Tag: pamięć

Chcemy rozmawiać! I Kongres Muzealników

Pierwszy powszechny zjazd muzealników polskich przeszedł do historii. Banalne stwierdzenie otwiera możliwość badania wydarzenia i katalogowania go w muzealnym inwentarzu. Kongres Muzealników przeszedł procedurę akcesji.

Co takiego się zdarzyło, że warto o tym napisać? Same dobre rzeczy – podpowiada mi zachwyt. To samo, co zawsze – przeczy wewnętrzny pesymizm. Porządkuję myśli i piszę, bo może wspólnie uda się w sensowny sposób podsumować trzy kongresowe dni?

Pozytywy

Do nich zaliczę to, co rzucało się w oczy natychmiast: znakomita identyfikacja wizualna Kongresu. Otrzymane w dobrej jakościowo torbie materiały konferencyjne przygotowano w biało-czerwonej kolorystyce, włącznie z tym, że część kartek w notesie jest biała, a część – czerwona. Ładne logo (labirynt) zostało wykorzystane w znakomitym spocie otwierającym wszystkie sesje plenarne (proszę kliknąć ten link, spot warto zobaczyć). Byliśmy widoczni w Łodzi – muzealnicy na Piotrkowskiej czy na dworcu Łódź Kaliska odznaczali się torbami i przypinkami z hasłem „Muzeum – wchodzę”. Kto nas widział, musiał z przyjemnością stwierdzić, że muzealnik wygląda fajnie.

Świetna była organizacja Kongresu. Na każdym kroku spotykaliśmy uprzejmych, acz stanowczych młodych ludzi w czerwonych koszulach, którzy zaganiali spóźnialskich na sesję lub kierowali nas do właściwych pomieszczeń. Jedyną wadą organizacyjną stanowiły gigantyczne kolejki na posiłki, które niektórych przyprawiały o sentymentalne wspomnienia z PRL-u, dla innych okazywały się doskonałą sposobnością do plotek, a wreszcie niektórych irytowały do tego stopnia, że na posiłki wpadali w ostatniej chwili.

Tematy

Obrady Kongresu podzielono na sesje plenarne – na których luminarze muzealnictwa polskiego i osoby z innych branż powiązanych prezentowali referaty programowe – oraz panele tematyczne (pierwszego i drugiego dnia, sześć równocześnie). Trudno było zdecydować się na któryś z paneli – w momencie rejestracji należało wybrać dwukrotnie jeden z sześciu. Na szczęście nie stwarzano problemów przy zmianie panelu, a także przy przechodzeniu z jednego na drugi.

Panele, referaty na sesjach plenarnych oraz wypowiedzi uczestników Kongresu w ostatnim dniu, w tzw. wolnym dostępie do mikrofonu, krążyły jednak wokół tych samych tematów. Wymienię kilka z nich, najważniejszych w mojej opinii.

1. Definicja muzeum i status muzealnika

Problem dobitnie w referacie programowym wyraził Michał Niezabitowski, prezes Stowarzyszenia Muzealników Polskich. Porównał zmiany w definicjach polskich, przywołał definicje zagraniczne i zaproponował brzmienie nowej definicji. Jej problem powracał jednak stale, także w dyskusjach kuluarowych. Czy muzeum to miejsce gromadzenia i chronienia zbiorów, czy edukowania, rozrywki i spędzania czasu wolnego? To drugie ujęcie budziło kontrowersje – sam prof. Stanisław Waltoś w swoim wystąpieniu zauważył, że przymykamy ze wstydem oczy na nową funkcję muzeum: zabawiania publiczności. Linia podziału definicyjnego separowała także muzea prywatne – czy zasługują na tę nazwę? Oficjalne wystąpienia wskazywały na ograniczenie możliwości posługiwania się nazwą muzeum.

To prowadziło do niekończącej się debaty o statusie muzealnika. Czy muzealnikiem jest każda osoba pracująca w placówce o takiej nazwie, włącznie z edukatorami, pracownikami działów promocji czy organizacji wystaw? Czy muzealnikiem jest opiekun zbiorów w jednostce nazywającej się np. centrum, a nie muzeum? Czy muzealnikiem jest mianowany z urzędu dyrektor instytucji muzealnej, niemający żadnego doświadczenia czy wykształcenia kierunkowego? Czy muzealnik jest menedżerem i odwrotnie, czy menedżer jest muzealnikiem? Nieuchronnie ze sceny na zgromadzony tysiąc… osób, bo przecież nie muzealników – wszak na widowni zasiedli edukatorzy, członkowie zespołów promocyjnych, dyrektorzy z nadania, politrucy wręcz! – sunęła wizja zamknięcia zawodu.

Ten temat mocnym uderzeniem podsumowała pani kustosz z Muzeum Narodowego w Poznaniu w czasie wolnych głosów z sali, ostatniego dnia Kongresu. Zapytała, czy każdy pracownik szpitala jest personelem medycznym i, czy analogicznie, każdy pracownik muzeum jest muzealnikiem. Przywołała przy tym rozróżnienie przyjęte w krajach anglosaskich między curator – opiekun zbiorów a museum professional, pracownikiem muzeum, proponując, by przyjąć je także w Polsce.

2. Współpraca muzeów z samorządami 

Wątek przewijał się w każdym chyba panelu, podejmowany od wszystkich możliwych stron: finansowej, komunikacyjnej czy organizacyjnej. Szeroko komentowano kwestię zależności muzeów i ich dyrektorów od samorządów. Pewna dyskutantka na panelu zwróciła uwagę, że muzeum, którym kieruje, przez lata pozostawało bezdomne. Teraz otrzymuje wyremontowaną siedzibę dzięki staraniom władz samorządowych. Problem w tym, że remontu i adaptacji nie konsultowano z muzealnikami, stąd brak w budynku odpowiedniego magazynu na zbiory, nie ma krat w oknach, sufity nie są wzmocnione itd. Podsumowała, że tak właśnie wygląda współpraca z samorządami.

Prestiż. To słowo padało równie często z obu stron sal w kontekście tych relacji. Samorządy powołują nowe jednostki ze względów prestiżowych. Nie dbają jednak o ich utrzymanie po wymaganym (zwykle) pięcioletnim czy siedmoletnim okresie wymaganym w założeniach projektowych. „Pieniędzy mamy zawsze tyle samo, obojętne, ile jest instytucji kultury do obdarowania. Każda nowa instytucja sprawia, że dotacje dla istniejących proporcjonalnie maleją” – to stwierdzenie przedstawicielki jednego z urzędów marszałkowskich wywołało chwilę ciszy i zastanowienia, zanim przytomnie ktoś powiedział, że przecież nakłady na kulturę w Polsce są za niskie (w domyśle należy je zwiększyć) oraz, że zgodnie ze statystyką przedstawioną przez Piotra Majewskiego, dyrektora NIMOZ-u, w Polsce muzeów przypada znacznie mniej na liczbę mieszkańców niż w przeciętnym państwie europejskim, zatem nowe jednostki mogą i mają powstawać. Kto je sfinansuje? Samorządy.

Wreszcie samorządy uzurpują sobie prawo – jako organizatorzy – do powoływania na stanowiska dyrektorskie ludzi pozbawionych doświadczenia czy wykształcenia adekwatnego do profilu danego muzeum, jako tzw. łupy polityczne. Organizator nie znaczy samowładca, mówił ktoś w kuluarach, a jednak często tak się dzieje. Wystarczy zresztą prześledzić ogłoszenia o konkursach na kierownicze stanowiska publikowanych na fanpage’u Praca w muzeum – najciekawsze są komentarze… Nie wymagają, nomen omen, komentarza.

3. Pieniądze i inwestycje

Nie wstawiam problemu pieniędzy na szczycie podejmowanych tematów, bo tak mnie wychowano. Pieniądze były obecne od pierwszej chwili, od przemówienia pani minister Małgorzaty Omilanowskiej, która obiecała, że zrobi wszystko, co może, by uposażenia muzealników wzrosły – od 30 lat pozostają na poziomie najniższej pensji krajowej. Zapisano także odpowiednie sformułowanie dotyczące pensji pracowników muzeów w jednej z uchwał Kongresu (Uchwała nr 3).

Pieniądze to jednak nie tylko nasze pensje, ale też dotacje, dzięki którym nasze miejsca pracy istnieją. Debatowano więc na temat zasadności dużych inwestycji muzealnych i tego, co zrobimy, gdy fundusze unijne przestaną do nas płynąć. Rok 2020 jawi się apokaliptycznie i chyba najwyższy czas budować arkę, a nie kolejne muzea. Dotacje to nie tylko fundusze unijne, to także po prostu gwarancja rocznego budżetu instytucji – i tu ten temat łączył się z poprzednim, czyli współpracą z samorządem. Tym razem w kontekście wkładu własnego instytucji i możliwego „karania” tych, którzy ów wkład zapewniają sobie na najwyższym poziomie. Przytomnie Jacek Salwiński, z-ca dyrektora Muzeum Historycznego Miasta Krakowa, zauważył, że nie może tak się stać i za dobre wyniki w sprzedaży biletów nie będzie się odbierać lub obniżać dotacji. Zazdrość jednych względem drugich, tych bardziej merkantylnie nastawionych muzealników, była wyraźna.

W kontekście inwestycji głos Jerzego Halbersztadta, kierującego Muzeum Historii Żydów Polskich w okresie najbardziej kluczowym, czyli konstrukcji budynku, został właściwie pominięty. Przywołał przykład Muzeum II wojny światowej, zasilonego kolejną transzą dofinansowania (tym razem 90 mln). Pieniądze są konieczne, bo projekt bryły budynku jest mało sensowny i, wg wypowiadającego się, wiadomo było o tym od początku. Z powodów politycznych brniemy jednak dalej. O tych powodach, mieszczących się poniekąd w uwikłaniu muzeów z organami założycielskimi nie było zbyt wiele mowy – wskazywano tylko na nie zawsze racjonalne decyzje o inwestycjach, uwarunkowane polityką, polityką historyczną, doraźnym celem (wybory). Nie komentowano tych decyzji, poza jednym przypadkiem: prof. Waltoś stwierdził, że uwarunkowania polityczne przeczą misji muzeum. Trudno się z tym kłócić, ale praktyka pokazuje, że ta misja, w obliczu politycznych korzyści, ma niewielkie znaczenie.

4. Multimedia

Temat wydawałoby się prosty w czasach, gdy połowa społeczeństwa polskiego ma w rękach urządzenie multimedialne – smartfon. Niestety, tu nie ma podziału, tu jest przepaść. Jedni muzealnicy twierdzą, że bez multimediów nie ma wystawy, bo widz nie przyjdzie, gdy „coś nie miga”, drudzy – że jak się w sali posadzi żywą babinę opowiadającą stare historie, a obok wystawi multimedia, to tłum zwiedzających otoczy babinę, nie „to co miga”. Jedni i drudzy mają rację.

Multimedia to najdroższy obecnie element nowych wystaw – zarówno w istniejących placówkach, modernizowanych, jak i w nowo tworzonych jednostkach. Najdroższy i niezbywalny. Multimedialne kioski, ekrany dotykowe, hologramy, aplikacje mobilne, systemy do sterowania multimediami na ekspozycjach, elektroniczne zabezpieczenia eksponatów itd. – to codzienność wystaw. Walka o tę codzienność jeszcze się nie skończyła. Brak tu rozwiązania, szczególnie, że epoka przesycania ekspozycji multimediami najwyraźniej się skończyła, trudno jednak powiedzieć, że nastąpił zwrot ku autentykowi – o czym za moment.

Multimedia zastępują muzealium! – straszyli niektórzy uczestnicy kongresu, oficjalnie i w kuluarach. Wszystko zobaczą w internecie, nie przyjdą do muzeum. Albo też: na wystawie chodzi o przeżycie kontaktu z muzealium, nie z ekranem tabletu. Szkoda tylko, że wielu zapomina o tym, że multimedia to jedynie narzędzia ułatwiające kontakt z obiektem, jego zrozumienie, a nie cel tworzenia wystaw.

Na ekranie, dzięki multimediom, można na przykład zaprezentować, jak działa eksponowana maszyna parowa, nie działająca od stu lat, jak wyglądały i poruszały się dinozaury, których szkielety zgromadzono w muzeum, czy też jak śpiewała słynna pieśniarka ludowa Anna Malec, nieżyjąca od ponad dwudziestu lat, szczególnie w zestawieniu z wykorzystanymi przez Grzegorza Ciechowskiego jej nagraniami w pop-piosence. Multimedia dają obiektom kontekst, którego sam obiekt, opisany nieraz tak, jak to prof. Jan M. Piskorski pokazał w swojej prezentacji – na widok takiej tabliczki zwiedzający wzdycha i nie wraca. Multimedia umożliwiają stworzenie narracji – do niej także jeszcze wrócę. Multimedia są jednak narzędziem szatana.

Nie całkiem, bo, jak zauważył uczestnik panelu „multimedialnego”, który jako jeden z tylko trzech przedstawicieli publiczności dorwał się do mikrofonu (zawłaszczonego przez panelistów, którzy postanowili zadyskutować się do u… padłego), multimedia są dla wielu niepełnosprawnych jedynym sposobem na poznanie obiektów lub ich opisów. Ułatwieniem dla wykluczonych. Głos ważny, zupełnie pominięty na Kongresie; dzisiaj, w czasie niwelowania krawężników i niszczenia barier, wszechobecnego WCAG 2.0, organizatorzy nie stworzyli możliwości do dyskusji o niepełnosprawnych zwiedzających muzea, a tym bardziej o niepełnosprawnych muzealnikach.

Ponieważ lubię w mądry sposób wykorzystane multimedia, doleję jeszcze oliwy do ognia. Jaka różnica między obiektem na ekranie dotykowym, obracanym, a w najnowszej technologii haptycznej nawet obdarzonym fakturą i kształtem, a obiektem za szybą gabloty, źle oświetlonym, wyeksponowanym z trzech stron (na czymś zwykle stoi, rzadko wisi)? Tak tylko pytam…

5. Muzealium – autentyk czy wersja cyfrowa

Temat rozgrzewał debatujących. Czy muzem bez kolekcji to ciągle muzeum? Czy ekspozycja bez artefaktów to ekspozycja muzealna? (czepiano się bezpośrednio i bez aluzji Muzeum Historii Żydów Polskich). Niektórych do porządku przywołał prof. Jacek Purchla, wskazujący na to, że nie zawsze mamy do czynienia z „obiektem” – co w przypadku, gdy instytucja zajmuje się dziedzictwem niematerialnym? Jak je gromadzić, jak je eksponować? Pojawiały się wreszcie głosy dowodzące, że jeśli mamy bezcenne autentyki, to może lepiej pokazywać ich kopie na wystawie odwiedzanej przez niekiedy setki ludzi dziennie.

Według wspomnianego już prof. Waltosia wirtualizacja obiektu powoduje, że definicja muzealium przeczy praktyce. Czy symulakra i multimedia (o nich mówiono w kontekście muzealiów) wystarczą do potwierdzenia „muzealności” placówki? Trudno znaleźć jakiekolwiek podsumowanie tego tematu, może po prostu zadam „to” pytanie: czy muzeum bez muzealium ma sens i odeślę do akapitu wyżej i do wypowiedzi prof. Purchli.

6. Etyka i restytucja

Zestawiam te dwa zagadnienia, choć pozornie nie są nadzwyczajnie bliskie. Oba przewijały się w kongresowych debatach jak – z jednej strony – bicz boży, z drugiej zaś wstydliwie pomijano je milczeniem. Bo z etyką musi być słabo (skoro prof. Dorota Folga-Januszewska, prezes Polskiego Komitetu ICOM, nawoływała do zwrotu na stoisko ICOM książek tam wyłożonych do obejrzenia na miejscu, a nie do zabrania…), a rozmowa o restytucji może sprawić, że trzeba będzie oddać „Berlinkę”. Nie, nie chodzi o autostradę Berlin–Królewiec.

Faktycznie restytucja zasobów muzealnych to problem dwuwektorowy – zwrot przez Polskę i zwrot Polsce, a do tego problem geograficzny: odmiennie sytuacja wygląda na zachodzie kraju i na, powiedzmy, wschodzie. Prof. Waltoś wspomniał o konieczności kompromisowego załatwienia kwestii restytucji i apelował o intensyfikację działań. Czy na Zachodzie nie powinno się oddać lokalnym społecznościom zabytków? Krótka rozmowa przy obiedzie z muzealniczką z tych terenów utwierdza nas w tym przekonaniu – byłoby to nie tylko dobre dla tych społeczności, ale także etyczne. Bo problem restytucji zarówno do Polski, jak i z Polski, to według mnie problem przede wszystkim etyczny.

Konkluzje i komentarz

Nie będę pisać za wiele o negatywach. Mnie w kongresie uderzył brak zorganizowanej debaty na temat nowych technologii. Multimedia w kontekście wystaw to nie to samo, bo nowe technologie to katalogi komputerowe, digitalizacja zbiorów i cyfrowe repozytoria, wirtualne muzea i katalogi online, aplikacje mobilne w promocji muzeum, beacony regulujące temperaturę i wilgotność na ekspozycjach, QR kody na wystawach, wykorzystanie mediów społecznościowych w promocji i komunikacji muzealnej czy, po prostu, tworzenie stron muzealnych zgodnych z wymogami WCAG 2.0, do czego każda instytucja publiczna jest zobowiązana przed końcem 2015 roku. Ale, odniosłam wrażenie, że nowe technologie nie są tematem istotnym dla organizatorów. Stanowisko ich interpretuję w ten sposób: nowe technologie i tak sobie poradzą, a definicja muzeum musi powstać, bo inaczej, oddolnie, nie powstanie.

Nie, nie zgadzam się. Takie pozostawienie tych nowinek z boku powoduje olbrzymie marnotrawstwo pieniędzy publicznych, zaniedbania, które będą się mściły już za moment na kierownictwie. Sprawia to, że jedne placówki są przesycone nowymi technologiami, inne nie, a przyczyna tkwi w lepszym napisaniu wniosku (czytaj: sfinansowaniu właściwego pisania wniosku). Powstają rażące nierówności między instytucjami w jednym mieście, przyczynia się dalszego pogłębiania różnic. I tak dalej. Kogo to obchodzi? Wiadomo, że duże muzea sobie poradzą, wiadomo, że najnowsze, ciągle prestiżowe jednostki otrzymają wymagane pieniądze, ale co będzie z innymi?

Nie poruszano także tematu digitalizacji: może dlatego, że NIMOZ stale organizuje seminaria na ten temat? To nie wystarcza. Digitalizacja obecnie to najwyżej dotowane działania muzealne – nie może się z tym równać konserwacja czy inne prace zabezpieczające zbiory, ciągle priorytetowe zgodnie z ustawą o muzeach. Jedynie inwestycje budowlane uzyskują większe dofinansowanie, ale to jednak budowlanka. Digitalizacja pochłania olbrzymie pieniądze, dlaczego więc Kongres się tym nie zajął? To jest luka, którą – mam nadzieję – łatwo wykorzysta sektor prywatny, niedopuszczony na Kongres.

Co więcej, w zakresie nowych technologii panuje kompletna wolna amerykanka. Część kolekcji zdigitalizowano zanim pojawił się katalog dobrych praktyk digitalizacyjnych opublikowany przez NINA, inne digitalizuje się obecnie, teoretycznie zgodnie z tymi zaleceniami, ale faktycznie bez zachowania niezbędnych standardów. Zresztą znam miejsca, w których digitalizuje się bez uprzedniego przeczytania katalogu. Kolekcje następnie prezentuje się w internecie, nie interesując się zupełnie potrzebami użytkowników (brak badań, bo są, podobno, za drogie, jak wielokrotnie podnoszono na różnych panelach), z interfejsami nieużytecznymi i nieprzyjaznymi, z funkcjonalnościami zbędnymi. To pieniądze wyrzucone w błoto, a szkoda ich strasznie.

Sektor prywatny i współpraca instytucji publicznych z biznesem, to kolejny temat potraktowany per noga w mojej opinii. Na Kongresie nie było targów ani nawet przedstawicieli firm prywatnych działających w branży; jako paneliści wystąpili reprezentanci biznesu, np. pracownicy firm Google czy Qumak. Wydaje mi się to dziwne, że jednych się zaprasza, a innych odstrasza, ale znam stosunek organizatorów do targów na konferencjach muzealnych i w ogóle do biznesu. To krwiopijcy żerujący na instytucjach publicznych – biznesmeni, nie organizatorzy. Koniec, nie brnę dalej, mnie żal było targów, bo to niepowtarzalna okazja zobaczyć, co polski biznes ma do zaoferowania muzealnikom.

Z boku zupełnie została jak najbardziej merytoryczna dyskusja o tym, że to „nie muzealia, ale zwiedzający nadają sens istnieniu muzeum”. Debata dotyczy edukacyjnej i rozrywkowej roli muzeów, ale w kontekście wcześniej przywoływanych wątków autentyczności muzealium i krytyki multimediów jest to stanowisko co najmniej dziwne. Histerycznie wręcz pragniemy muzealium, autentyku, ale muzeum chcemy traktować jako park rozrywki, tak samo walczący o czas wolny, jak biesiada przy piwie czy wesołe miasteczko. Zwiedzający szukający rozrywki ma, przepraszam, autentyk w nosie (dobrze, że w nosie…). Choć zasadne jest, oczywiście, zapytanie o jakość tej rozrywki. Tylko, przeciągając ten wątek, naprawdę jesteśmy tak aroganccy, by sądzić, że muzealnik dostarczy lepszej rozrywki niż Doda, którą notabene wspomniano w dyskusji jako zły przykład atrakcji na Nocy Muzeów; a jak nie Dodą, to czym chcemy konkurować z przemysłem czasu wolnego?

Kolejną kwestią zupełnie pominiętą jest podważanie zasadności budowania wystaw narracyjnych. Wystawa takiego typu – przykładem na pierwszym miejscu stawianym jest zawsze Muzeum Powstania Warszawskiego – wydaje się dzisiaj jedyną formą ekspozycji przyciągającą zwiedzających. Podkreślam „wydaje się”. Prof. Robert Traba w swoim przesłaniu do uczestników Kongresu stwierdził, że konieczna jest różnorodna wizja przeszłości w muzeach z wystawami narracyjnymi – bo zwykle ten typ wystaw znajdziemy w muzeach historycznych – by pozwolić zwiedzającemu na wieloperspektywiczny ogląd i krytycyzm. Ale to się nie dzieje, pozwolę sobie na ironiczny uśmiech. Wystawy narracyjne prezentują wizję ich twórców, wielowątkową narrację, spójną i trudną do obalenia. Znowu, Muzeum Powstania Warszawskiego i pytanie: „kto wygrał?” zadawane przez wychodzących. Trudno na takich wystawach prezentować dyskurs pamięci, którego się prof. Traba domagał, jeśli muzea są tworzone ad hoc, na potrzeby polityczne, zgodnie z aktualną polityką historyczną, zapoczątkowaną, na marginesie dodam, właśnie przez tzw. grupę muzealników, później PiS. Muzeum Powstania Warszawskiego zresztą, zgodnie z tradycją spotkań muzealników, zmieszano z błotem, nie bacząc na to, że właśnie do tej instytucji ustawiają się największe kolejki w kraju…

Zabrakło mi odniesienia się organizatorów do „wielkich” afer, o których właśnie w tych dniach było głośno w mediach. Sprawa firmy Mattel i jej gry dla dzieci i sprawa wypowiedzi szefa FBI wybrzmiały we wszystkich mediach, ale przypomniana w kontekście uchwał kongresowych sprawa zastrzeżenia praw do Damy z łasiczką z kolekcji XX. Czartoryskich została pominięta ciszą, a przecież to ciągle świeża aferka. Kuluary grzmiały i buczały, a po trochu się śmiały. Szef FBI to najmniej muzealny problem, raczej państwowy czy ministerialny. Podobnie firma Mattel, ale prawa autorskie już nie całkiem. Szczególnie wobec jednej z uchwał (Uchwała nr 5), dotyczącej m.in. praw do cyfrowego wizerunku i gwałtownych oświadczeń fundacji i stowarzyszeń działających na rzecz wolnego dostępu do dóbr kultury.

Mało było, w mojej opinii, dyskutujących kobiet. Na dwa panele, na które się wybrałam, w łącznej liczbie 12 dyskutantów i kuratorów, pojawiły się dwie kobiety. Pani minister Omilanowska, prof. Folga-Januszewska, liczne dyrektorki także na czele najważniejszych polskich muzeów – dla przykładu p. Gołubiew (MNK), p. Morawińska (MNW), p. Potocka (MOCAK) – nie czynią wiosny. Muzealniczek, stawiam na to piwo, jest więcej niż muzealników (choć przewaga zapewne nie jest wielka). Dlaczego zatem tak mało pań dyskutowało w panelach? Nie mogę dopatrzyć się złej woli, ale jednak za dużo było dla mnie garniturów, za mało garsonek, zwiewnych szali, sukienek i szpilek.

Niech będą, dwa negatywy Kongresu. Dlaczego występujący przekraczali przeznaczony im czas prezentacji? Nie wiedzą, że zagranicą po prostu wyłącza się mikrofon minutę „po”? Niektórzy mówili pół godziny, nawet więcej, choć oddano im do dyspozycji kwadrans, niekiedy 20 minut. Według mnie to kompletny brak szacunku dla słuchaczy, szczególnie, że większość referentów czytała z kartki cały tekst wystąpienia. O ileż ciekawiej brzmiał od nich wszystkich prof. Waltoś posługujący się notatkami, mówiący „z głowy”. Gotowe referaty mogły być za to zamieszczone wieczorem na stronie Kongresu, wszystkim by nam to pomogło w podsumowaniach, refleksjach prywatnych i zbiorowych, w sprawozdaniach w instytucjach, które nas delegowały. A tak? Nie ma. Dyrektor Niezabitowski, zagadnięty po starej znajomości (wszak u niego pracowałam!) w kolejce do obiadu powiedział, że „jeśli referenci przekażą referaty, to będzie tom pokongresowy” (podkreślenie moje), ale w dzisiejszych czasach wolelibyśmy chyba e-booka z Kongresu. Choć, w sumie…, nie było panelu dotyczącego nowych technologii, to e-booka nie będzie.

Ostatnim brakiem Kongresu był brak oficjalnych profili społecznościowych wydarzenia. Przez cały Kongres tweetowaliśmy w kilka osób, generując ponad 630 tweetów z relacjami i komentarzami, ponad 300 retweety, ponad 550 razy dodano nasze tweety do ulubionych. Dopiero na Kongresie, gdy wspólnie z kilkoma osobami relacjonowałam to, w czym uczestniczę, z kilkoma osobami znanymi mi osobiście i pierwszy raz napotkanymi w sieci dodam, zrozumiałam, dlaczego Twitter, Facebook itd. nazywa się mediami społecznościowymi. To była prawdziwie społeczna praca. A że byliśmy czytani pod hashtagiem #kongresmuzealników, to widziałam na kilku ekranach tabletów i smartfonów (tak, zaglądałam przez ramię). Oddolna inicjatywa tym razem, a następnym – mam nadzieję – oficjalny profil, do którego będziemy się dorzucać z naszymi społecznościowymi trzema groszami.

Bo media społecznościowe to potężna siła. Teoretycznie 600 tys. aktywnych użytkowników Twittera mogło zobaczyć nasz hashtag, dowiedzieć się o konsolidacji muzealników, o wielkim muzealnym święcie w Łodzi. W trendach polskich #kongresmuzealnikow znalazł się na 8 miejscu, tuż za #AppleWatch. To wielki sukces!

Polecam poczytać pod wspomnianym hashtagiem nasze tweety – są bardzo ciekawą wizją Kongresu, wizją tworzoną na żywo. Warto w niektóre kliknąć, rozwinąć dyskusje, których nie opatrywaliśmy już hashtagiem. Dziękuję Wam za wspólne tweetowanie z Kongresu!

@WystawyWAWy @Muzeum_Narodowe @FundacjaAriAri @olgagnieszka @napoleonbryl @lednicamuzeum @marta_malina @ZamekDarlowo @MNKrk @kasha_te @monikabt1 @karkonosz

Na zakończenie potężnego kopniaka dała nam Freda Matassa. Jej przesłanie zawarte w krótkim be bold – bądźcie odważni, idźcie do przodu, rozbijajcie muzealny beton, planujcie, projektujcie i realizujcie – trafiło, liczę na to, do wielu serc muzealnych. Freda Matassa w kwadrans pogodziła muzealia z multimediami, potwierdziła konieczność przeprowadzania deakcesji, zwróciła uwagę na promocję, kazała nam wchodzić w interakcję z odbiorcami, komunikować z nimi, umożliwiać im partycypację…

Jak jednak to zrobić, skoro wszystkie referaty programowe były prezentacjami bez wniosków. Pozbawione konkluzji dane czy stwierdzenia, nawet narzekania, to nic poza danymi, stwierdzeniami. Pozbawione analizy nie pozwalają na zmianę, bo nie wiemy, jak tę zmianę wprowadzać, nie mamy – uczestnicy – siły sprawczej. Wiemy, gdzie nasze braki, gdzie nasze bolączki, ale najwyraźniej potrzebny jest kolejny kongres, by zastanowić się, co i jak można zmienić. A na trzecim z kolei kongresie być może porozmawiamy o nowych technologiach. Ten Kongres realizował wizję narzuconą przez organizatorów, wszystkie referaty i wystąpienia na panelach były zamówione. Może na czwarty kongres będzie wolno zgłosić temat?

Wszelkie decyzje dotyczące tematów ważnych, przewijających się w czasie Kongresu, a nie ujętych w uchwałach, zostały podjęte przez… decydentów, nie przez nas. Faktycznie Kongres był więc listkiem figowym, marchewką, którą chętnie wzięliśmy i zjedliśmy, najwyraźniej z pełną świadomością, że tkwił w niej haczyk. Ilu znalazło się takich, którzy postanowili zagłosować przeciwko uchwałom, nie dlatego, że nie popierają ich treści, ale by zamanifestować swój sprzeciw wobec przyjętego przez organizatorów trybu. Napisałam to, zainspirowana głosem uczestniczki Kongresu, która taką opinię wyraziła wobec wszystkich wytrwałych, siedzących i słuchających do samego końca.

Dobrze było się spotkać – podkreślali to jednak wszyscy zagadani przeze mnie w kuluarach. Jaką formułę przyjmie Kongres w przyszłości – nie wiemy. Czy będzie się odbywał co roku, czy może co trzy lata, jak konferencja generalna ICOM, a pomiędzy zorganizuje się mniejsze, regionalne kongresy – nie wiemy. Czy będzie tak samo w pełni finansowany przez MKiDN, jak ten, historyczny pierwszy? Tego też nie wiemy (i nie wiemy, ile ten kosztował), ale jedno jest pewne: społeczność muzealników oraz zawodów pokrewnych zdecydowanie potrzebuje spotykać się regularnie. Z tego właśnie powodu, mimo bardzo wielu rozmaitych zastrzeżeń jestem entuzjastką Kongresu.

Aneks 1: Sybille 2014

Gratulacje dla wszystkich zdobywców muzealnych nagród! Szczególnie wyróżniam jednak projekt edukacyjny „Muzeum mojego podwórka” Muzeum Pierwszych Piastów na Lednicy, przede wszystkim przez kumoterstwo (towarzystwo na Twitterze w czasie Kongresu) oraz Galerię Faras, fenomenalnie przygotowaną wystawę prezentującą wczesnochrześcijańskie malowidła. Planującym zwiedzenie tej wystawy zwracam uwagę na oświetlenie, wspaniale zrobione, eksponujące bez zarzutu przepiękne freski.

Aneks 2: głosowanie

Wszystkie uchwały głosowaliśmy za pomocą „pilotów”. Wyniki od razu pojawiały się na wielkim ekranie. Widać, że z ponad tysiąca zapisanych na Kongres na głosowania została połowa. Można się było tego spodziewać.

Aneks 3: nagroda w konkursie na najciekawszą wypowiedź zasłyszaną na Kongresie

Wypowiedź jednego z uczestników któregoś panelu:

Nie nazwaliśmy nowo tworzonego ośrodka muzeum, tylko centrum, bo nazwa muzeum szkodzi placówce, obniża frekwencję.

Tak, drodzy Państwo muzealnicy. Długa droga przed nami.

Screen Shot 2015-06-28 at 16.12.06

LinkedInShare

Dlaczego muzeum? Smutek tunezyjskich mozaik

Praca w muzeum, mówili, taka spokojna, nic się nie dzieje, ludzie wchodzą, wychodzą, krzyżówki rozwiążesz, języka się nauczysz, czasem wyładujesz agresję, jeśli będą chcieli eksponaty fotografować z fleszem… 

Media donoszą, że w środowym ataku na tunezyjskie Muzeum Bardo zginęło dwadzieścia jeden osób.

Muzeum Bardo jest największą tego typu instytucją kultury w Tunezji, najstarszym muzeum w Afryce Północnej. Korzenie sięgają 1882 roku, gdy powołano tę placówkę, gromadzącą dzisiaj jedną z najwięcej znaczących na świecie kolekcję rzymskich mozaik. Muzeum jest wielką atrakcją turystyczną Tunezji; kraju, dla którego turystyka jest źródłem największych dochodów w gospodarce.

Dzień muzealnika zaczyna się od kawy i studiowania gazety, potem omawiania doniesień z gazety, jakiegoś posiedzenia, opracowania jednego czy dwóch eksponatów, kawy, ciasteczka i właściwie to już koniec dnia pracy.

Nie minął jeszcze rok od zamachu w Muzeum Żydowskim w Brukseli, w którym zginęły trzy osoby na miejscu, kolejna, czwarta, zmarła w wyniku odniesionych ran. Rada Bezpieczeństwa ONZ potępiła atak, podkreślając szczególnie to, że misją tego muzeum jest m.in. propagowanie tolerancji.

Zwiedzanie muzeów? Najnudniejsze wakacje pod słońcem. Wolę leżeć na plaży i nie myśleć o niczym, zamiast zwiedzać rozsypujące się budynki, w których zakurzone eksponaty są opisane w niezrozumiałym języku.

Nie minął miesiąc od powiadomienia świata o zniszczeniu zabytkowych posągów w irackim muzeum w Mosulu przez reprezentantów Islamskiego Państwa. „Zamiast Boga, starożytni czcili tych bożków” – mniej więcej tak wypowiadał się na filmie upowszechnionym w internecie jeden z obrazoburców. Choć nie wiem, czy ci, którzy niszczą wizerunki bogów, których kult dawno już temu zaniknął, zasługują na miano obrazoburców.

Dlaczego muzea? Dlaczego kolekcja zapomnianych bogów? Wszystko przez pamięć. Muzea powstały po to zachować pamięć o przeszłości. Gromadzono w nich to, co już przestało być używane, a nie miało skryć się w niepamięci. Czasem miały być przestrogą dla odwiedzających, czasem miały nam przypominać, „skąd przyszliśmy”, byśmy wiedzieli, „dokąd zmierzamy”. Z czasem przestały przypominać nowożytne gabinety osobliwości czy oświeceniowe lamusy bogaczy grzebiących w ziemi. Z czasem nabrały charakteru nobliwych składów ze świadectwami przeszłości. Z czasem przeszły lifting i miejsce ciężkich gablot z natłokiem eksponatów zajęły teatralna scenografia i multimedia. Z czasem muzea stały się nośnikami pamięci społecznej, lokalnej, a czasem narodowej. Z czasem niektóre muzea okazały się wstydliwymi pamiątkami po niechlubnej przeszłości, z czasem polityka zaczęła wymagać nowych muzeów dla nowych ludzi…

Z czasem okazało się, że sposobem na kształtowanie nowych ludzi jest zniszczenie posągów bogów zgromadzonych w muzeum. I że zamach w miejscu propagującym tolerancję jest także sposobem na kształtowanie nowych ludzi. I że zamach w Tunezji jest sposobem na kształtowanie nowego państwa, pozbawionego turystów, a wkrótce pozbawionego także – być może – zabytków z przedstawieniami niegdysiejszych bogów.

Budujemy naszą przyszłość na przeszłości. Właściwie nie, to nieprawda. Budujemy naszą przyszłość na takim wyobrażeniu o przeszłości, jakie trzymamy w pamięci. Nie pamiętamy zbyt wiele o pogańskiej przeszłości ziem polskich, bo bogów naszych przodków spotkał ten sam los, co bogów z Niniwy. Wydaje się, że to takie proste: wystarczy wymazać materialny dowód na wierzenia, a zabije się bogów. Nie zawsze działa to tak sprawnie – wspomnienia czasem powracają, a często ujawniają się niebezpośrednio, przyczyniając do wytwarzania traumy. Zarówno w wymiarze jednostkowym, jak i zbiorowym. Zapomnieliśmy o przeszłości komunistycznej, dlatego pamiętamy PRL jako krainę z bajki. Zapomnieliśmy o Jedwabnem, dlatego wraca z siłą zwielokrotnioną.

Tak, ataki na muzea mają sens, doraźny. Obrócą się jednak prędzej czy później przeciwko sprawcom. Pamięci bowiem nie da się oszukać, szczególnie pamięci społecznej. Wczoraj mało kto wiedział, że w Tunezji istnieje Muzeum Bardo, teraz do każdego zakątka świata dotarła informacja o zamachu, roznosząc też wieść o tak pięknym muzeum i wspaniałej kolekcji.

Zamach w muzeum ma jeszcze jeden wymiar, wybitnie muzealny. Upamiętnianie jest często jednym z celów powołania muzeum, zwłaszcza w tzw. miejscach pamięci – tam, gdzie wydarzyło się coś zasługującego na upamiętnienie. Muzea – nie tylko pomniki! – powstały więc w miejscach takich jak dom Anny Frank, czy Lorraine Motel, wokół którego powstało Narodowe Muzeum Praw Obywatelskich. Istnieją nawet organizacje zrzeszające instytucje funkcjonujące w takich miejscach pamięci. Jedna z nich – International Coalition of Sites of Conscience – zamieściła na swojej stronie trzy hasła: „Pamięć – Dialog – Działanie”. Inna organizacja – Gedenkstättenportal zu Orten der Erinnerung in Europa – prezentuje mapę z oznaczonymi miejscami pamięci w Europie. Na Ground Zero w Nowym Jorku powstało muzeum upamiętniające atak na World Trade Center. Zapewne za pewien czas jakaś przestrzeń w Muzeum Bardo zostanie poświęcona zamachowi i ofiarom. Od tego bowiem muzea są: by przechowywać całą pamięć świata, tę właściwą i tę która będzie właściwą, bo pamięć mija i wraca, jak śródziemnomorskie przypływy i odpływy. Nie zawsze widoczne, ale zawsze obecne. Także w Tunezji.

 

Wyrazy współczucia dla wszystkich, którzy ucierpieli w zamachu w Tunezji, dla rodzin i bliskich ofiar. 

Screen Shot 2015-06-28 at 16.08.25

LinkedInShare

Nie jestem patriotką? Pamięć o powstaniu warszawskim

Kraków, 1 sierpnia 2013, za minutę godzina „W”. Siedzę w pracy, słucham muzyki (francuski barok), przygotowuję kolejną tabelkę z zadaniami na następny dzień. Wyjdę z biura za nieco ponad godzinę, po drodze zrobię zakupy. W domu nakarmię kota. Włączę komputer, zerknę na wiadomości w mediach społecznych. Zdenerwuję się. Znowu nie jestem patriotką, pomyślę.

Łabowa koło Krynicy, noc 31 lipca/1 sierpnia 1987. Jestem na obozie harcerskim, pierwszy raz w życiu. To druga, może trzecia noc w namiocie. Cały czas pada – będzie padać cały miesiąc. W środku nocy alarm. W pośpiechu zakładam buty, po omacku szukam okularów, nie znajduję. Na pół ślepa staram się nie zgubić światła, za którym przedzieram się przez las wraz z koleżankami. Na miejscu ognisko, wokół którego zgromadziła się wcześniej kadra. Śpiewamy piosenki powstańcze – znam je wszystkie na pamięć: Pałacyk Michla, Hej, chłopcy itd. Kończymy Rotą. Rano dopiero zorientuję się, przecierając zaspane oczy, może w drodze na służbę do kuchni, może przy zwykłych zajęciach obozowych, że nocą uczciliśmy rocznicę powstania warszawskiego.

Nie jestem patriotką, bo od lat nie zrywam się już nocą lipcowo-sierpniową i nie śpiewam Marszu Mokotowa, lecz, co najwyżej, pod nosem pomrukuję Jak długo na Wawelu Zygmunta bije dzwon… Nie jestem patriotką, bo zamiast w milczeniu stanąć o godzinie 17.00, zadumać się nad losem powstańców, pilnie pracuję, z myślą o jutrze, a nie z myślą o Wczoraj. Nie walczę z olbrzymami, lecz mierzę zamiary na siły, wyciągając wnioski z doświadczeń tych, którzy za apelem Mickiewicza poszli i nie dane im było budować Jutra.

Powstanie warszawskie stało się mitem założycielskim nowego państwa, odradzającego się po komunistycznym zniewoleniu. Mit ten jednak, jak to się często z mitami dzieje, uległ nadużyciu. W polskich dziejach mamy do czynienia z kilkoma takimi mitami, które zostały wykorzystane w chwilach, gdy Polska jako ten Feniks z popiołów, odradzała się.

Zrośnięte cudem ciało biskupa Stanisława posłużyło za mit fundacyjny dla zjednoczenia Królestwa Polskiego po rozbiorach. Obrona Częstochowy uległa mitologizacji w kraju zrujnowanym potopem szwedzkim. Walka o granice zwieńczona bitwą warszawską 1920 roku stała się mitem założycielskim II Rzeczypospolitej.

Mitem fundacyjnym po II wojnie światowej przez wiele lat było stawianie słupów granicznych na Odrze. Moje pokolenie świetnie pamięta rysunek Szymona Kobylińskiego ze szkolnego atlasu historycznego. Obrazek ów miał spory udział w utrwalaniu pamięci o tych słupach. Odra to była czy nie, Mieszko, a może inny z książątek słowiańskich, nie miało to znaczenia. Wpisywało się w potrzebę uzasadnienia obecności polskiej na rubieżach zachodnich. Lub, delikatnie to ujmując, przez wieki nieobecności i dość gwałtownego, niespodziewanego powrotu. Na tych słupach stanął PRL (nie tylko, oczywiście, na tych słupach, ale proszę uprzejmie o przyjęcie tej konkluzji, jakże metaforycznie pięknej).

W miejsce słupów, po 1989 roku, pojawiło się powstanie warszawskie (traktuję tu 1989 rok jak moment przełomu; powstanie powracało już od kilku lat do oficjalnego dyskursu społecznego i politycznego). Trafiło do sfery mitów, ale przede wszystkim stało się sztandarowym mitem założycielskim odrodzonej Polski. Było to o tyle proste, że przez lata pamięć o powstaniu starano się wykorzenić. Jak wiadomo, Polak tym bardziej ukocha to, czego mu się zabrania. Nie odmawiając rangi powstaniu warszawskiemu, należy jednak wskazać na kilka niezbyt pozytywnych zjawisk, które towarzyszyły procesowi sakralizacji (bo mit zakłada sakralizację tematu). Dwa najprostsze to wykluczenie (kto nie jest za powstaniem, jest przeciwko nam) i bezapelacyjność (nie ma nic ważniejszego nad powstanie). To pierwsze jest wyjątkowo groźne, bo poziom poparcia dla powstania stał się wyznacznikiem poziomu patriotyzmu.

Prześcigamy się zatem w udowadnianiu, jakimi to patriotami nie jesteśmy. Jeśli syreny nie zawyją w najmniejszej mieścinie polskiej, to mieścina owa nie jest patriotyczna. Kto na odgłos syren nie przystanie i w zadumie nie pochyli głowy, nie jest patriotą. I tak dalej. Powstanie żyje na dwóch płaszczyznach: wydarzenia historycznego i pamięci historycznej. W pierwszej płaszczyźnie uznaję je za istotne wydarzenie w dziejach Polski, ale nie najistotniejsze, jak się je traktuje w drugiej płaszczyźnie, pamięci.

Najgorsze jednak w tym procesie przechodzenia wydarzenia historycznego do mitologii jest to, że z grona patriotów wyklucza się wszystkie inne postawy także z przeszłości. Nie jest więc patriotką pani Hania, która 1 sierpnia 1944 roku w Krakowie uczyła dzieci na tajnych kompletach. Nie jest patriotą pan Zbyszek, który 1 sierpnia 1944 roku szmuglował ze wsi mięso do miasta. Nie są patriotami wszyscy ci, którzy 1 sierpnia przedłożyli sprawy jakiekolwiek nad powstanie. Edukację, zaopatrzenie, a w późniejszej perspektywie jeszcze gospodarkę, jeszcze kulturę, jeszcze budowanie przyszłości… Wmawia się, że powstanie było jedyną drogą do przeciwstawienia się zniewoleniu. Nie przeczę, że było jedną z dróg i jednym ze sposób na stawienie czoła, ale były również inne drogi. Tym innym odmawia się racji bytu.

Pamięć – czy społeczna, czy historyczna – zaczęła być tematem poważnych rozpraw w humanistyce wtedy, gdy dostrzeżono, że jedna wizja przeszłości nie tylko nie jest prawdziwa (o prawdzie w historiografii nie chcę tu pisać…), lecz przede wszystkim nie wystarcza do budowania tożsamości, zarówno społeczeństwa, jak i jednostek. W oficjalnej wizji przeszłości zabrakło miejsca dla nieoficjalnych zdarzeń i postaw. Dzięki pamięci społeczeństwa nabyły wiedzę o losie niewolników, o historii kobiet, o mniejszościach religijnych i seksualnych. We Francji pamięć przywróciła świadomość o walce katolickiej i rojalistycznej Wandei przeciwko laickiej, republikańskiej rewolucji po 1789 roku – to mały dowód na to, że pamięć nie jest tylko narzędziem w rękach sił lewicy. Pierwotnym celem badaczy zapomnianej historii było doprowadzenie do pluralizmu historycznego, wielopłaszczyznowej wizji przeszłości.

Przeciwnie w Polsce. U nas pamięć stała się potężną bronią w konsolidacji społeczeństwa, zgodnie z promowaną polityką historyczną. Przywrócenie pamięci o powstaniu warszawskim potraktowano jako zwycięstwo w walce, co spowodowało jednocześnie stworzenie jednego obowiązującego spojrzenia na wydarzenia minione i wykluczenie innych wizji historii. Konsekwencją jest potępienie postaw innych, niż obowiązujące w zmitologizowanym świecie powstańców. Fikcyjna pani Hania i wymyślony pan Zbyszek nie mają w takim świecie potrzeby istnienia. Ich postawy nie są postawami pożądanymi.

Mit w ujęciu Leszka Kołakowskiego „nie dostarcza wiadomości, ale odkrywa obszar wartości”. Jakie wartości płyną dla naszego dzisiejszego społeczeństwa, w czasach grożącego w każdej chwili kryzysu gospodarczego, konfliktu zbrojnego na skalę światową nadciągającego ze Wschodu, i Bliskiego, i Dalekiego? Jakie wartości nabyć mogą młodzi ludzie, wzorując się na postawach powstańców i, może co ważniejsze, jakie konsekwencje przyniesie w przyszłości, hołdowanie tym wartościom? Pytam prowokacyjnie i retorycznie.

Nie jestem patriotką. Podziwiam odwagę powstańców, ale doceniam panią Hanię, która wolała poświęcić swój czas na nauczanie dzieci. Podziwiam determinację warszawiaków, ale i podziwiam brak lęku pana Zbyszka, który narażając życie, dostarczał żywność wygłodniałym. Niejednokrotnie łatwiej jest umrzeć niż żyć, bo życie wymaga ciągłych poświęceń, nie jednorazowego. Łatwiej też jednorazowym zrywem przejść do historii, a może i do mitologii, niż codziennym trudem, mozołem, budować krok po kroku jakąkolwiek przyszłość.

Nie potępiam powstania warszawskiego. Nawet go nie oceniam. Daję jednak społeczeństwu, które nie umie poradzić sobie z różnorodnością pamięci, ocenę zupełnie negatywną. Powstanie warszawskie w obecnie kreowanej pamięci społecznej polskiej stało się najwyższej rangi wydarzeniem, wokół którego buduje się tożsamość społeczną. Boję się konsekwencji, obawiam się o społeczeństwo, które na tych wartościach zostanie wychowane.

Nie jestem patriotką, bo 1 sierpnia 2013 roku słuchałam francuskiej muzyki barokowej, a nie powstańczych piosenek, a zamiast w zadumie pochylić głowę nad losem powstańców, pochyliłam się ku ekranowi komputera, opracowując zadania na najbliższe dni dla całego zespołu. Moim wzorem nie są powstańcy, lecz pani Hania i pan Zbyszek. Reprezentujemy inną grupę patriotów. Tak. Jestem patriotką. Zależy mi na tym kraju, zależy mi na historii tego kraju. Dlatego uporczywie będę przypominać o tym, co się zdarzyło 1 sierpnia 1944 roku w innych miejscach Polski, bo nie każdy tego dnia chwycił karabin. Pragnę przestrzeni dla pamięci o nich. O nas. Nie-patriotach.

 

Lektury polecane:

A. Assmann, Arbeit am nationalen Gedächtnis. Eine kurze Geschichte der deutschen Bildungsidee, Frankfurt am Main 1993.

M. Bloch, Mémoire collective, tradition et coutume, w: „Revue de Synthèse Historique”, nr 40: 1925, ss. 73–83.

P. Burke, History as Social Memory, w: T. Butler (wyd.), Memory, History, Culture and the Mind, Oxford 1989, ss. 97–113.

M.I. Finley, Mythe, mémoire, histoire. Les usages du passé, Paris 1981.

C. Ginzburg, Shared Memories, Private Recollections, „History & Memory. Studies in Representation of the Past”, t. 9, nr 1/2 Fall 1997, Tel Aviv, ss. 353–363.

M. Halbwachs, Społeczne ramy pamięci, Warszawa 1969.

Ph. Joutard, La Légende des Camisards. Une sensibilité au passé, Paris 1977.

K. Kersten, Pamięć a uprawianie historii, w: Historia – prawo – państwo, red. W. Jarmotowicz, Warszawa 1990.

L. Kołakowski, Kultura i fetysze, Warszawa 1967.

L. Kołakowski, Obecność mitu, Warszawa 2003.

M.-C. Lavabre, De la Notion de mémoire à la production des mémoires collectives, w: Cultures politiques, red. D. Cefaï, Paris 2001, ss. 223–252.

P. Nora, Entre mémoire et histoire. La problématique des lieux, w: Lieux de mémoire, red. P. Nora, t. I–III, Paris 1984–1992, t. I: La République, Paris 1984, ss. XVII–XLII.

B. Skarga, Tożsamość, ja i pamięć, „Znak”, nr 5: 1995, ss. 4–18.

Komentarze, cz. 1

Komentarze, cz. 1

Komentarze, cz. 2

Komentarze, cz. 2

LinkedInShare

„Przepraszam, czy tu biją?” – 11 listopada

Tytuł kradnę bezwstydnie od Marka Piwowskiego, choć nic wspólnego nie ma z tym, o czym piszę. Poza biciem, tematem przewodnim.

Święto. W tyle głowy kołacze się myśl, że dziś nie wynosi się śmieci i nie robi prania, ale to jeden z nielicznych dni, gdy mam na to czas. Święto, może by więc poświętować? Wszystkie formy świętowania jednak już zajęte. Kwiaty pod pomnikiem Nieznanego Żołnierza składają oficjele otoczeni ochroniarzami, na koncerty zaproszenia otrzymują ziewający polityczni celebryci, marsze organizuje inna opcja polityczna, na świąteczne ustawki przybywają zaś charakteryzujący się zbyt wysokim poziomem przekonania o własnej racji.

Nie mam racji, ba!, nie mam nawet swojego zdania na temat święta, przepraszam, Święta. Tego czy innego. Wiem jednak wystarczająco dużo na temat historii, by zdawać sobie sprawę z jej względności, równej czasowi. Zabrakło kogoś takiego w światowej historiografii jak Einstein w fizyce. Wielkiej postaci, która przebiłaby się do ogólnej świadomości wszechludzkiej. Za wtłoczenie każdemu do głowy wzoru na historyczną względność, przypominającego E=mc2, dałabym Pokojową Nagrodę Nobla.

Każdy fakt historyczny jest względny, powinien być rozpatrywany z perspektywy tamtego momentu, nie z aktualnej, właściwej historykowi czy amatorowi poddającemu go analizie. Tymczasem fakty historyczne tak samo są obrabiane, jak, nieprzymierzając, dupa nielubianej sąsiadki.

Niestety, przez tę względność, fakty historyczne stają się nie tylko niewiarygodne, ale bezkarnie się nimi manipuluje, co od wczoraj, ze wzmożoną siłą, obserwuję w mediach społecznych. Przeczytałam na przykład na twitterze litanię składającą się na opis prześladowań Żydów w Niemczech, od 1933 roku, która miała świadczyć, że naziści już u zarania byli ludobójcami. Nie mogę zaprzeczyć ani jednemu twierdzeniu, które w litanii padło, ale główna teza – Hitler i naziści od 1933 roku byli ludobójcami lub w ich działaniach można wyczytać ludobójstwo – nie jest prawdziwa. O ludobójstwie (w definicyjnym znaczeniu) możemy w kontekście III Rzeszy mówić dopiero od pierwszych masowych mordów na froncie wschodnim (np. Babi Jar, Ponary, Odessa itd., o których polecam poczytać w powieści Jonathana Littella Łaskawe) i, następnie, od wdrożenia w życie postanowień konferencji w Wannsee. Przy okazji, kto nie widział tego filmu, niech zobaczy; to niemal wykład na temat tego, co w Wannsee się zdarzyło*. Zaskoczeniem dla niektórych dzisiaj może być to, że postanowienia tej konferencji były do pewnego stopnia zaskoczeniem dla niektórych jej uczestników. Tak, niestety tak, również nazistów należy oceniać względnie…

Następnie czytam na twitterze tweet, powtórzony (retweetowany) przez kilka osób, w którym cytuje się Żydów krzyczących 11 listopada 1918 roku „precz z tą Polską” i „precz z Piłsudskim”. Oczywiście, byli tacy Żydzi, co krzyczeli. Byli jednak i tacy Żydzi, którzy krzyczeli „Niech żyje wolna Polska!”, a wcześniej wstępowali do Legionów** i ramię w ramię z „prawdziwymi Polakami” umierali na polach bitwy. W 1929 roku powołano nawet organizację Związek Żydów Uczestników Walk o Wolność Polski, pewnie, że była silnie związana z Sanacją (jak mogła nie być?), pewnie, że była tubą propagandową, ale była, powstała, ponieważ było kogo zrzeszać! Zwracam uwagę, że „wdzięczna” III Rzeczpospolita nie powróciła do idei budowy mauzoleum dla Polaków żydowskiego pochodzenia lub polskich Żydów, którzy zginęli w obronie granic II Rzeczpospolitej. Prace przerwane wybuchem II wojny nigdy nie zostały podjęte***.

Apel poległych przed Wielką Synagogą przy placu Tłomackie 7. Przemawia szef Głównego Urzędu Duszpasterskiego Mojżeszowego rabin Baruch Steinberg. 25–26.06.1933, Zjazd Związku Żydów Uczestników Walk o Niepodległość Polski w sali Rady Miejskiej w Warszawie. Źródło: http://www.audiovis.nac.gov.pl/obraz/161980/h:337/

Nie można bezkarnie manipulować historią. Nie wolno twierdzić, że wszyscy Żydzi prezentowali wyłącznie antypolskie postawy w listopadzie 1918 roku, jak też nie można przyjmować, że gremialnie entuzjastycznie przyjęli wiadomość o odrodzeniu Polski. Każdy tzw. naród ma prawo mieć pośród swoich przedstawicieli ludzi o różnych poglądach. Przypomnę może luźno, że w 1918 roku pewna część ludności Prus Wschodnich, także ta część o polskich korzeniach, optowała za pozostaniem w Prusach, co potwierdzili parę lat później w plebiscycie. Propaganda, powiecie, niemiecka propaganda do tego doprowadziła. Odpowiem na to, że uznawanie, iż wszyscy Żydzi przeciwko Polsce w 1918 roku stawali, jest równie ohydną propagandą. O ile jednak propaganda niemiecka przyczyniła się do przegranej polskiej w plebiscytach na Warmii i Mazurach w przeszłości, o tyle propaganda polska dzisiaj usiłuje wpłynąć na świadomość o przeszłości. Widać wyraźnie zaburzenie płaszczyzn czasowych.

Powtarzam, nie można bezkarnie manipulować historią. Gdy bowiem dzisiaj, zdenerwowana „atmosferą świąteczną”**** panującą w mediach społecznych, zapytałam:

zostałam (może słusznie?) oskarżona o podgrzewanie tejże atmosfery.

Czy zmanipulowałam jednak? Czy podgrzałam? Przecież zdarzyło mi się w ostatnich latach przy okazji któregoś święta państwowego iść przez miasto i uciekać przed pseudobojówkarzami***** prawicowymi. W Krakowie zadym na miarę stołeczną nie ma, to miasto niemal spokojne. Czy mnie pobili, czy nie – także nie ma znaczenia. Istotny jest mój strach. Dlatego pytam, którędy dziś, przy pięknej pogodzie, w dniu, w którym patrząc przez okno, nie wiem, czy maj to, czy listopad, mogę iść na spacer…

Czy pozwoliłam odebrać sobie radość ze Święta? Pytam: „Przepraszam, czy tu biją?”, pytam: czy mam się bać?

 

* Doskonale zrobiony, a, na dodatek, z wyśmienitą obsadą aktorską!

** Przy okazji polecam dla organizatorów ekspozycji wystawę prac Artura Szyka, oferowaną przez Centrum Dialogu im. Marka Edelmana z Łodzi. Artur Szyk jest niemal zapomniany w Polsce, z wielką szkodą dla Polaków; na szczęście nie stało się tak np. w USA czy w Niemczech. W Deutsches Historisches Museum w Berlinie zorganizowano wystawę prac tego artysty. W Krakowie wzmiankowaną ekspozycję prezentowano w Pałacu Sztuk. Porównując te dwie instytucje, punkty za wybór miejsca przypadają Berlinowi…

*** Por. także informacje zawarte w: Żydzi bojownicy o wolność Polski: 1918–1939, red. N. Getter, J. Schall, Z. Schipper, Warszawa 2002 [reprint oryg. z 1939]

**** Celowo w cudzysłowie, zdecydowanie ironicznie.

***** Świadomie piszę „pseudo”, nie zasługują, chuligani, w mojej opinii na miano bojówkarzy.

Screen Shot 2015-06-28 at 15.10.17

LinkedInShare

Niemieckie muzea blogują, a polscy muzealnicy…

Związek Muzeów Niemieckich powołał do życia wspólny blog, wspólny dla stowarzyszonych muzeów.

Blog powstał przy okazji realizowania przez ZMN projektu „Muzeum i migracja”, którego celem jest m.in. pogłębienie znajomości problemu migracji i, ostatecznie, przyciągnięcie do muzeów zwiedzających, którzy nie mieli dotąd okazji zapoznać się z takimi instytucjami. Muzeum partycypacyjne – jedna z wiodących idei współczesnego muzealnictwa – staje się muzeum partycypacyjnym w konkretnym sensie: przełamywania barier społecznych, tym razem w kontekście muzealnym. Muzeum ma dawać odpowiedzi na pytania nurtujące ludzi nie przynależących już do społeczeństw, z których się wywodzą, a jeszcze nie zakorzenionych w nowych społeczeństwach*.

Idea ta będzie wdrażana w praktyce w ramach projektów (w sumie sześciu do 2015 roku włącznie); na blogu znajdziemy informacje na temat tych projektów. Już w tej chwili wiadomo, że wśród pierwszych wybranych jest projekt „polski”, poświęcony polskim przedsiębiorcom w Berlinie.

Podkusiło mnie, by przy okazji zapoznawania się z jeszcze ubogą treścią tego bloga, zajrzeć na internetową witrynę Stowarzyszenia Muzealników Polskich.

Bloga wprawdzie, prowadzonego przez stowarzyszonych muzealników polskich, nie znalazłam, za to strona, jako żywo, jest bardzo muzealna, w stereotypowym, negatywnym znaczeniu słowa. Nie chcę wyjść na czepialską, ale gdy przeczytałam to zdanie:

trochę mi się słabo zrobiło. Rozumiem, że w Polsce mamy kryzys, choć mniej dostrzegalny niż gdzie indziej na świecie. Rozumiem, że słownik języka polskiego może być towarem deficytowym, szczególnie w czasach kryzysu, ale dotychczas byłam przekonana, że tylko wybitni blogerzy technologiczni, napawający się codziennie setkami wejść na stronę, zadowoleni najwyraźniej z tej liczby i nie zmuszani walczyć o nowe kliki, mogą sobie ignorować zasady pisowni polskiej, jak również w głębokim niepoważaniu posiadać odbiorców. Żyłam w przeświadczeniu, że muzea polskie, jak również reprezentujący je muzealnicy, nie tylko dbają o język polski – bo najczęściej są humanistami, absolwentami kierunków takich jak historia, historia sztuki, etnologia, kulturoznawstwo itd. – ale również pragną, by odbiorcy spragnieni kultury tzw. wyższej poczuli sublimację obcowania z kulturą wyższą. Muzealnicy polscy postanowili jednak iść z duchem czasu i podążyć w ślady blogerów technologicznych, zakładając, iż im gorzej coś napiszą, tym więcej klików będzie.

Oczywiście, Stowarzyszenie Muzealników Polskich trudno porównywać z blogami technologicznymi. Podobnie nadużyciem jest porównywać stronę internetową SMP z niemieckim blogiem. Na koniec zachęcę więc do odwiedzenia strony tego związku.

Mam wrażenie, że gdy niemieckie muzea dwoją się i troją, by zachęcić odbiorców do wstąpienia w swoje progi, to polscy muzealnicy studiują treści blogów technologicznych, ucząc się, jakiego rodzaju błędy ortograficzne, interpunkcyjne, stylistyczne i merytoryczne warto popełniać, per errores ad multos clickos.

 

* W tym kontekście przychodzi mi do głowy projekt Muzeum Miejskiego w Göteborgu, które zaangażowało się w dokumentowanie kultury niematerialnej, a przykładem takiej działalności jest kolekcja zdjęć, nagrań audio i video z corocznego karnawału (tzw. karnawał w Hammerkullen odbywający się w maju), inicjatywy migrantów z Ameryki Łacińskiej. Tym samym do sal muzealnych w ślad za dokumentacją karnawału trafili przedstawiciele społeczności migrantów, być może po raz pierwszy zwiedzający jakąkolwiek wystawę w tym muzeum. Udało się dzięki temu powiązać zasiedziałą społeczność Szwedów i „ich” historię oraz kulturę miasta z nową historią i nową kulturą tworzonymi przez migrantów. Informacje te nabyłam na konferencji CAMOC w Stambule w 2009 roku, dzięki niezwykle ciekawemu wykładowi Matsa Sjölina, zastępcy dyrektora Muzeum Miejskiego w Göteborgu, zatytułowanemu The Carnival of Hammarkullen: how global meets local in a suburb of Göteborg. Wykład, niestety, nie jest dostępny w internecie, jedynie abstract.

Screen Shot 2015-06-28 at 15.05.16

LinkedInShare

W obronie historyków – à propos pewnego tekstu

Lubię blogowe posty, który pobudzają do myślenia. Wbrew pozorom, choć mój czytnik RSS przepuszcza kilkaset not dziennie, to tych treściwych jest jak na lekarstwo. Z czystym sumieniem proponuję przeczytanie tekstu zamieszczonego na blogu Słowo i obraz. Refleksje graniczne, bo nie tylko mogę zgodzić się z większością zawartych w nim tez, ale również polemizować z tym, co mi się w nim nie podoba. Tak, podoba mi się to, że można się delikatnie pokłócić, jednocześnie szanując zdanie przeciwnika, podoba mi się, że można się cieszyć ze sporu.

Moje „ale” skupia się na ostatnim akapicie, z którego wyczytuję, że słuszna (według mnie) krytyka propagowanej w Polsce polityki historycznej jest skwitowana wzruszeniem ramion i stwierdzeniem „nie wierzę, że będzie lepiej, bo nie będzie i już”, a winą obarczeni się m.in. historycy.

Byłabym jednak idealistką wierząc, że historiografia pozbawiona będzie kiedykolwiek ideologicznego zabarwienia a deklarowany przez historyków „obiektywizm” ich badań i prac realnym postulatem.

Zestawienie rocznicy mordu w Jedwabnem i powstania warszawskiego* jest właściwe, nie w sensie porównywania tych wydarzeń (bo nawet najśmielsi komparatyści-fantaści nie porównują tego, co nieporównywalne), lecz w znaczeniu porównywania wyobrażeń o nich i siły oddziaływania tych wydarzeń na społeczeństwo. Powołując się na Annę Bikont, autorka posta prowokuje mnie – nadal w kontekście ostatnich słów – do rozważania: a gdyby tak historycy nigdy nie rozdmuchali (ależ słowo mi się wepchnęło…) sprawy Jedwabnego? Gdybyż J.T. Gross nie postanowił opisać tych dramatycznych zdarzeń? Kto w ogóle by do tego sięgnął? Mieszkańcy Jedwabnego żyliby, jak żyli, a ich nienawiść do Żydów nie znalazłaby podpałki, ale kryła się pod skórą, niezauważalna, uśpiona, zapomniania. Tymczasem znalazł się ktoś, kto postanowił to odgrzebać i, zwracam uwagę, również w ramach prac historycznych, w ramach pracy nad pamięcią, ktoś, kto został uformowany w polskich realiach (tak, wiem, nie tylko w Polsce).

Powiem więcej: wystarczy wychylić głowę o włos poza oficjalny (czyli serwowany przez media) obieg informacji historycznych, by zorientować się, że wielu polskich historyków już dawno porzuciło oficjalny sposób pisania o Jedwabnem, a nawet o powstaniu warszawskim. Rozziew między nauką a tym, co się oferuje społeczeństwu jest olbrzymi. Pretensję – bo to wyczuwam w owym akapicie – sugerowałabym więc skierować przede wszystkim ku wszechwładnym mediom i oficjelom państwowym, którym jest wygodnie utrzymywać przyjętą kilka lat temu wersję opiewania powstania warszawskiego i po cichu obchodzenia rocznicy mordu w Jedwabnem. Oddaję Autorce to, że sama o „oficjalnej polityce historycznej”, ale opartej na innych zasadach, pisze.

Oficjalna polityka historyczna odznacza się tym, że nie dopuszcza wielości pamięci, ale to odrębny problem – rozdźwięku między pamięcią a historią. Nie demonizując tego pojęcia (oficjalnej historii, w skrócie), podkreślam, że można budować tożsamość społeczeństwa na pamięci, ale tożsamość państwowa musi się opierać na historii; nie można jednak i nie da się budować na proponowanej przez Autorkę „przeciw-historii”, bo prowadziłoby to prosto do degrengolady społecznej, rozbicia jedności, utraty poczucia wspólnoty. Zmiana oficjalnej historii uzależniona jest na dodatek od różnorodnych czynników, nie tylko dobrej woli władz, nie tylko światopoglądu polityków i ich stosunku do powstania czy do Jedwabnego. Nawet odpowiedni edukatorzy, o których także Autorka się upomina, nie wystarczą. W grę bowiem wchodzą dość specyficznie działające mechanizmy zapomnienia i wyparcia, nad którymi nie da się zapanować w przypadku jednostki, a co dopiero w przypadku społeczeństwa.

Edukatorów uczących o Holokauście zresztą u nas już jest wielu, a programy, którymi się kierują, należą do najlepszych w ogóle w Polsce programów edukacyjnych. Najstaranniej opracowanych, zgodnie z metodami wypracowanymi na świecie, przefiltrowanymi przez polskie tradycje nauczania.

Brak jednakowoż publicznej debaty zaangażowanych intelektualistów – i tu upatruję największy niedostatek tekstu, do którego się odwołuję (niewpływający wszakże na jakość tej noty w całości). Debaty ogólnospołecznej, na wzór debaty jedwabieńskiej sprzed ponad dekady. Debaty prowadzonej nie przez historyków, ale ogólnie, przez tak zwane elity; debaty, w którą udałoby się zaangażować całe społeczeństwo – każdy z nas, kto świadomie przeszedł „próbę stodoły”, pamięta, że o Jedwabnem w 2000 roku dyskutowało się nawet na przystankach komunikacji miejskiej. Dzisiaj brak oddolnego zapotrzebowania na powrót do tych rozważań, które z roku na rok coraz bardziej traciły ostre początkowo kontury. Brak forum, które może powinno odbywać się w Jedwabnem, a może w Warszawie; forum-sąd na historią Polski. Znaczy to również brak możności zmiany choć jednej z pamięci tworzących naszą wspólną historię, polską, warszawską, jedwabieńską.

Mamy za to przypominający taniec gwiazd na lodzie popis polityków, którym łyżwy rozjeżdżają się w przeciwnym kierunku: jedną ręką wspierają grupę muzealników, starającą się utrzymać kurs zmarłego Prezydenta, przez którego (między innymi) powstanie warszawskie stało się elementem społecznego szantażu, drugą ręką odpychają od siebie tę samą grupę, by nie być utożsamionymi z linią wybraną przez tego samego Prezydenta. Gdzie sens, gdzie logika? – pytał kiedyś Jasio w starym dowcipie. I ja się pytam, gdzie sens, gdzie logika działań, które są faktycznie zjadaniem własnego ogona. Nie da się bowiem pompować bez umiaru powietrza do balonu, nie da się tańca na lodzie proponować gawiedzi co roku. Polityków, jednak, upewnia w ich rozpaczliwym utrzymaniu się na topniejącym lodzie cisza społeczeństwa.

Polityka historyczna zemści się na nas, ale nie na historykach, bo tym udało się w zaciszu bibliotek wypracować narrację wolną od „pychy i patosu”**. Zemści się na intelektualistach, bo milcząc, oddają władzę w ręce krzykaczy i nienawistników. Historycy zaś, w tej opinii obarczeni odpowiedzialnością za istniejący stan debaty publicznej (raczej jej brak) i oddanie pola polityce historycznej (tu dostrzegam ich niewątpliwą winę), będą nadal pisać świetne prace poświęcone powstaniu warszawskiemu i Jedwabnemu, prace, których nikt czytać nie będzie i nikt o nich nie będzie pamiętał. Bo i o pamięć o nich nikt się nie upomni. Zemści się na społeczeństwie, któremu jest obojętne, kto tańczy, byle tańczył i byle czołgi co roku wyjeżdżały na ulice stolicy.

* Na marginesie: w takim tekście, tak krytykującym podejście do tego zrywu, powiedzmy, pozytywne, o ile nie na kolanach, pisanie dużymi literami P i W jego nazwy jest dla mnie dziwne – tak pisze Władysław Bartoszewski, tak piszą żyjący uczestnicy, tak pisze lub nakazuje pisać przedstawicielstwo konkretnej opcji politycznej, która flagę polską postanowiła udekorować znakami powstańczymi.

** Pomijam, oczywiście, jednostki wprawdzie głośne, za to lichej jakości prezentujące wnioski, poruszające się przede wszystkim w sferze pychy.

Screen Shot 2015-06-28 at 15.01.21
LinkedInShare

Patriotyzm – rozmyślania na pustyni

Siedziałam wczoraj – 1 maja – w okolicach Pustyni Błędowskiej, na bardziej pustynnym terenie niż na samej pustyni można spotkać i plułam sobie w brodę, że nie zabrałam notesu, bo rozmyślałam o patriotyzmie. Czym był, czym jest, jakie były źródła polskiego patriotyzmu jeszcze w XIX wieku? Tego nowoczesnego patriotyzmu, bezpośredniego poprzednika późniejszej myśli narodowej (ale nie w wypaczonym sensie, jaki dziś w niej widzimy).
Rozmyślałam, oczywiście, przez święta majowe – także przez pierwszy maja (a może dzięki?).

I do czego doszłam?

Niewiele mi wyszło. Przypomniałąm sobie kilka książek, które na ten temat czytałam. Przypomniałam sobie kilka tekstów, które sama kiedyś na ten temat pisałam. Przypomniałam sobie kilka powiedzeń – np. księcia Adama Jerzego Czartoryskiego: „Najpierw być, potem jak być”.

Czyli ojczyzna ponad wszystkim innym, czyli miłość do ojczyzny, która ma spowodować jej odrodzenie. Czyli miłość do ojczyzny – patriotyzm właśnie – mająca moc sprawczą, moc odradzającą, moc wyzwoleńczą. A potem będziemy się zastanawiać nad tym, jaka ta ojczyzna będzie.

I tu widzę, niestety, pewien problem polskiego patriotyzmu: idziemy w bój jak dorożkarskie konie, odzyskujemy wolność, ale nie wiemy, co z nią zrobić. Cały nasz zapał, cała miłość, cały patriotyzm idą z dymem, bo brak możliwości stworzenia czegoś konstruktywnego w ogólnym chaosie.

Na szczęście Ojcowie II Rzeczypospolitej mieli bardzo konkretne plany na Polskę. Ojcowie II Rzeczypospolitej – dlaczego nie ma takiego pojęcia? Ubolewam, że nie ma wśród nich matek – Matka Polka jednakowoż zasłużyła na odrębne potraktowanie (i kto wie, może ją potraktuję kiedyś). Ale Ojcowie II RP? Co z nimi? Dlaczego kłócimy się o Piłsudskiego, Dmowskiego i innych, a nie potrafimy zjednoczyć ich w jedność, ich walki w jedną walkę, ich programów scalić jednym wspólnym mianownikiem? Niepodległością i patriotyzmem. Ojcowie – pisałam – mieli konkretne plany na Polskę, wiedzieli, jak zabrać się do roboty.

Trudno się temu dziwić, bo ich kolegami lub wychowawcami byli Niepokorni – nie ideolodzy, lecz wychowawcy, których społeczność tak przenikliwie wychwycił Bohdan Cywiński. Praktyczne pokolenie ukształtowane w ideach pozytywistycznych, które zdawało sobie sprawę z tego, że romantyczne hasła pięknie wyglądają na sztandarach, ale te same sztandary obcym wojskom zdają się na to, by je o kant dupy wytrzeć. Przepraszam. Nie chcę urazić, chcę przejaskrawić.

Ojcowie II Rzeczypospolitej wiedzieli, że patriotyzm to jedno, a pragmatyzm oparty o ów patriotyzm jest drugą rzeczą. Ojcowie III Rzeczypospolitej zapamiętali apele księcia Czartoryskiego, ale z lekcji Dmowskiego, Piłsudskiego, Paderewskiego i innych zapamiętali tyle, ile student III roku historii pisze w eseju pt. „Porównaj myśl ideową Józefa Piłsudskiego i Romana Dmowskiego”, co uzupełnili wiedzą o tym, że owi panowie właściwie nie rozmawiali ze sobą, bo brak im było wspólnego języka, a Paderewski na dodatek knuł coś w Szwajcarii, przy dobrym winie i serach, z widokiem na Leman.

Ojcowie III RP nie mieli lekcji u Niepokornych, ale w ich sercach, niestety, wyryło się tylko romantyczne zawołanie „Najpierw być!”. Nikt nie był specjalistą – może L. Balcerowicz? Każdy musiał sie uczyć wszystkiego: od ekonomii po systemy polityczne, od garnituru zamiast sweterka po sztućce do sałaty, od rosyjskiego do angielskiego… Jednego nie musieli się uczyć. Patriotyzmu, odartego z pragmatycznej myśli pozytywistycznej, za to krzyczącego: „O wolność naszą i waszą!”, patriotyzmu, któremu jakże łatwo było w ferworze walki nie myśleć o tym „jak być”, ale po prostu „być”. Takie to polskie, chciałoby się powiedzieć… Jakoś to będzie.

I jest. Jakoś? Jakoś. Patriotyzm uwolniony od ciężaru pracy, jaki mu dołożyli pozytywiści, sprawił się nieźle i sprawia się nadal. Ojcowie II RP skrzętnie wykorzystali ten balast pracy, manipulując nim zręcznie, tworząc państwo sprawne (choć ideologicznie wątpliwe – nie przeczę i nie ukrywam). Jednocześnie udało im się wychować społeczeństwo zdrowo myślące (w większości) o kraju, nie tylko z powodu wielodekadowej niewoli, lecz również dumne z dokonań wielkich Polaków, wielkich Polek. Kornel Makuszyński w Uśmiechu Lwowa to pokazuje – przyjezdną sierotę oprowadza po mieście przygodny lwowiak, pokazując nie tylko Cmentarz Orląt, ale i Politechnikę, chwaląc dokonania uczonych polskich.

Kto dziś by tak oprowadzał? Bo właśnie tu, w tym miejscu (jakież to symboliczne miejsce pamięci w nomenklaturze Pierre’a Nory) widzę problem naszego współczesnego patriotyzmu: goły, romantyczny, z zanikiem mięśni, o kośćcu przeżartym krzywicą, o zębach połamanych na drzewcach sztandarów… Za to krzyczący o wolności naszej, waszej, mojej, twojej (bo przecież na dotychczasowe uprzejmie pluralis musiał się nałożyć indywidualizm doświadczeń, znak przełomu XX i XXI wieku w Polsce), krzyczący o „jedynym” możliwym patriotyzmie, tym wykluczającym (który polski patriotyzm dobrze znał w XIX wieku: to tatuś nacjonalizmu, z natury swej zawsze ekskluzywnego, w znaczeniu nieco innym niż ekskluzywny salon masażu – nic nie poradzę, że w teorii tak się przyjęło nacjonalizm wykluczający nazywać także ekskluzywnym).

Cóż bowiem innego można robić, gdy brak mięśni i trudno przypodobać się apelami o ciężką pracę nad tym „jak być”? Krzyczeć można…

Krzyczą zatem, nasi ideologowie z bożej łaski, krzyczą o „jedności” i o „jednomyślności” i o „jedynym” prawdziwym wytłumaczeniu kilku zjawisk. Ich taktyka – według mnie – jest zakrojona na wiele lat. Odwołują się do najprostszych wydarzeń historycznych, o których każdy coś gdzieś słyszał (Grunwald -> zły Niemiec, rozbiory -> zły Rosjanin, Napoleon -> zły Francuz, zimna wojna -> zły Amerykanin, a tylko Polak nigdy nikogo nie zawiódł, bo na sztandarze ma „Za wolność naszą i…” – czyją, czyją? TAK! „Waszą”*. Obniżyli poziom edukacji (już lata temu, przypominam działalność Romana Giertycha), bo, jak wiadomo, głupimi łatwiej się manipuluje. Teraz, korzystając z osiągnięć kilku sportowców, Euro 2012 i zdoby czy Rzymian na tym polu (pamiętacie? panem et circenses) wiodą społeczeństwo na sznurku.

Te wykluczenia, które przykładowo podałam, mają tylko Polaka umocnić w przekonaniu, że po pierwsze odróżnia się od innych, ale też, że jest od nich lepszy. Głupi, niewykształcony Polak uwierzy w każdą brednię, a sport wzmocni miłość do ojczyzny (brak rozróżnienia władza-ojczyzna), czyli wzmocni niczym nie poparty patriotyzm. Bo dziś nie trzeba już nic robić, by czuć się dumnym Polakiem.

Jechał naprzeciwko mnie, jakiś model mercedesa chyba. Środkiem stosunkowo krętej drogi. Zjechałam na pobocze. Wróć: tam nie było pobocza. Zjechałam na oddzielony białym pasem żwir, przechodzący od razu w las, gdzieniegdzie wbijający się w drogę, niemającą nawet numeru. Minęliśmy się na tzw. gazetę. Bo kierowca tego chyba mercedesa pomyślał sobie: „Dla mnie nie będzie miejsca? Dla Polaka?”. Może mu coś przypisuję, może w ogóle nic nie pomyślał (pewnie to nawet jest bardziej prawdopodobne). Ważne, że taki właśnie jest nasz patriotyzm. Nic nie stoi za pustą dumą, a sztandary dawno na sportowe banery przerobiono.

Nasz patriotyzm to dziś już nawet nie hurrapatriotyzm, lecz pusta duma. Dlaczego tak myślę? Bo widzę, do czego – w imię patriotyzmu – nawołuje się. Nie do pracy, lecz do wspominania. Nie do działania, ale do opłakiwania. Nie do poczucia dumy tyle z własnych, ile z dokonań przodków.

* Oryginalnie w odwrotnej kolejności, żeby nie było, że nie wiem.

PS Coś i coś na temat I.J. Paderewskiego i jego mieszkania w Morges, niedaleko Lozanny w Szwajcarii.

PS2 Stanisław Koźmian napisał wspaniałe słowa na temat Szczawnicy, na poparcie mojej tezy o innym ciężarze gatunkowym patriotyzmu w II RP. Wprawdzie napisał je przed końcem XIX wieku, ale wyraził myśli, które pozostały w odbiorcach jego słów. Zamieściłam ten cytat także w komentarzu do postu. To PS2 dodaję 3.05, przeczytawszym mój własny tekst ponownie, nadal się z nim zgadzając.

 

S. Koźmian, Szczawnica, Kraków 1884, s. 1.

Komentarz, cz. 1

Komentarz, cz. 1

Komentarz, cz. 2

Komentarz, cz. 2

Komentarz, cz. 3

Komentarz, cz. 3

LinkedInShare

Moja mała katastrofa, czyli świadomość zbiorowości i świadomość indywidualna w obliczu wypadku.

Jak zawsze przegapiłam coś ważnego. Notę na blogu Eli, w której opisała co się zdarzyło w czasie katastrofy i później, od chwili wypadku kolejowego w okolicy Szczekocin aż do dzisiaj. Cały ten czas spędziła w szpitalu w Sosnowcu. I nadal tam jest.

Sam wypadek przeżyłam bardzo emocjonalnie. Gotowałam się zebrać i pojechać tam, na miejsce, zabrać kogoś, kto nie ucierpiał, do Krakowa. Zaoferować nocleg tym, którzy nie mieli dokąd w Krakowie się udać. Zostałam powstrzymana z różnych powodów. Po pierwsze nie byłam w stanie, który pozwalałby na nocną jazdę, po drugie, osoby prywatne na miejscu wypadku to ostatnie marzenie służb ratowniczych. Nie pojechałam.

Myślami towarzyszyłam cały czas poszkodowanym, dziecinnie zaciskałam kciuki, patrząc na rosnący słupek ofiar. Zaklinałam rzeczywistość, jak większość Polaków przywiązanych tej nocy do telewizorów i komputerów.

Takie katastrofy mają jedną cechę: przypominają, że tworzymy wspólnotę. W tym przypadku wynikało to choćby z drobnego faktu, że w pociągach relacji Kraków-Warszawa mieszkańcy dwóch największych miast w Polsce musieli mieć choć jedną osobę znajomą. Lub znajomego znajomych, a taka właśnie świadomość tworzy poczucie zbiorowej świadomości. Być może w kimś pojawiła się myśl „oby tam nie było cioci Basi lub sąsiada”, ale najważniejsze, że obok takich myśli, które oceniam jako myśli złorzeczące, uaktywnia się dobra energia w całym społeczeństwie. Ku ofiarom wypadku kierują się wszystkie dobre myśli, ku ich rodzinom i bliskim. Wielu ludzi jest gotowych pomóc bezinteresownie, unosi ich zbiorowe poruszenie. Nikt nie przechodzi obojętnie wobec takich wydarzeń. Wszyscy rozmawiają o tym i dla niektórych coś się zmienia. Wiąże nas ze sobą świadomość, że ktoś nam bliski tam był.

Pamiętam pierwszą tego rodzaju katastrofę, którą przeżyłam świadomie – samolot w Lesie Kabackim w 1987 roku – rozmowy w szkole, na każdej przerwie, nasze postanowienia (będziemy dla wszystkich dobrzy, bo wypadku nie można przewidzieć), nasze rozmyślania nieco spiskowe (bomba? Rosjanie?), nasze podlotkowe lęki przed lataniem (mało kto miał wtedy okazję już lecieć samolotem; mając za sobą cztery loty w życiu, byłam klasowym liderem i ekspertem, przynajmniej tak lubię sobie to przypominać), wreszcie poszukiwania kogoś znajomego wśród ofiar… Straszne, jak teraz o tym pomyślę… A jednak z perspektywy czasu to poszukiwanie oceniam pozytywnie: na nasze skromne, dwunastoletnich główek możliwości, usiłowaliśmy odnaleźć się we wspólnocie. Ten wypadek pozwolił nam także zastanawiać się nad tym wszystkim, co zawsze towarzyszy wydarzeniom nieprzewidzianym.

Tak. Niezaplanowane, nieprzewidziane i nieprzewidywalne wyzwalają w nas wszystkich coś dobrego. Pod jednym warunkiem: musi to być przeżycie zbiorowe. Czy tak?

Parę dni później poleciałam do Paryża, gdzie nastąpiła moja mała katastrofa. Byłam na wyjeździe służbowym, katastrofa zaczęła się w drodze na spotkanie. Odbyłam je spokojnie, ale wieczorem, gdy miałam spisywać notatki, nie byłam już w stanie. Moja katastrofa trwała cały czas; brakło doniesień na Alert24, bo, choć byłam „świadkiem ważnego, niecodziennego wydarzenia”, nie dałam znać, że to się dzieje. Rozmawiałam z kilkoma osobami przez telefon, lekarz, za pośrednictwem rodziców mnie uspokajał, ale faktycznie to ja uspokajałam wszystkich, telefonicznie i mailowo. Co z tego, że byłam w Paryżu, skoro byłam w Paryżu, który płonął, który płonął we mnie. Co z tego, że byłam w Paryżu, gdy każdą cząstką ciała pragnęłam przyspieszyć bieg czasu, by już była 4 rano i bym mogła wstać i wyjść na pierwszy RER mający mnie zawieźć na lotnisko. Byłam w Paryżu i musiałam być dzielna, bo byłam w Paryżu zupełnie sama, zagubiona wśród dwóch milionów mieszkańców. Na lotnisku w Krakowie zamiast pocałować polską ziemię, stanęłam przed odbierającymi mnie i zapytałam: „Czy teraz już mogę się rozpłakać?”.

Moja mała katastrofa miała wymiar czysto prywatny i właściwie chciałabym, żeby w tym wymiarze pozostała. Odkąd przeczytałam post Eli, czuję jednak, że o pewnym aspekcie wydarzeń muszę napisać. O przeżyciu zbiorowym i przeżyciu indywidualnym.

O tym, że Ela była w tym pociągu dowiedziałam się tydzień po wypadku, kilka dni po mojej małej katastrofie, gdy sama powoli dochodziłam do siebie po niej. Nie od razu dostrzegłam siłę wsparcia towarzyszącą tym, którzy ucierpieli w wypadku kolejowym. Tym bardziej nie porównywałam jej do siły wsparcia, którą ja otrzymywałam. Zresztą – porównywanie lub rywalizacja na cierpienie i pomoc to ostatnia rzecz, jaka wpadłaby mi do głowy. Dopiero później, dopiero dziś, po przeczytaniu posta Eli, dotarło do mnie, jak ważne w kształtowaniu wspólnoty na poziomie makro- i na poziomie mikroświata jest właśnie wsparcie.

W tym kontekście nie mogę nie wspomnieć o katastrofie smoleńskiej. Być może niektórzy pamiętają pierwsze doniesienia: trzy osoby przeżyły. I ja też miałam te myśli, typowałam nazwiska. Po drugiej „trójce” (brzmi to koszmarnie, jak Lotto) porzuciłam tę potworną zabawę i skupiłam się na rozmyślaniu o rodzinach ofiar – tak samo jak po wypadku kolejowym z tego roku i po katastrofie w Lesie Kabackim lata temu. Później dotarło do mnie, że w tym samolocie była „mała Polska”: każdy z nas stracił tam swojego posła czy swojego bohatera. Czyli każdego z nas coś łączyło z jedną choć z ofiar. Fala pogrzebów, która przetoczyła się przez całą Polskę, osiągając kulminację w pogrzebie pary prezydenckiej na Wawelu, jest tego świadectwem*. Co było dalej, nie jest dla mnie interesujące, bo dalej był już tylko rozłam**. Ważne to, co wcześniej, czyli błyskawicznie po 10 kwietnia uformowana świadomość jedności.

Tę samą świadomość, choć na mniejszą skalę, poczuliśmy po 3 marca tego roku, w obliczu wypadku kolejowego. I tę samą świadomość na skalę mikro poczuli moi najbliżsi, solidaryzując się ze mną w mojej małej katastrofie.

Proszę mi nie pisać tu czy gdzie indziej, że to wszystko już było, że to nudne i że poczucie tożsamości narodowej kształtowaliśmy w XIX wieku przy innych okazjach bardzo smutnych: sypiąc Kopiec Tadeuszowi Kościuszce od 1820 do 1823 roku i w kondukcie pogrzebowym Adama Mickiewicza w Krakowie w 1890 roku. Nie wspominając o „katastrofie narodowej”, jak się nazywa niekiedy Wielką Emigrację po powstaniu listopadowym i represje po powstaniu styczniowym. Problem polega na tym, że wtedy, w XIX wieku, musieliśmy budować naród, na dodatek nie posiadając własnego państwa, a teraz, w XXI wieku tylko umacniamy wspólnotę.

To drobny problem. Drugi, większy, to pytanie, które we mnie kiełkuje: choć wskazuję na pozytywną energię uwalnianą w zbiorowości po katastrofie, to, dlaczego jedynie katastrofa jest w stanie w nas te pokłady uwolnić?

Cała moja wiedza blednie wobec pytania, na które nie potrafię znaleźć odpowiedzi w wymiarze zbiorowym. Mogę mnożyć przykłady chwili umacniania więzi zbiorowych w okresie po 1945 roku, np. 1956 rok, 1976 rok i powstanie KOR-u, pierwsza „Solidarność” itd. Jedynym momentem, gdy świadomość zbiorowa w Polsce wytworzyła się dzięki wydarzeniu pozytywnemu, a nie katastrofie, był wybór Karola Wojtyły na papieża, chwila absolutnie przełomowa, ale i wyjątkowa***.

Cała moja wiedza blednie również wobec tego samego pytania, ale odniesionego do mnie i do mojej prywatnej katastrofy. Dlaczego potrafiłam (potrafiliśmy!) stworzyć tak silne poczucie więzi w skali mikro dopiero wtedy, gdy spotkało mnie coś bardzo bardzo przykrego, gdy potrzebowałam wsparcia? I co się stanie z tymi więzami, gdy emocje po katastrofie, szczególnie „mojej” katastrofie, małej w porównaniu z innymi, opadną? Czy więzy, rozumiane pozytywnie, się zerwą same i nastąpi rozłam, analogicznie jak to się stało po katastrofie smoleńskiej?

Nie chcę odpowiadać na to pytanie, wolę łudzić się, że świadomość zbiorowości w mojej mikro skali się utrzyma i żadne kolejne katastrofy nie będą potrzebne, by ją umacniać. Prowadzę moją małą walkę o własny spokój, każdego dnia budzę się ze świadomością, że przeżyłam coś, co nie powinno było się zdarzyć i każdego dnia zasypiam z myślą, że, gdy się obudzę, to obudzę się również z tego snu, snu o mojej małej katastrofie.

Dziś ostatni dzień czasu, który nazwałam przerwą na życie. Dziewiętnaście dni, które stały się dla mnie czasem kompletnego niemal oderwania od rzeczywistości, do której powoli wrócę jutro. Moja mała katastrofa jest we mnie, więź z bliskimi trwa. Ela, mądra, dobra, Ela, o nadzwyczajnym dowcipie leży w szpitalu otoczona dobrymi myślami bliskich, znajomych i nieznajomych; wsparcie idzie z każdej strony, każdym kanałem informacyjnym docierają do niej zapewnienia o trosce. Mnie kilka najbliższych osób codziennie pyta: „Jak się czujesz?”. Z czasem na miejscu wypadku kolejowego wyrośnie świeża trawa, w mediach pojawią się nowe katastrofy, z czasem moi bliscy przestaną pytać. Wtedy oba wypadki przejdą do jednego wymiaru: indywidualnego i wszystkie te rozważania przestaną mieć sens, bo będziemy czekać na kolejną katastrofę… Chyba, że uda się nam znaleźć metodę na podtrzymywanie więzi, czasem sztucznie stworzonej przez katastrofę (a może dzięki niej?), w pozytywny sposób, bez uciekania się, jak w wymiarze krajowym, do kolejnej katastrofy.

PS Nie ma obrazków. Przykro mi, jeśli ktoś uważa, że za dużo do czytania, a za mało do oglądania. Jestem reliktem epoki słowa.

* Nie chcę i nie będę wchodzić w dysputę na temat zasadności tego pochówku.

** Nie chcę i nie będę wchodzić w dyskusję na temat rozłamu.

*** Wymieniam bez głębszego zastanowienia. Gdybym pisała o tym artykuł naukowy, to bym pomyślała, może była jeszcze jedna taka pozytywna chwila?

Screen Shot 2015-06-28 at 14.53.43

LinkedInShare

Trochę o trendach i statystyce w historii i wśród historyków oraz o wpływie tych trendów na tematykę książek

Zaciekawiły mnie statystyczne zestawienia dotyczące członków American Historical Association przedstawione na stronie Inside Higher Ed przez Scotta Jaschnika. Sięgnęłam także na stronę samej AHA, gdzie zaprezentowano wynik analizy ankiet wśród członków opłacających składkę.

Najważniejsze wnioski są na stronie Inside Higher Ed – trend wskazuje na coraz większe zainteresowanie Azją, spadające badania nad historią Europy:

Europe is down. Asia is up. (S. Jaschnik).

Widziałam to już jakiś czas temu, gdy analizowałam trendy w tematyce podejmowanej przez książki historyczne, zarówno naukowe, jak i popularno-naukowe. Nie mogę, niestety, przedstawić dokładnych wyników, bo robiłam to w ramach stosunku pracy. Trudno jednak zaprzeczać wzrostowi liczby książek poświęconych choćby Chinom (problemy historyczne i wynikające z przeszłości sprawy aktualne). Równocześnie niemal przeglądałam rozmaite programy stypendialne dla historyków po magisterium (MA) lub po doktoracie (postdoc), w których tematami wiodącymi są Azja, Czarna Afryka i historia niewolnictwa oraz historia kobiet i mniejszości seksualnych (traktowane czasem razem, czasem osobno).

W analizie przedstawionej na oficjalnym blogu AHA znajdziemy wykresy oraz nieco obszerniejszy opis dotyczący danych. Na samym końcu znajduje się ciekawa informacja, czyli odsetek kobiet wśród członków AHA. Aktualnie jest to niemal 40% (za poprzedni rok) i w porównaniu z poprzednim nastąpił wzrost o pół procenta, wzrost, który – dodajmy za autorem opisu, Robertem B. Townsendem, wiceprzewodniczącym AHA – jest stały.

Składam te trzy sprawy razem:

  1. wyniki statystyczne ankiet członków AHA;
  2. badania własne dotyczące tematyki książek naukowych i popularno-naukowych na rynku anglojęzycznym (2007–2008);
  3. oferty stypendialne z uczelni wyższych (przede wszystkim USA, UK, Irlandia).

Pozostaje tylko pytanie: jaki jest między nimi związek? Co było pierwsze?

Na szybko przychodzi mi do głowy jedynie taki łańcuch zdarzeń.

  • Oddolne zainteresowanie badaniami „zapomnianych” historii zostało spowodowane pojawieniem się czasu pamięci (por. np. Pierre Nora, liczne artykuły). Na uczelni wyższe przychodzili młodzi ludzie, którzy nie mieli ochoty po raz setny dokonywać analizy krytycznej wojny secesyjnej, ale potrzebowali odszukać np. własne korzenie, a były to korzenie inne niż WASP-ów. 
  • Ich obecność (niejednokrotnie wymuszona, przez polityczną poprawność) zmusiła uczelnie wyższe do wprowadzenia nie tylko kursów, na które chcieliby chodzić, ale także prowadzenia badań i ogłaszania w tych tematach programów stypendialnych.
  • Równocześnie zmieniła się sytuacja geopolityczna; zakończenie zimnej wojny przyczyniło się do powstania wielu prac podsumowujących epokę (czyli historia polityczna i militarna), ale nowe tematy zmusiły do sięgnięcia po nie – mam na myśli np. otwarcie Chin na świat, wojny na Bliskim Wschodzie, wojna z terroryzmem itd.
  • To pierwsze pokolenie badaczy teraz jest już w wieku dojrzałym, ukończyło doktoraty, osiadło na uczelniach i college’ach amerykańskich, napisało naukową rozprawę i zajęło się tworzeniem prac o mniej branżowym wyrazie, a bardziej skierowanych do mas. Stąd w księgarniach tak wiele tego rodzaju książek.

Pozostaje tylko jedno kluczowe pytanie: czy nasze społeczeństwa są gotowe przyjąć takie książki? Patrząc na półki księgarniane w Polsce, bez wahania powiem, że nie. Ale może się mylę… Zresztą, czy wśród polskich historyków także następuje taka zmiana tematyczna? Czy również możemy zaobserwować trend „Europa tonie, Azja się wspina”?

Nie wiemy i raczej się nie dowiemy. Ze strony internetowej Polskiego Towarzystwa Historycznego można poznać liczbę ogólną członków PTH, brak danych, co do ich płci, pochodzenie w Polsce to pewnie problem pięciorzędny, a o tematy podejmowanych badań nie warto nawet pytać. Na dodatek ostatnia liczba ogólna członków PTH podana jest za rok 2009 (3913 członków, odczyt 4.08.2011). A statystyka taka byłaby z pewnością bardzo ciekawa i wiele powiedziałaby nie tylko studentom historii podejmujących decyzję co do wyboru specjalizacji, ale także wydawcom książek, autorom niezwiązanym ze środowiskiem naukowym i pewnie jeszcze wielu innym osobom.

More generally, the proportion of women in the membership continues to rise slowly but steadily—growing from 38.7 percent to 39.4 percent in the past year. Back in 1992, the first year for which we have data, women accounted for 32.5 percent of the membership. The membership is also becoming more racially and ethnically diverse by slow increments, though much of the growth has been in the “Other” category, which increased from 3.0 to 4.2 percent of the members responding to this question over the past ten years.

 

Korzystałam z materiałów zamieszczonych na:

http://www.insidehighered.com/news/2011/07/21/new_data_on_the_way_historians_…

http://blog.historians.org/news/1374/aha-membership-on-the-rise-again-in-2011

http://www.pth.net.pl/index.php?page=historia

LinkedInShare

Pamięć Polaków – podróż po przeszłości

Jaką mamy pamięć, my, Polacy 2011? Gorącą, zimną, krótką czy długą? Otóż mamy pamięć przede wszystkim polityczną.
Pamięć w socjologii czy w historiografii bada się w rozmaity sposób, różnie też się ją definiuje. Często przeciwstawia się jedną pamięć drugiej, gdyż – jak się słusznie wychodzi z założenia – pamięć najlepiej ukazać w ujęciu komparatystycznym. Mówi się więc we wnioskach o „długiej pamięci Irlandczyków”, „krótkiej pamięci Anglików”; i „gorącej pamięci Wandejczyków”… O Polakach też się pisze jako o przedstawicielach społeczeństwa pamiętających „gorąco”. A mnie się wydaje, że my, Polacy, pamiętamy nie tyle gorąco, co funkcjonalnie, instrumentalnie i – najważniejsza cecha – politycznie.
Co to w ogóle znaczy „pamiętać”? Nie jest to to samo, co „wiedzieć” lub „być świadomym”. Pamiętanie niesie ze sobą ogromną część nieświadomą – nie zawsze „wiemy”, co pamiętamy i, co więcej, dlaczego. Niekiedy coś nam się „przypomina”, bo… tu pada konkretny powód przypomnienia „sobie”, czyli nieświadomej czynności, która zaszła w umyśle, której nie stymulowaliśmy, której nie spodziewaliśmy się nawet. Pamięć bowiem tak działa, że przypominamy sobie „coś” za pośrednictwem „czegoś” – paradoksalnie łatwiej zapamiętamy i przypomnimy sobie następnie dwie rzeczy niz jedną. Prosty mechanizm pamięci. Zatem owo „wspomnienie” można wywołać także świadomie. Istotne są jednakże te połączenia, czyli katalizatory wspomnień i same wspomnienia. Dają – jeśli zanalizowane – ciekawe informacje na temat tego, jaka pamięć badana jest, jakie są jej najważniejsze cechy.
Wisława Szymborska, poetka-noblistka – bo do niej zmierzam w krótkich słowach o pamięci – otrzymuje dziś, 17 stycznia 2011, Order Orła Białego, najwyższej państwowe odznaczenie w Polsce. Wręcze je Prezydent RP. To wszystko ważne „detale”, bo każdy z nich jest w rozmaitych debatach dyskredytowany i rangę każdego z nich usiłuje się obniżać.
Po pierwsze „marna” z niej poetka. Po drugie, co to ten Nobel, przecież to „lewackie”, przecież to „polityczne” i „tyle razy już się pomylili” (w domyśle na przykład: „kto dziś czyta Sully’ego Prudhomme’a…”) i tak dalej. Po trzecie co to za data, 17 stycznia, to wkroczenie Armii Czerwonej do Warszawy (tak, nie wyzwolenie, ale wkroczenie – tu możemy dyskutować i pewnie nawet wypracujemy kompromis), wreszcie Order Orła Białego („komu go już nie dali!”) i na końcu Prezydent RP („to nie mój prezydent”, „marny prezydent”). To bardzo subiektywny przegląd opinii znalezionych dziś i w poprzednich dniach w różnych miejscach. Jego słabość polega na tym, że do większości z nich nie podam w przypisie źródła, bo nawet jeśli mogę to zrobić, to nie chcę.
Co ma pamięć do Wisławy Szymborskiej? No niby nic… Ale, w poprzednim akapicie nie wykazałam największego problemu, jaki się pojawia w kontekście tego odznaczenia. Przypomina się nam wszystkim, że poetka owa napisała niegdyś tren czy też elegię na śmierć Józefa Stalina. Nie zamierzam umniejszać znaczenia tego utworu, poza tym – sama sobie winna, że napisała. Podobnie jak publiczne lamentacje w prasie Haliny Czerny-Stefańskiej po śmierci „Wodza”, o których też jakoś nikt nie pamięta, podobnie jak peany poświęcone „Stalinogrodowi”, a złożone przez Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, spadają te wiersze na sumienie ich Autorki. Ona (pozostała wspomniania dwójka innych twórców i wielu innych) będą z tego rozliczani lub też już byli.
Mnie przychodzą dwie refleksje związane z dzisiejszą uroczystością na Wawelu (gdzie odbędzie się wręczenie Odznaczenia).
Po pierwsze, zastanawiam się nad pamięcią Polaków, o której już napisałam, że jest polityczna. Jest ta pamięć polska także „gorąca” (a nawet „kipiąca”) i „długa”, co uzasadnić, oczywiście, mogę, ale nie miejsce tu na dowodzenie. A polityczna dlatego, że instrumentalizuje się pamięć Polaków, w niemiłosierny sposób chlastając przeszłością na prawo i lewo. Gdy Jaromir Nohavica przyznał się, że był przez lata całe współpracownikiem czechosłowackiej służby bezpieczeństwa, w Czechach na moment pojawiło się wzburzenie, ale nie była to konsternacja na wzór Polski, nie nastąpiło gremialne odstąpienie od propagowania jego twórczości i nie rozpoczęto nagonki na Nohavicę, jako agenta, oszusta, „marnego twórcę” itd.
Pewnie, że to nie jest przypadek analogiczny. Tylko dlaczego Wisławę Szymborską, faktycznie pragnąć potępić jej niegdyś polityczne zachowanie, usiłuje się opluć (tak, to słowo, świadomie tak mocne) jako poetkę? Dlaczego jej zachowanie polityczne ma świadczyć o jej wartości jako poetki? Taki Majakowski choćby – złej sprawie służył, a jednak był artystą wybitnym. Podobnie Leni Riefenstahl, by posłużyć się przykładem sztandarowym. Oceniajmy ich postawę, kręgosłup moralny, podatność na wpływy i również wychowanie, środowisko, z jakiego się wywodzili, ale nie wartościujmy ich twórczości!
Zatem należy Wisławie Szymborskiej wypomnieć jej polityczne wiersze z przeszłości i dzięki nim zakwestionować jej wartość jako poetki. Pamiętamy tylko to, co polityczne, nie pamiętamy tego, co niesie wartość wyższą niż polityka. Tak rozumując, Czesi powinni byli odrzucić J. Nohavicę, Polacy – K.I. Gałczyńskiego i H. Czerny-Stefańską. Podobnie jak kwestionuje się możliwość oglądania filmów, których autorką jest Leni Riefenstahl.
Nie pamięta się – albo lepiej: nie wspomina się – o jednym drobnym fakcie. Otóż dla Wisławy Szymborskiej te wiersze stalinowskie to drobny epizod w niezwykle bogatej twórczości (może nie liczebnie, ale jakościowo…), tak samo zresztą jak dla Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Halina Czerny-Stefańska pozostanie w naszej pamięci jako fenomenalna interpretatorka dzieł Chopina i innych kompozytorów, mało kto pamięta i będzie jej wypominał „romans” z Generalissimusem, bo zapisała się w annałach polskiej kultury jako muzyczka, nie jako artystka posługująca się słowem. Majakowski miał tego pecha, że zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach, gdy faktycznie odchodził od opiewania rewolucji i jej twórców. Jego talent poszedł na usługi bolszewików. Leni Riefenstahl to przypadek jednak nieco inny, gdyż ona, choć przeszła proces denazyfikacji i odbyła swoją „pokutę”, nigdy – jak można podejrzewać – nie schłodziła swojego stosunku do narodowego socjalizmu.
Konkludując pierwszą refleksję, pamięć polska jest dla mnie polityczna, gdyż o cokolwiek by nie chodziło, zawsze się do polityki da sprowadzić. Nieśmiertelny „Słoń a sprawa polska” powraca i straszy, tym razem Wisławę Szymborską, która staje się w pamięci polskiej „parą” dla „Stalina”…
Napisałam jeszcze, że L. Riefenstahl przeszła zadaną jej „pokutę”. Nazwałam to w ten sposób, bo – i tu przechodzę do drugiej refleksji – zastanawiam się nad chrześcijańskim miłosierdziem w tym kontekście, a przychodzi mi na myśl jeszcze przypowieść o synu marnotrawnym. „Kto jest bez winy…” – tak? Opluwamy – excusez le mot! – poetkę, a czy mamy do tego moralne prawo? (pozwalam sobie na drobny zabieg retoryczny, pozwalam sobie napisać to w 2. os. pluralis, jakbym to i jak poetkę opluwała; otóż nie). Czy  – następna sprawa – poetka do dzisiaj pisze bałwochwalcze rymy na cześć towarzysza Stalina? Nie, czyli domniemywać można, że jej przeszła ta miłość. Może nawet (tu miłosierdzie chrześcijańskie powinno się uruchomić, przynajmniej w moim naiwnym mniemaniu) żałuje tego, co napisała? Wreszcie, który ojciec nie przyjmie dziecka powracającego do domu jak niegdyś marnotrawny syn. (wiem, tu tkwi słabość moich rozważań: czy aby Szymborska, poetka, powróciła do domu, musimy być czujni i nieufni, może nas oszukuje…).
Konkludując drugą moją refleksję, nie potrafię zrozumieć, dlaczego tak bardzo musimy wypominać sobie nawzajem błędy polityczne i, szermując tradycjami polskimi, w tym katolicyzmem, odmawiać drugiemu człowiekowi prawa do zmiany poglądów… W konsekwencji – tu nawrót do refleksji nr 1 – odmawiamy mu również prawa do wartości jego produkcji, czyli, w tym przypadku, wartości poezji, bo to sprawa polityczna…
I tyle na dzisiaj w temacie, który mnie trochę zdenerwował, a trochę kazał myśleć o tym, czym pamięć jest, co mnie parę lat temu zajmowało bardzo, a może nawet najbardziej…
Komentarz, cz. 1

Komentarz, cz. 1

Komentarz, cz. 2

Komentarz, cz. 2

LinkedInShare