pisze bałwochwalcze rymy na cześć towarzysza Stalina? Nie, czyli domniemywać można, że jej przeszła ta miłość. Może nawet (tu miłosierdzie chrześcijańskie powinno się uruchomić, przynajmniej w moim naiwnym mniemaniu) żałuje tego, co napisała? Wreszcie, który ojciec nie przyjmie dziecka powracającego do domu jak niegdyś marnotrawny syn. (wiem, tu tkwi słabość moich rozważań: czy aby Szymborska, poetka, powróciła do domu, musimy być czujni i nieufni, może nas oszukuje…).
Konkludując drugą moją refleksję, nie potrafię zrozumieć, dlaczego tak bardzo musimy wypominać sobie nawzajem błędy polityczne i, szermując tradycjami polskimi, w tym katolicyzmem, odmawiać drugiemu człowiekowi prawa do zmiany poglądów… W konsekwencji – tu nawrót do refleksji nr 1 – odmawiamy mu również prawa do wartości jego produkcji, czyli, w tym przypadku, wartości poezji, bo to sprawa polityczna…
I tyle na dzisiaj w temacie, który mnie trochę zdenerwował, a trochę kazał myśleć o tym, czym pamięć jest, co mnie parę lat temu zajmowało bardzo, a może nawet najbardziej…
Komentarz, cz. 1

Komentarz, cz. 1

Komentarz, cz. 2

Komentarz, cz. 2

LinkedInShare

Inni ludzie

Szłam dziś do pracy, spóźniona bardziej niż zwykle, ale i tak zatrzymałam się na przejściu dla pieszych na rogu Stradomia i Dietla. Tam, gdzie naprzeciwko siebie stoją dwie kamienice popadające w coraz większą ruinę. Nie o tym jednak chciałam, precyzuję jedynie miejsce akcji. Ponoć – pamiętajmy o tym – jedno z najbardziej pechowych skrzyżowań tramwajowych w Krakowie; już kilka razy wykoleił się tam tramwaj, zdarzyło się, że zginął przy tym człowiek. To ważna informacja. To ważna rzecz, bo wpływa na nasze myślenie o miejscu: jesteśmy tam otoczeni zielonymi siatkami zabezpieczającymi przed odpadającym z kamienic gruzem, stoimy w obliczu śmierci (tak! nie przesadzam!), nawet czekając na zielone światło dla pieszych – taka ironia, że oczekiwanie na zielone światło może być przyczyną zgonu. Bynajmniej nie ironizuję, nie wyśmiewam się. Stoimy tam, myślimy: spadnie gzyms na głowę/nie spadnie. Przeżyję/nie przeżyję. A jednocześnie przypominamy sobie, tak, to tu był ten wypadek, to tu wykolejony tramwaj potoczył się na człowieka. Wystarczy straszenia, atmosfera grozy jest już wystarczająco zagęszczona. Wypełnię zatem ramy tej historii.
Zatrzymałam się otóż dziś rano, choć, jak napisałam, spóźnienie do pracy było duże, ponieważ zafascynowała mnie praca dwóch panów czyszczących tory. Spokojnie po tych torach chodzili, jeden z dmuchawą, mającą na celu (jak się domyślam, nie wiem) „wydmuchanie” z torów tego, co drugi wyskrobie – do wyskrobywania ten drugi miał zresztą specjalne narzędzie. Zwykłe czyszczenie torów z zamarzniętego śniegu, być może piasku i soli sypanych na ulice po dużych opadach od miesiąca gnębiących (podobno; ja lubię opady śniegu…) Kraków i inne miasta Polski, Europy i Świata – wydawałoby się. Zaczęłam się panom przyglądać.
Pan z dmuchawą (nazwę go „dmuchawiec”) chodził i patrzył wokoło, na przechodzących na zielonym ludzi, na mnie, stojącą ciągle na rogu, na samochody go mijające, na tramwaje, którym musiał ustępować… Dmuchawą dmuchał w powietrze. Założył najwyraźniej, że im więcej powietrza wydmucha w powietrze, to ogrzeje powietrze ciepłym powietrzem i powietrze cieplejsze od jego działań się stanie. Od czasu do czasu dmuchnął gdzieś „na ślepo” na tory, w górę ulatywała wówczas chmura wydłubanego kurzu, piasku, paprochów i innych cudów zwykle w torach zalegających. Pan dmuchawiec wykonywał więc w mojej opinii swoją pracę w sposób kompletnie bezsensowny, zupełnie niezgodny z celem, który zapewne został mu wyznaczony. Zimno mu pewnie przy tym było, a przyznaję, że i ja zmarzłam, obserwując jego działania.
Ten drugi pan, ten ze skrobaczką („skrobak” brzmi nieładnie, „wyskrobek” jeszcze gorzej; nie będę go w ogóle nazywać), zachowywał się jeszcze bardziej absurdalnie. Tory w tym miejscu, które im akurat na tę godzinę przydzielono, rozdzielają się. Dalej idą prosto, przez skrzyżowanie na Krakowską, ale nowa część odjeżdża na Dietla w prawo, w stronę Mostu Grunwaldzkiego. Miał więc dość, hmm, skomplikowany rozjazd do wyskrobania (jakkolwiek by to nie brzmiało). Nie jest to jednak usprawiedliwienie. Operował na powierzchni mniej więcej 2×2 metry kwadratowe. To skrobnął tu, to tam, prawie jak panienka w ogródku, która raz kwiatuszek urwie z tej grządki, raz z tamtego krzaczka. Brak było w jego działaniach nie tylko zamysłu czy koordynacji, ale również ciągłości, a wręcz pamięci. Potrafił zawzięcie skrobać 10 cm torów, po czym przerzucał się metr dalej, na inną część torowiska i zaczynał skrobać zupełnie obojętnie, bez zacięcia, które dopiero co z siebie był wykrzesał, jakby wraz ze zmianą miejsce skrobania następowała w nim przemiana osobowościowa. Ten cykl przemian zresztą musiał być wyjątkowo krótki, bo pewnie 30 sekund nie minęło, a on już stawał się skupionym na swojej robocie pracownikiem, który w pochyleniu skrobie, kolejne 10 cm, niemające wszakże punktu stycznego z żadnym z miejsc, które już wyskrobał był wcześniej. Jego skrobanie było tak zupełnie bezsensowne, jak tylko można to sobie wyobrazić. Specjalnie przyjrzałam się miejscom, które skrobał i które pozostawiał niewyskrobane, bo myślałam, że skrobie tylko tam, gdzie wyjątkowo dużo zmarzliny jest i śmieci. Nie. Ten pan skrobał przypadkowo, miejsca, które opuszczał, były tak samo zapchane, jak te, które skrobał. Pomyślałam, że może gdyby zastanowił się i robił to systematycznie, byłoby mu łatwiej; bardziej ergonomicznie, oszczędzałby siły i mógł dzięki temu lepiej wyskrobać wszystkie przestrzenie. Przede wszystkim jednak gdyby skrobał „po kolei” miałby pewność, że żadnego fragmentu torów zapchanego nie pozostawia, co przecież nie jest bez znaczenia dla bezpieczeństwa podróżujących tramwajami i osób postronnych, stojących na feralnym przejściu.
Umknęła mi w obszernym opisie absurdalnych działań pana od skrobania i pana dmuchawca jeszcze jedna rzecz. Mądrzy Francuzi, u których niegdyś sprzątałam w hotelu, nauczyli mnie, że po to odkurzacz ma długą rączkę, by nie trzeba było się do niego schylać i by przy odkurzaniu nie bolały plecy. To było prawie 15 lat temu, a ja wtedy byłam gówniarą, która pojechała do Francji na zarobek i uczyć się języka. Nie umiałam ani pracować, ani rozmawiać; po wakacjach w tym hotelu do tej pory sprzątam każdą łazienkę w 15 minut, po francusku nawijam, a przy odkurzaczu się nie schylam. Mniemam, że ci panowie nigdy nie byli we Francji, a w każdym razie we Francji nigdy nie operowali odkurzaczem. Gdyby bowiem tak było, wiedzieliby, że dmuchawa w ręku jednego czy ów wyskrobek u drugiego to nic innego jak specyficzny rodzaj odkurzacza. Przyznaję, że podobieństwo kończy się na rączce, ale właśnie o nią mi chodzi. Panowie przy dmuchawie i przy skrobaczce, choć rączki długie miały, pracowali pochyleni tak, że obawiam się o ich kręgosłupy dziś wieczorem, jutro rano i w najbliższych dniach w ogóle, by nie powiedzieć długoterminowo. Jak się okazuje wyjazd do Francji za młodu czasem może być korzystny dla rozwoju osobistego.
Te dziwaczne obserwacje nie były jednak na tyle fascynujące, bym stała bezmyślnie przez kilka minut na mrozie, na skrzyżowaniu, na którym z każdej strony nadciągnąć może śmierć. Rozmyślałam, wyznam. Moje myśli szły w kierunku tych panów. Okropne to myśli były i z dużym wstydem jednak je napiszę, liczę bowiem na dyskusję.
Jakże to, pomyślałam, możliwe, by ci panowie, którzy nawet nie potrafią sobie zorganizować dmuchania i skrobania racjonalnie, porządnie, po prostu dobrze, mieli takie samo prawo głosu jak ja, wykształcona aż za bardzo, mądra aż do przemądrzenia, myśląca tak, że się przegrzewam, znająca Kraków, Polskę i Świat, o IQ wyższym niż przeciętne. Jakże to może być, że ci panowie idą głosować i każdy z ich głosów jest równoważny mojemu? Przestraszyłam się tych myśli, ale – a niech to – patrzyłam jak się miotają, dmuchają i skrobią, marzłam i myślałam dalej. Jakim to cudem jest, że oni głosują w wyborach jakichkolwiek odbywających się w tym kraju, podejmują decyzje na podstawie tego, co mówią politycy, co im przekazują media. Co oni z tych przemów rozumieją? Jak oni odbierają przekaz medialny? Czasem ja sama (tak, jestem również arogancka) mam problem z tym, by zrozumieć, co prezes/prezydent/premier/przewodniczący/rzecznik itd. powiedział. Niekiedy zastanawiam się, co zamierzał powiedzieć i usiłuję dojść do tego, czemu użył takich słów, jakich użył i dlaczego wypowiada się w Polsce o Polsce, ale nie po polsku?! Jak ma sobie z nimi poradzić ten człowiek, który pewnie od świtu skrobie tory, by bezpiecznie po nich miał mógł przejechać tramwaj, byśmy wszyscy bezpiecznie przeszli i przejechali przez to nieszczęsne skrzyżowanie i który nie potrafi sobie z tymi torami poradzić, stwarzając tym samym zagrożenie dla nas wszystkich, przemierzających tę trasę?
Dochodzę do problemu świadomości i przekazu medialnego, czy też przekazu werbalnego (bardziej werbalnego niż na przykład przekazu mimiką lub mową ciała). Tylko zarzucę temat. Jak jest ten przekaz konstruowany? Jaką świadomość mają „producenci” przekazu werbalnego skierowanego do społeczeństwa – a konkretnie, skąd wiedzą, w jaki sposób społeczeństwo odbierze ich słowa? Badania? Tak. Ankiety i inne bzdety. Ale już widzę pana dmuchawca, jak odpowiada na pytania w mądrej ankiecie. Na jakiej podstawie poznajemy więc poziom świadomości owego pana ze skrobaczką? Z czego, z jakich źródeł korzystamy, zapoznając się z poziomem wiedzy, świadomej, podkreślam, wiedzy takich panów?
Dorzucę jeszcze jeden przykład. Nie lubię tego sklepu spożywczego, który niedawno powstał koło mojej pracy. Niby nowy, a wygląda jakby od 30 lat nikt w nim nic nie zmienił. No dobrze, towarem wypełniony, ale półki, jako żywo, z poprzedniej epoki. Pani w sklepie musiała wycofać rachunek poprzedniego klienta, który nie mógł zapłacić. Wycofywała wszystkie pozycje po kolei, każdą z osobna, pojedynczo (celowe powtórzenia!). Tymczasem wiem, bo widziałam ze dwa tygodnie temu, jak panią tę uczono, że może wycofać cały rachunek za jednym zamachem. Stałam w kolejce ja i czekałam, a ze mną jakieś 5-6 osób. Nieważne, nic nam się nie stało, ale jeśli ta pani nie potrafi się nauczyć obsługiwać kasę fiskalną, to jakże ona ma obsługiwać kartę bankomatową? Głupie porównanie. Wiem. To inne: jak ona ma ocenić, kto z kandydatów będzie lepszym zarządcą Krakowa? Nie chcę nawet próbować odpowiedzieć na to pytanie. Nie chcę i już.
Dużo myśli, prawda? Okropne są. Wiem. Tak. Ale co mogę poradzić? Zmarzłam bardzo, przyglądając się nieskoordynowanej pracy panów na torowisku. Zamarłam, patrząc na panią w sklepie. Jakoś nie umiem sobie poradzić z problemem. Moje pytania do dyskusji są więc następujące:
1. Jak poznajemy „innych ludzi” – tych, z którymi nie mamy na co dzień do czynienia (w domyśle tych, co nie są krakowskimi intelektualistami…).
2. Jak poznać świadomość tych „innych ludzi”? Jak dotrzeć do pokładów ich wiedzy na temat świata?
3. W jaki sposób dowiedzieć sie, jak ci „inni ludzie” patrzą na świat?
4. Jak nauczyć się „innych ludzi” rozumieć?
Takie podstawowe pytania… jakże dla mnie trudne, jakże dla mnie zaskakujące.
Na zakończenie podkreślam, że nie drwię, nie kpię, tzw. prostych ludzi lubię i ich zawsze szukam, bo właśnie chcę poznać. A że pojawiły się we mnie niedemokratyczne myśli? No co poradzę – niewiedza i nieznajomość zagrały na moich emocjach. Stąd te pytania, stąd poszukiwania, stąd w końcu ten post.
Komentarze, cz. 1

Komentarze, cz. 1

Komentarze, cz. 2

Komentarze, cz. 2

Komentarze, cz. 3

Komentarze, cz. 3

Komentarze, cz. 4

Komentarze, cz. 4

Komentarze, cz. 5

Komentarze, cz. 5

Komentarze, cz. 6

Komentarze, cz. 6

Komentarze, cz. 7

Komentarze, cz. 7

LinkedInShare

Historia pewnego telefonu

Opowiem wam historię pewnego telefonu.

Aparat, o którym napiszę, to dość stary mode Sony Ericssona. Kilka lat temu wzbudzał moją lekką zazdrość, bo Brat, w przeciwieństwie do mnie, mógł dzięki niemu normalnie dzwonić, podczas gdy moja Nokia, niby lepsza, odmawiała posłuszeństwa. Teraz to już dziad stary, ale Brat, najmłodszy i najbardziej przedsiębiorczy w rodzinie, woli minuty niż wypasiony aparat.

Kika dni temu Mama odebrała telefon, dzwonił Brat (czyli Synuś). Spytała „Czego chcesz, Michał”, ale odpowiedziała jej cisza. Powtórzyła „Michał” i tym razem dziewczęcy głos odparł „Nie”. Mama spytała więc „Kasia?” – dla wyjaśnienia, to imię nosi życiowe szczęście mojego Brata. „Nie Kasia” – usłyszała.
W tej chwili, słysząc tę historię z ust Mamy, zaczęłam się denerwować. Ktoś zabił Brata, a teraz „na wnuczka” chce moją Mamę zrobić („na Synusia” gwoli ścisłości, wnuczków Mamie brak). Pomysłów takich przemknęło mi przez głowę sto pięćdziesiąt co najmniej, Mama jednakże kontynuowała opowieść, porzuciłam fantazję i słuchałam dalej.
„Nikt nic nie mówił, więc zaczęłam się dopytywać, gdzie jest Michał, gdzie Kasia i kto ma telefon mojego Syna”. W końcu ten ktoś („ta ktosia”) wyznała Mamie, że znalazła aparat na ulicy i dzwoni na ostatni wybrany numer („Mamusia”), bo chciałaby właścicielowi oddać.
O ile ja byłam zdenerwowana opowieścią Mamy, o tyle Mamy serce musiało w tym momencie chyba stanąć i tylko dzięki adrenalinie ruszyć dalej. Moja fantazja bowiem jest niczym w porównaniu z wyobraźnią Mamy-artystki, wzmocnioną dodatkowo hipermatczynym instynktem. Co jej przyszło do głowy, jakie wizje miała – nie chcę wnikać – machnęła ręką, relacjonując ten epizod całej historii; machnę zatem i ja.
Skupiła się na ustalaniu faktów z dziewczęcym głosem po drugiej stronie sieci. „Gdzie Pani znalazła aparat? Gdzie Pani jest?” – takie pytania pewnie zadawała. Nie wiem, trochę odpuściłam element śledztwa, interesując się bardziej emocjami. Dowiedziałam się następnie, że po zakończonej rozmowie zadzwoniła do Kasi, która smutno oznajmiła, że właśnie zaczęli się zastanawiać, gdzie aparat Michała może być, ale czynności żadnych nie podjęli. Mama triumfalnie mogła im obwieścić dobrą nowinę, że na Starowiślnej, koło najlepszych lodów na świecie i że Michał ma zadzwonić „do siebie”, by odzyskać zgubę.

Dalszy ciąg opowieści, ten najfajniejszy, poznałam jednak z ust Taty. Jak się otóż okazało, Mama ucięła sobie pogawędkę z miłym dziewczęcym głosem po drugiej stronie sieci. Poinformowała uprzejmie, że Brat (Syn) jest tangero, czyli instruktorem tanga, że prowadzi własny klub tangowy, gdzie udziela lekcji, że oczywiście zaprasza. Musiała być przekonująca, bo – co się wydało później – dziewczęcy głos, zmaterializowany na spotkaniu z Bratem, przekazujący aparat z ręki do ręki, zapisał się razem z partnerem na kurs tanga dla początkujących! A mój Brat, podkreślam – najbardziej przedsiębiorczy w rodzinie – ten kurs oferował w podzięce parze za darmo!

Koniec historii dziadowskiego Sony Ericssona. Wniosków z tego kilka, przecież nie piszę tego tylko po to, by ładną historię przedstawić.

Po pierwsze wraca mi powoli, dzięki takim zdarzeniom, wiara w ludzi, zachwiana w ostatnich latach. Może i was wspomoże w pozytywnym myśleniu o ludziach wokoło.
Po drugie zazdrościłam kiedyś aparatu, a i teraz zazdroszczę. Ohydnie napiszę, że mimo wszystko nie wierzę, by uczciwy znalazca oddał mi mój aparat w razie zguby…
Po trzecie chwalcie wszyscy Matki; w PR nie ma lepszych istot na świecie, szczególnie, gdy zachwalanym towarem jest własny Syn.
Po czwarte takiego Brata jak ja, nie ma nikt na świecie. Potrafi zatańczyć dobrego człowieka, ale tylko dlatego, że dobrym człowiekiem jest. Co więcej, na dobre mu wyszło lubienie minut, nie aparatów, czyli w domyśle kuszą go dobra niematerialne.
Po piąte tu będzie faktyczny koniec tej historii, którą poznałam od strony zdenerwowania od Mamy, od strony zaś pozytywnej przekazał mi ją Tata. Popatrzcie na to jako na umiejętność informowania. Po opowieści Mamy odczułam tylko ulgę, że uff, aparat się znalazł, a Bratu nic nie jest. Tata natomiast pozwolił mi popatrzeć inaczej na Mamę (patrz „po trzecie”) i na Brata. Chwalcie więc Ojców pozytywne emocje uwalniających w Córkach!

A przy okazji Wesołych Świąt tym, którzy wierzą, a niewierzącym spokoju i zwyczajnego odpoczynku życzę!

Screen Shot 2015-06-27 at 23.05.57

LinkedInShare

Rekin w Sharm el-Sheikh

Doniesienie o rekinie w Egipcie w GW – bezcenne. Jest się na czym wyżyć! Krótka nota, a tyle przemyśleń.

1. Nie dowiadujemy się, co się stało. Enigmatyczne „Potwierdzone zostały trzy ataki na turystów” niczego nie rozwiązuje, tym bardziej, że we wstępie do noty powtarza się sformułowanie o „atakach” trzykrotnie. Przy okazji – nie będę się znęcać nad tym wstępem; to cztery zdania kompletnie nie trzymające się kupy. Cztery odrębne informacje, których nie udało się piszącemu zebrać w całość, spójną i logiczną.
2. Z pierwszego akapitu zasadniczego tekstu dowiadujemy się, że nikt nie pływa, jak też, że to trójka Rosjan została zaatakowana, wreszcie, że jedna z ofiar jest w stanie krytycznym. Z tego wynika, że musiał się w wodach wokół Sharm el-Sheikh rozegrać niezły dramat, ale tego nam autor łaskawie oszczędził.
3. Kolejny akapit powraca (po ofiarach) do „ryby” – ustalono mianowicie, że za „ataki” odpowiada jedna ryba, żarłacz białopłetwy. Dorzucę lekką ręką, że tym samym informacje o „atakach” subtelnie porozrzucano po tekście; chyba tylko po to, by czytelnik nie musiał za bardzo się przerazić…
4. W tym samym akapicie autor donosi, że „wysłana została” (styl!) ekspedycja w celu schwytania rekina. No to „ryba”, „rekin”, „zwierze” (sic!), „żarłacz”… Ależ to jedno, mordercze wprawdzie, ale boże przecież stworzenie ma imion!
5. Najciekawsze teraz nadchodzi. Po info o ekspedycji (w wątku ryby) dowiadujemy się tego, co powinno było znaleźć się w newsach newsów. Otóż GW donosiła już o tych atakach wczoraj. Chwałaż GW za to, bo przecież inaczej bełkot ten byłby samodzielnym tekstem, a tak, można go powiązać z innym doniesieniem, tym samym zyskując więcej zabawy. Clue natomiast programu polega na tym, że nie jest to, jak można byłoby się spodziewać, ostatnia lub pierwsza informacja w całej nocie, ale, hmmm, środkowa, rozdzielająca wiadomość o (że się powtórzę) ekspedycji i doniesieniach o schwytaniu dwóch ryb. Czyli treść zasadniczo jednorodna została podzielona wieścią najistotniejszą. No comments, będę łaskawa.
6. Faktycznie, każdy, kto przeczyta tę notkę, będzie najbardziej zainteresowany tym, kiedy egipskie ministerstwo środowiska (chyba wypada dużymi literami – Ministerstwo Środowiska) poinformowało o schwytaniu dwóch ryb (dwie nam się robią, o tym w punkcie 7). Nie wiemy jednak, kiedy ryby schwytano, a przecież to jest ciekawe – może o świcie, gdy były śpiące, a może wieczorem, gdy wypływały na żer? Nie wiem, jakie są zwyczaje „ryb”.
7. Obiecany wątek cudownego rozmnożenia ryb (skądś to znamy i, cholera, to było niedaleko Morza Czerwonego! Ziemia cudów znaczy się!). Czemu schwytano (polubiłam to słowo, celowo powtarzam, proszę się nie czepiać) dwie ryby, skoro wcześniej tak kategorycznie nas, czytelników, uświadomiono, że to ów „żarłacz”. Czemu schwytano (kolejne powtórzenie celowe) także rekina mako (co to za nazwa???). Tego od gwiazdy-autora się nie dowiemy, wiemy za to, ile ważyły. Niewątpliwie, będziemy się tą wiedzą chwalić przy wigilijnym stole, nad karpiem, przypominając wydarzenia czerwonomorskie „A pamiętacie owego żarłacza stupięćdziesięciokilogramowego i tego rekina mako co dwieście pięćdziesiąt ważył?”. Wątpliwość pozostaje, czy wagę przypisaliśmy właściwym osobnikom. Mnie nurtuje pytanie, czy to były samce, czy może nie. Samce, myślę, bo agresywne, samice by tak się nie rzuciły na turystów, chyba że to Rosjanie płci męskiej i przystojni byli, to i samice miętę poczuły (o ile Rosjanie miętówkę przed kąpielą spożyli).
8. Gwóźdź, ewidentny gwóźdź programu. Rekinom zrobi się sekcje zwłok. Czy rekin to też zwłoki? – to drobiazg, ale, co gorsze, to znaczy, że „schwytać” (przypominam, ulubione moje słowo), to znaczy zabić… Niewinne igraszki dzieci w piaskownicy nabierają nowego znaczenia. Głowa boli, bo rozumiem, że drastystycznych opisów ataku nam poskąpiono, ale czemu wprost nie powiedzieć, że ekspedycja egipska po prostu zabiła dwie „ryby”? Ludzkich szczątków w żołądkach będą szukać – szukajcie. Szkoda tej „ryby”, w której się tego nie znajdzie. Obstawiam osobiście, że ofiarą tu był rekin mako, ale mogę się mylić. Nie ma co liczyć na autora tej noty, że doniesie. Z pewnością napisze beztrosko „w żołądku jednej ryby znaleziono szczątki ludzkie, w żołądku drugiej – nie”. 10. Na sam koniec jest mocny cytat z Mohammeda Salema (kto to?) z Parku Narodowego Mohammed Ras (co to?). Nie chce mi się nawet komentować tego akapitu.

W ogóle odechciało mi się komentować dalej. Po co się ci ludzie uczą, jeśli tak krótkiej noty nie potrafią zredagować, nawet na podstawie tak idiotycznych (jestem tego pewna) danych, pochodzących z Krainy Absurdu, czyli z Egiptu… Klęska.

http://www.alert24.pl/alert24/1,84880,8756420,Egipt__Po_atakach_rekina_Sharm_el_Sheikh_zamyka_plaze.html

Screen Shot 2015-06-27 at 23.03.01

LinkedInShare

ciągle o drodze (czy ja o niczym innym nie potrafię?)

W czasie ostatniej podróży pogoda była zła. Padał drobny, zmrożony śnieg, osiadający w kątach przedniej szyby, czyli tam, gdzie nie docierają wycieraczki. Uświadomiłam sobie, że tak właśnie jest z wieloma wydarzeniami w życiu: czyścimy je ze świadomości, ba! z pamięci nawet, usuwamy skrzętnie zdjęcia z komputerów i kontakty z telefonów, a jakieś okruszki w rogach i kącikach zostają. I nagle zaczynają uwierać w tyłek w środku nocy, gdy przypadkiem przekręcimy się na łóżku, a przecież już ich miało nie być! Już dawno zamiecione. Wycieraczkom też nie udaje się całego śniegu zetrzeć z szyby; jadę, patrzę na drogę, ale drogę mi widoczność ogranicza. Nie, nie pomyliłam się. Widoczność zawęża mi drogę; szyba, coraz brudniejsza od śniegu nie tego, który pada, ale tego, który bryzga spod kół wyprzedzanych ciężarówek, zamyka mój horyzont w coraz mniejszych ramach.

Błoto codzienności tak samo obryzguje. Ogranicza i zawęża. Mój horyzont życiowy staje się przez codzienność coraz krótszy i szczuplejszy. Czy i wasz też? Twój? Tak, Twój horyzont. Czy poprzestajesz na tym, by wstać rano, zwlec się, sprawdzić maila, facebooka, twittera, blackberry, blipa, skype’a i google chat, zdenerwować zepsutym ekspresem do kawy, wyprowadzić psa lub nakarmić kota, wyprasować koszulę i iść do pracy. Pracować, pracować, pracować. Wrócić do domu, opieprzyć żonę/męża lub powkurzać się na samotność, zjeść, obejrzeć ulubiony serial w tv, przeczytać trzy strony modnej powieści i zasnąć snem człowieka sprawiedliwego we własnym mniemaniu. Czy na tym poprzestajesz? Pytam, bo gdy moje życie tak mniej więcej zaczęło wyglądać, podkreślam owo „mniej więcej”, wypadły mi z rąk siaty z zakupami, na trawę rozlał się ulubiony kefir, a z jajek niemal ścięła się jajecznica na betonie. Szept w głowie się pojawił „to nie jest moje życie, to nie ja”, nie przestawał, nie zamierał, nie cichł. Dość zwierzeń osobistych, której jednak nieubłaganie prowadzą ku drodze.

Drogi, otóż, są różne. Nerwowe i kręte, proste i monotonne, pagórkowate – te ostatnie pojawiają się i znikają. Sztuką na każdej z nich jest mieć cały czas ten sam kąt widzenia, zamknięty w ramach przedniej szyby. Czystej szyby. Gdy zmienia się pogoda, szyba brudzi się szybciej. Zmienia to drogę.

Nabredziłam? Nie. Sprawa jest prosta, wniosków kilka. Po pierwsze, nawet jeśli umyjesz szyby przed wyjazdem, to i tak w kątach zostanie stary brud. Po drugie, nawet jeśli umyjesz szyby przed wyjazdem, to i tak się zabrudzą. Po trzecie, jeśli jedziesz w drogę, to bądź gotów na to, że brud ją zwęzi. Po czwarte, jeśli jedziesz w drogę, to pamiętaj, że nawet zawężona droga dokądś prowadzi i niekontrolowane zejście z niej grozi rozbiciem.

Trzymałam mocno ręce na kierownicy. Szlak przede mną wytyczały koleiny w śniegowej brei. Ograniczone pole widzenia, „tory”, po których jechałam, prosta droga bez zakrętów – poczułam rutynę. Przyspieszyłam, gwałtownie zamachałam wycieraczkami, zabluzgałam do kierowcy tira, bezskutecznie próbującego mnie wyprzedzić. Od razu lepiej – poczułam irracjonalnie, że mam kontrolę nad drogą, a tym samym nad życiem.

Kontrolujemy naszą drogę czy nie?

LinkedInShare

Fela na polskich drogach

Jechałam przez taką Polskę, o której chyba zapomniałam.
Polskę płaską i bez zakrętów. Polskę szpalerów drzew wzdłuż drogi… Polskę, w której królują stacje benzynowe nienanych mi koncernów, gdzie paliwo jest drogie, ale tańsze o 20 groszy niż w wielkich miastach. Polskę, w której 15-letnie Audi, BMW czy Volkswagen (Golf konieczne), czyli szczyt dobrobytu, sunie do kościoła dostojnie, 30 km/h, kierowane przez wczorajszego ojca rodziny, po prawicy którego zasiada jego dama, dzisiejsza, endimanchée, ale wczorajsza też, bo w niedzielę zakład fryzjerski nawet na mszę nie uczesze i koafiurę na następny dzień, w sobotę, się szykuje.
Polskę taką przemierzałam spokojnie, ale spiesząc się przecież, choć jeszcze nie wiedziałam, do czego gna mnie moją Felą, jakże brudną, jakże nędzną w porównaniu z limuzynami czekającymi pod świątyniami.
Czy to też moja Polska? Czy mam więcej naprawdę wspólnego z tymi, którzy po pijaku recytują imiona panien obtańcowanych niegdyś w remizie, gdy ja w takim samym stanie upojenia będę się europejskim nihilizmem zachwycać?
Czy nauczyłam się już roli kosmopolitki, intektualistki, która straciła związek z „ludem”? Czy moja „kurwa” rzucana w zdenerwowaniu sprawia jednak, że bliżej mi do wczorajszych kierowców niż do Francuzów i ich ogólnonarodowego „putain de merde”? I czemu rozpaczliwie próbuję się odseparować od tych panów, a nie od ich wyfiokowanych małżonek? One są mi obojętne w tych chaotycznych, drogowych, polskich rozmyślaniach… A może jestem cholernie arogancka i niesprawiedliwie oceniam enklawę Polski B w morzu Polski A?

Fela dowiozła mnie bezpiecznie na miejsce. Śnieg skuł jej koła jak kajdankami. Wiatr smaga maskę mojej Feli tak samo, jak maski starych Audi, BMW i Volkswagenów. Jestem tu. Jestem stąd. Na nic ucieczka. Czas przestać uciekać.

Screen Shot 2015-06-27 at 22.56.14

LinkedInShare

Śniegiem opętana nie śpię

Śnieg dopadł mnie tuż obok Krakowskiego Przedmieścia, po wyjściu z knajpy,zadymionej (!), w oparach piwa skąpanej i pełnej aromatów fajek wodnych.

Spacer po Marszałkowskiej postanowiłam zakończyć szybko,bo pijany bałwanek to nie „to”; tramwaj złośliwie wywiózł mnie jednak przystanek dalej i stało się,bałwanek trzeźwiał z każdym krokiem na Puławskiej.

Poranek rozczarował; zdjęcie z balkonu przed świtem obnażyło mizerię miasta, piękniejącego przecież w śnieżnej pelerynce.

W taki poranek przypominam sobie zapisany w pośpiechu rym o śniegu – zapowiedź zimy i opowieść o tej, która przychodzi. Nie nowe, ale też nie stare.

W śniegu cała się roztapiam
Śniegiem spadam i do lata
śniegiem rzucam siebie lekko,
z chłodu całe moje ciepło.

Kiedy w końcu śniegi spłyną,
kwietną śnieżną twą nowiną
jestem. Śnieżką, kulką będę
w śnieżnym pyle srebrną wszędzie.

Gdy ze śniegiem wrócę znowu,
będę chłodna już od progu.
Górą śniegu będę cała,
jak śnieg mokra, jak śnieg biała.

Screen Shot 2015-06-27 at 22.52.37

LinkedInShare