Tag: multimedia

Chcemy rozmawiać! I Kongres Muzealników

Pierwszy powszechny zjazd muzealników polskich przeszedł do historii. Banalne stwierdzenie otwiera możliwość badania wydarzenia i katalogowania go w muzealnym inwentarzu. Kongres Muzealników przeszedł procedurę akcesji.

Co takiego się zdarzyło, że warto o tym napisać? Same dobre rzeczy – podpowiada mi zachwyt. To samo, co zawsze – przeczy wewnętrzny pesymizm. Porządkuję myśli i piszę, bo może wspólnie uda się w sensowny sposób podsumować trzy kongresowe dni?

Pozytywy

Do nich zaliczę to, co rzucało się w oczy natychmiast: znakomita identyfikacja wizualna Kongresu. Otrzymane w dobrej jakościowo torbie materiały konferencyjne przygotowano w biało-czerwonej kolorystyce, włącznie z tym, że część kartek w notesie jest biała, a część – czerwona. Ładne logo (labirynt) zostało wykorzystane w znakomitym spocie otwierającym wszystkie sesje plenarne (proszę kliknąć ten link, spot warto zobaczyć). Byliśmy widoczni w Łodzi – muzealnicy na Piotrkowskiej czy na dworcu Łódź Kaliska odznaczali się torbami i przypinkami z hasłem „Muzeum – wchodzę”. Kto nas widział, musiał z przyjemnością stwierdzić, że muzealnik wygląda fajnie.

Świetna była organizacja Kongresu. Na każdym kroku spotykaliśmy uprzejmych, acz stanowczych młodych ludzi w czerwonych koszulach, którzy zaganiali spóźnialskich na sesję lub kierowali nas do właściwych pomieszczeń. Jedyną wadą organizacyjną stanowiły gigantyczne kolejki na posiłki, które niektórych przyprawiały o sentymentalne wspomnienia z PRL-u, dla innych okazywały się doskonałą sposobnością do plotek, a wreszcie niektórych irytowały do tego stopnia, że na posiłki wpadali w ostatniej chwili.

Tematy

Obrady Kongresu podzielono na sesje plenarne – na których luminarze muzealnictwa polskiego i osoby z innych branż powiązanych prezentowali referaty programowe – oraz panele tematyczne (pierwszego i drugiego dnia, sześć równocześnie). Trudno było zdecydować się na któryś z paneli – w momencie rejestracji należało wybrać dwukrotnie jeden z sześciu. Na szczęście nie stwarzano problemów przy zmianie panelu, a także przy przechodzeniu z jednego na drugi.

Panele, referaty na sesjach plenarnych oraz wypowiedzi uczestników Kongresu w ostatnim dniu, w tzw. wolnym dostępie do mikrofonu, krążyły jednak wokół tych samych tematów. Wymienię kilka z nich, najważniejszych w mojej opinii.

1. Definicja muzeum i status muzealnika

Problem dobitnie w referacie programowym wyraził Michał Niezabitowski, prezes Stowarzyszenia Muzealników Polskich. Porównał zmiany w definicjach polskich, przywołał definicje zagraniczne i zaproponował brzmienie nowej definicji. Jej problem powracał jednak stale, także w dyskusjach kuluarowych. Czy muzeum to miejsce gromadzenia i chronienia zbiorów, czy edukowania, rozrywki i spędzania czasu wolnego? To drugie ujęcie budziło kontrowersje – sam prof. Stanisław Waltoś w swoim wystąpieniu zauważył, że przymykamy ze wstydem oczy na nową funkcję muzeum: zabawiania publiczności. Linia podziału definicyjnego separowała także muzea prywatne – czy zasługują na tę nazwę? Oficjalne wystąpienia wskazywały na ograniczenie możliwości posługiwania się nazwą muzeum.

To prowadziło do niekończącej się debaty o statusie muzealnika. Czy muzealnikiem jest każda osoba pracująca w placówce o takiej nazwie, włącznie z edukatorami, pracownikami działów promocji czy organizacji wystaw? Czy muzealnikiem jest opiekun zbiorów w jednostce nazywającej się np. centrum, a nie muzeum? Czy muzealnikiem jest mianowany z urzędu dyrektor instytucji muzealnej, niemający żadnego doświadczenia czy wykształcenia kierunkowego? Czy muzealnik jest menedżerem i odwrotnie, czy menedżer jest muzealnikiem? Nieuchronnie ze sceny na zgromadzony tysiąc… osób, bo przecież nie muzealników – wszak na widowni zasiedli edukatorzy, członkowie zespołów promocyjnych, dyrektorzy z nadania, politrucy wręcz! – sunęła wizja zamknięcia zawodu.

Ten temat mocnym uderzeniem podsumowała pani kustosz z Muzeum Narodowego w Poznaniu w czasie wolnych głosów z sali, ostatniego dnia Kongresu. Zapytała, czy każdy pracownik szpitala jest personelem medycznym i, czy analogicznie, każdy pracownik muzeum jest muzealnikiem. Przywołała przy tym rozróżnienie przyjęte w krajach anglosaskich między curator – opiekun zbiorów a museum professional, pracownikiem muzeum, proponując, by przyjąć je także w Polsce.

2. Współpraca muzeów z samorządami 

Wątek przewijał się w każdym chyba panelu, podejmowany od wszystkich możliwych stron: finansowej, komunikacyjnej czy organizacyjnej. Szeroko komentowano kwestię zależności muzeów i ich dyrektorów od samorządów. Pewna dyskutantka na panelu zwróciła uwagę, że muzeum, którym kieruje, przez lata pozostawało bezdomne. Teraz otrzymuje wyremontowaną siedzibę dzięki staraniom władz samorządowych. Problem w tym, że remontu i adaptacji nie konsultowano z muzealnikami, stąd brak w budynku odpowiedniego magazynu na zbiory, nie ma krat w oknach, sufity nie są wzmocnione itd. Podsumowała, że tak właśnie wygląda współpraca z samorządami.

Prestiż. To słowo padało równie często z obu stron sal w kontekście tych relacji. Samorządy powołują nowe jednostki ze względów prestiżowych. Nie dbają jednak o ich utrzymanie po wymaganym (zwykle) pięcioletnim czy siedmoletnim okresie wymaganym w założeniach projektowych. „Pieniędzy mamy zawsze tyle samo, obojętne, ile jest instytucji kultury do obdarowania. Każda nowa instytucja sprawia, że dotacje dla istniejących proporcjonalnie maleją” – to stwierdzenie przedstawicielki jednego z urzędów marszałkowskich wywołało chwilę ciszy i zastanowienia, zanim przytomnie ktoś powiedział, że przecież nakłady na kulturę w Polsce są za niskie (w domyśle należy je zwiększyć) oraz, że zgodnie ze statystyką przedstawioną przez Piotra Majewskiego, dyrektora NIMOZ-u, w Polsce muzeów przypada znacznie mniej na liczbę mieszkańców niż w przeciętnym państwie europejskim, zatem nowe jednostki mogą i mają powstawać. Kto je sfinansuje? Samorządy.

Wreszcie samorządy uzurpują sobie prawo – jako organizatorzy – do powoływania na stanowiska dyrektorskie ludzi pozbawionych doświadczenia czy wykształcenia adekwatnego do profilu danego muzeum, jako tzw. łupy polityczne. Organizator nie znaczy samowładca, mówił ktoś w kuluarach, a jednak często tak się dzieje. Wystarczy zresztą prześledzić ogłoszenia o konkursach na kierownicze stanowiska publikowanych na fanpage’u Praca w muzeum – najciekawsze są komentarze… Nie wymagają, nomen omen, komentarza.

3. Pieniądze i inwestycje

Nie wstawiam problemu pieniędzy na szczycie podejmowanych tematów, bo tak mnie wychowano. Pieniądze były obecne od pierwszej chwili, od przemówienia pani minister Małgorzaty Omilanowskiej, która obiecała, że zrobi wszystko, co może, by uposażenia muzealników wzrosły – od 30 lat pozostają na poziomie najniższej pensji krajowej. Zapisano także odpowiednie sformułowanie dotyczące pensji pracowników muzeów w jednej z uchwał Kongresu (Uchwała nr 3).

Pieniądze to jednak nie tylko nasze pensje, ale też dotacje, dzięki którym nasze miejsca pracy istnieją. Debatowano więc na temat zasadności dużych inwestycji muzealnych i tego, co zrobimy, gdy fundusze unijne przestaną do nas płynąć. Rok 2020 jawi się apokaliptycznie i chyba najwyższy czas budować arkę, a nie kolejne muzea. Dotacje to nie tylko fundusze unijne, to także po prostu gwarancja rocznego budżetu instytucji – i tu ten temat łączył się z poprzednim, czyli współpracą z samorządem. Tym razem w kontekście wkładu własnego instytucji i możliwego „karania” tych, którzy ów wkład zapewniają sobie na najwyższym poziomie. Przytomnie Jacek Salwiński, z-ca dyrektora Muzeum Historycznego Miasta Krakowa, zauważył, że nie może tak się stać i za dobre wyniki w sprzedaży biletów nie będzie się odbierać lub obniżać dotacji. Zazdrość jednych względem drugich, tych bardziej merkantylnie nastawionych muzealników, była wyraźna.

W kontekście inwestycji głos Jerzego Halbersztadta, kierującego Muzeum Historii Żydów Polskich w okresie najbardziej kluczowym, czyli konstrukcji budynku, został właściwie pominięty. Przywołał przykład Muzeum II wojny światowej, zasilonego kolejną transzą dofinansowania (tym razem 90 mln). Pieniądze są konieczne, bo projekt bryły budynku jest mało sensowny i, wg wypowiadającego się, wiadomo było o tym od początku. Z powodów politycznych brniemy jednak dalej. O tych powodach, mieszczących się poniekąd w uwikłaniu muzeów z organami założycielskimi nie było zbyt wiele mowy – wskazywano tylko na nie zawsze racjonalne decyzje o inwestycjach, uwarunkowane polityką, polityką historyczną, doraźnym celem (wybory). Nie komentowano tych decyzji, poza jednym przypadkiem: prof. Waltoś stwierdził, że uwarunkowania polityczne przeczą misji muzeum. Trudno się z tym kłócić, ale praktyka pokazuje, że ta misja, w obliczu politycznych korzyści, ma niewielkie znaczenie.

4. Multimedia

Temat wydawałoby się prosty w czasach, gdy połowa społeczeństwa polskiego ma w rękach urządzenie multimedialne – smartfon. Niestety, tu nie ma podziału, tu jest przepaść. Jedni muzealnicy twierdzą, że bez multimediów nie ma wystawy, bo widz nie przyjdzie, gdy „coś nie miga”, drudzy – że jak się w sali posadzi żywą babinę opowiadającą stare historie, a obok wystawi multimedia, to tłum zwiedzających otoczy babinę, nie „to co miga”. Jedni i drudzy mają rację.

Multimedia to najdroższy obecnie element nowych wystaw – zarówno w istniejących placówkach, modernizowanych, jak i w nowo tworzonych jednostkach. Najdroższy i niezbywalny. Multimedialne kioski, ekrany dotykowe, hologramy, aplikacje mobilne, systemy do sterowania multimediami na ekspozycjach, elektroniczne zabezpieczenia eksponatów itd. – to codzienność wystaw. Walka o tę codzienność jeszcze się nie skończyła. Brak tu rozwiązania, szczególnie, że epoka przesycania ekspozycji multimediami najwyraźniej się skończyła, trudno jednak powiedzieć, że nastąpił zwrot ku autentykowi – o czym za moment.

Multimedia zastępują muzealium! – straszyli niektórzy uczestnicy kongresu, oficjalnie i w kuluarach. Wszystko zobaczą w internecie, nie przyjdą do muzeum. Albo też: na wystawie chodzi o przeżycie kontaktu z muzealium, nie z ekranem tabletu. Szkoda tylko, że wielu zapomina o tym, że multimedia to jedynie narzędzia ułatwiające kontakt z obiektem, jego zrozumienie, a nie cel tworzenia wystaw.

Na ekranie, dzięki multimediom, można na przykład zaprezentować, jak działa eksponowana maszyna parowa, nie działająca od stu lat, jak wyglądały i poruszały się dinozaury, których szkielety zgromadzono w muzeum, czy też jak śpiewała słynna pieśniarka ludowa Anna Malec, nieżyjąca od ponad dwudziestu lat, szczególnie w zestawieniu z wykorzystanymi przez Grzegorza Ciechowskiego jej nagraniami w pop-piosence. Multimedia dają obiektom kontekst, którego sam obiekt, opisany nieraz tak, jak to prof. Jan M. Piskorski pokazał w swojej prezentacji – na widok takiej tabliczki zwiedzający wzdycha i nie wraca. Multimedia umożliwiają stworzenie narracji – do niej także jeszcze wrócę. Multimedia są jednak narzędziem szatana.

Nie całkiem, bo, jak zauważył uczestnik panelu „multimedialnego”, który jako jeden z tylko trzech przedstawicieli publiczności dorwał się do mikrofonu (zawłaszczonego przez panelistów, którzy postanowili zadyskutować się do u… padłego), multimedia są dla wielu niepełnosprawnych jedynym sposobem na poznanie obiektów lub ich opisów. Ułatwieniem dla wykluczonych. Głos ważny, zupełnie pominięty na Kongresie; dzisiaj, w czasie niwelowania krawężników i niszczenia barier, wszechobecnego WCAG 2.0, organizatorzy nie stworzyli możliwości do dyskusji o niepełnosprawnych zwiedzających muzea, a tym bardziej o niepełnosprawnych muzealnikach.

Ponieważ lubię w mądry sposób wykorzystane multimedia, doleję jeszcze oliwy do ognia. Jaka różnica między obiektem na ekranie dotykowym, obracanym, a w najnowszej technologii haptycznej nawet obdarzonym fakturą i kształtem, a obiektem za szybą gabloty, źle oświetlonym, wyeksponowanym z trzech stron (na czymś zwykle stoi, rzadko wisi)? Tak tylko pytam…

5. Muzealium – autentyk czy wersja cyfrowa

Temat rozgrzewał debatujących. Czy muzem bez kolekcji to ciągle muzeum? Czy ekspozycja bez artefaktów to ekspozycja muzealna? (czepiano się bezpośrednio i bez aluzji Muzeum Historii Żydów Polskich). Niektórych do porządku przywołał prof. Jacek Purchla, wskazujący na to, że nie zawsze mamy do czynienia z „obiektem” – co w przypadku, gdy instytucja zajmuje się dziedzictwem niematerialnym? Jak je gromadzić, jak je eksponować? Pojawiały się wreszcie głosy dowodzące, że jeśli mamy bezcenne autentyki, to może lepiej pokazywać ich kopie na wystawie odwiedzanej przez niekiedy setki ludzi dziennie.

Według wspomnianego już prof. Waltosia wirtualizacja obiektu powoduje, że definicja muzealium przeczy praktyce. Czy symulakra i multimedia (o nich mówiono w kontekście muzealiów) wystarczą do potwierdzenia „muzealności” placówki? Trudno znaleźć jakiekolwiek podsumowanie tego tematu, może po prostu zadam „to” pytanie: czy muzeum bez muzealium ma sens i odeślę do akapitu wyżej i do wypowiedzi prof. Purchli.

6. Etyka i restytucja

Zestawiam te dwa zagadnienia, choć pozornie nie są nadzwyczajnie bliskie. Oba przewijały się w kongresowych debatach jak – z jednej strony – bicz boży, z drugiej zaś wstydliwie pomijano je milczeniem. Bo z etyką musi być słabo (skoro prof. Dorota Folga-Januszewska, prezes Polskiego Komitetu ICOM, nawoływała do zwrotu na stoisko ICOM książek tam wyłożonych do obejrzenia na miejscu, a nie do zabrania…), a rozmowa o restytucji może sprawić, że trzeba będzie oddać „Berlinkę”. Nie, nie chodzi o autostradę Berlin–Królewiec.

Faktycznie restytucja zasobów muzealnych to problem dwuwektorowy – zwrot przez Polskę i zwrot Polsce, a do tego problem geograficzny: odmiennie sytuacja wygląda na zachodzie kraju i na, powiedzmy, wschodzie. Prof. Waltoś wspomniał o konieczności kompromisowego załatwienia kwestii restytucji i apelował o intensyfikację działań. Czy na Zachodzie nie powinno się oddać lokalnym społecznościom zabytków? Krótka rozmowa przy obiedzie z muzealniczką z tych terenów utwierdza nas w tym przekonaniu – byłoby to nie tylko dobre dla tych społeczności, ale także etyczne. Bo problem restytucji zarówno do Polski, jak i z Polski, to według mnie problem przede wszystkim etyczny.

Konkluzje i komentarz

Nie będę pisać za wiele o negatywach. Mnie w kongresie uderzył brak zorganizowanej debaty na temat nowych technologii. Multimedia w kontekście wystaw to nie to samo, bo nowe technologie to katalogi komputerowe, digitalizacja zbiorów i cyfrowe repozytoria, wirtualne muzea i katalogi online, aplikacje mobilne w promocji muzeum, beacony regulujące temperaturę i wilgotność na ekspozycjach, QR kody na wystawach, wykorzystanie mediów społecznościowych w promocji i komunikacji muzealnej czy, po prostu, tworzenie stron muzealnych zgodnych z wymogami WCAG 2.0, do czego każda instytucja publiczna jest zobowiązana przed końcem 2015 roku. Ale, odniosłam wrażenie, że nowe technologie nie są tematem istotnym dla organizatorów. Stanowisko ich interpretuję w ten sposób: nowe technologie i tak sobie poradzą, a definicja muzeum musi powstać, bo inaczej, oddolnie, nie powstanie.

Nie, nie zgadzam się. Takie pozostawienie tych nowinek z boku powoduje olbrzymie marnotrawstwo pieniędzy publicznych, zaniedbania, które będą się mściły już za moment na kierownictwie. Sprawia to, że jedne placówki są przesycone nowymi technologiami, inne nie, a przyczyna tkwi w lepszym napisaniu wniosku (czytaj: sfinansowaniu właściwego pisania wniosku). Powstają rażące nierówności między instytucjami w jednym mieście, przyczynia się dalszego pogłębiania różnic. I tak dalej. Kogo to obchodzi? Wiadomo, że duże muzea sobie poradzą, wiadomo, że najnowsze, ciągle prestiżowe jednostki otrzymają wymagane pieniądze, ale co będzie z innymi?

Nie poruszano także tematu digitalizacji: może dlatego, że NIMOZ stale organizuje seminaria na ten temat? To nie wystarcza. Digitalizacja obecnie to najwyżej dotowane działania muzealne – nie może się z tym równać konserwacja czy inne prace zabezpieczające zbiory, ciągle priorytetowe zgodnie z ustawą o muzeach. Jedynie inwestycje budowlane uzyskują większe dofinansowanie, ale to jednak budowlanka. Digitalizacja pochłania olbrzymie pieniądze, dlaczego więc Kongres się tym nie zajął? To jest luka, którą – mam nadzieję – łatwo wykorzysta sektor prywatny, niedopuszczony na Kongres.

Co więcej, w zakresie nowych technologii panuje kompletna wolna amerykanka. Część kolekcji zdigitalizowano zanim pojawił się katalog dobrych praktyk digitalizacyjnych opublikowany przez NINA, inne digitalizuje się obecnie, teoretycznie zgodnie z tymi zaleceniami, ale faktycznie bez zachowania niezbędnych standardów. Zresztą znam miejsca, w których digitalizuje się bez uprzedniego przeczytania katalogu. Kolekcje następnie prezentuje się w internecie, nie interesując się zupełnie potrzebami użytkowników (brak badań, bo są, podobno, za drogie, jak wielokrotnie podnoszono na różnych panelach), z interfejsami nieużytecznymi i nieprzyjaznymi, z funkcjonalnościami zbędnymi. To pieniądze wyrzucone w błoto, a szkoda ich strasznie.

Sektor prywatny i współpraca instytucji publicznych z biznesem, to kolejny temat potraktowany per noga w mojej opinii. Na Kongresie nie było targów ani nawet przedstawicieli firm prywatnych działających w branży; jako paneliści wystąpili reprezentanci biznesu, np. pracownicy firm Google czy Qumak. Wydaje mi się to dziwne, że jednych się zaprasza, a innych odstrasza, ale znam stosunek organizatorów do targów na konferencjach muzealnych i w ogóle do biznesu. To krwiopijcy żerujący na instytucjach publicznych – biznesmeni, nie organizatorzy. Koniec, nie brnę dalej, mnie żal było targów, bo to niepowtarzalna okazja zobaczyć, co polski biznes ma do zaoferowania muzealnikom.

Z boku zupełnie została jak najbardziej merytoryczna dyskusja o tym, że to „nie muzealia, ale zwiedzający nadają sens istnieniu muzeum”. Debata dotyczy edukacyjnej i rozrywkowej roli muzeów, ale w kontekście wcześniej przywoływanych wątków autentyczności muzealium i krytyki multimediów jest to stanowisko co najmniej dziwne. Histerycznie wręcz pragniemy muzealium, autentyku, ale muzeum chcemy traktować jako park rozrywki, tak samo walczący o czas wolny, jak biesiada przy piwie czy wesołe miasteczko. Zwiedzający szukający rozrywki ma, przepraszam, autentyk w nosie (dobrze, że w nosie…). Choć zasadne jest, oczywiście, zapytanie o jakość tej rozrywki. Tylko, przeciągając ten wątek, naprawdę jesteśmy tak aroganccy, by sądzić, że muzealnik dostarczy lepszej rozrywki niż Doda, którą notabene wspomniano w dyskusji jako zły przykład atrakcji na Nocy Muzeów; a jak nie Dodą, to czym chcemy konkurować z przemysłem czasu wolnego?

Kolejną kwestią zupełnie pominiętą jest podważanie zasadności budowania wystaw narracyjnych. Wystawa takiego typu – przykładem na pierwszym miejscu stawianym jest zawsze Muzeum Powstania Warszawskiego – wydaje się dzisiaj jedyną formą ekspozycji przyciągającą zwiedzających. Podkreślam „wydaje się”. Prof. Robert Traba w swoim przesłaniu do uczestników Kongresu stwierdził, że konieczna jest różnorodna wizja przeszłości w muzeach z wystawami narracyjnymi – bo zwykle ten typ wystaw znajdziemy w muzeach historycznych – by pozwolić zwiedzającemu na wieloperspektywiczny ogląd i krytycyzm. Ale to się nie dzieje, pozwolę sobie na ironiczny uśmiech. Wystawy narracyjne prezentują wizję ich twórców, wielowątkową narrację, spójną i trudną do obalenia. Znowu, Muzeum Powstania Warszawskiego i pytanie: „kto wygrał?” zadawane przez wychodzących. Trudno na takich wystawach prezentować dyskurs pamięci, którego się prof. Traba domagał, jeśli muzea są tworzone ad hoc, na potrzeby polityczne, zgodnie z aktualną polityką historyczną, zapoczątkowaną, na marginesie dodam, właśnie przez tzw. grupę muzealników, później PiS. Muzeum Powstania Warszawskiego zresztą, zgodnie z tradycją spotkań muzealników, zmieszano z błotem, nie bacząc na to, że właśnie do tej instytucji ustawiają się największe kolejki w kraju…

Zabrakło mi odniesienia się organizatorów do „wielkich” afer, o których właśnie w tych dniach było głośno w mediach. Sprawa firmy Mattel i jej gry dla dzieci i sprawa wypowiedzi szefa FBI wybrzmiały we wszystkich mediach, ale przypomniana w kontekście uchwał kongresowych sprawa zastrzeżenia praw do Damy z łasiczką z kolekcji XX. Czartoryskich została pominięta ciszą, a przecież to ciągle świeża aferka. Kuluary grzmiały i buczały, a po trochu się śmiały. Szef FBI to najmniej muzealny problem, raczej państwowy czy ministerialny. Podobnie firma Mattel, ale prawa autorskie już nie całkiem. Szczególnie wobec jednej z uchwał (Uchwała nr 5), dotyczącej m.in. praw do cyfrowego wizerunku i gwałtownych oświadczeń fundacji i stowarzyszeń działających na rzecz wolnego dostępu do dóbr kultury.

Mało było, w mojej opinii, dyskutujących kobiet. Na dwa panele, na które się wybrałam, w łącznej liczbie 12 dyskutantów i kuratorów, pojawiły się dwie kobiety. Pani minister Omilanowska, prof. Folga-Januszewska, liczne dyrektorki także na czele najważniejszych polskich muzeów – dla przykładu p. Gołubiew (MNK), p. Morawińska (MNW), p. Potocka (MOCAK) – nie czynią wiosny. Muzealniczek, stawiam na to piwo, jest więcej niż muzealników (choć przewaga zapewne nie jest wielka). Dlaczego zatem tak mało pań dyskutowało w panelach? Nie mogę dopatrzyć się złej woli, ale jednak za dużo było dla mnie garniturów, za mało garsonek, zwiewnych szali, sukienek i szpilek.

Niech będą, dwa negatywy Kongresu. Dlaczego występujący przekraczali przeznaczony im czas prezentacji? Nie wiedzą, że zagranicą po prostu wyłącza się mikrofon minutę „po”? Niektórzy mówili pół godziny, nawet więcej, choć oddano im do dyspozycji kwadrans, niekiedy 20 minut. Według mnie to kompletny brak szacunku dla słuchaczy, szczególnie, że większość referentów czytała z kartki cały tekst wystąpienia. O ileż ciekawiej brzmiał od nich wszystkich prof. Waltoś posługujący się notatkami, mówiący „z głowy”. Gotowe referaty mogły być za to zamieszczone wieczorem na stronie Kongresu, wszystkim by nam to pomogło w podsumowaniach, refleksjach prywatnych i zbiorowych, w sprawozdaniach w instytucjach, które nas delegowały. A tak? Nie ma. Dyrektor Niezabitowski, zagadnięty po starej znajomości (wszak u niego pracowałam!) w kolejce do obiadu powiedział, że „jeśli referenci przekażą referaty, to będzie tom pokongresowy” (podkreślenie moje), ale w dzisiejszych czasach wolelibyśmy chyba e-booka z Kongresu. Choć, w sumie…, nie było panelu dotyczącego nowych technologii, to e-booka nie będzie.

Ostatnim brakiem Kongresu był brak oficjalnych profili społecznościowych wydarzenia. Przez cały Kongres tweetowaliśmy w kilka osób, generując ponad 630 tweetów z relacjami i komentarzami, ponad 300 retweety, ponad 550 razy dodano nasze tweety do ulubionych. Dopiero na Kongresie, gdy wspólnie z kilkoma osobami relacjonowałam to, w czym uczestniczę, z kilkoma osobami znanymi mi osobiście i pierwszy raz napotkanymi w sieci dodam, zrozumiałam, dlaczego Twitter, Facebook itd. nazywa się mediami społecznościowymi. To była prawdziwie społeczna praca. A że byliśmy czytani pod hashtagiem #kongresmuzealników, to widziałam na kilku ekranach tabletów i smartfonów (tak, zaglądałam przez ramię). Oddolna inicjatywa tym razem, a następnym – mam nadzieję – oficjalny profil, do którego będziemy się dorzucać z naszymi społecznościowymi trzema groszami.

Bo media społecznościowe to potężna siła. Teoretycznie 600 tys. aktywnych użytkowników Twittera mogło zobaczyć nasz hashtag, dowiedzieć się o konsolidacji muzealników, o wielkim muzealnym święcie w Łodzi. W trendach polskich #kongresmuzealnikow znalazł się na 8 miejscu, tuż za #AppleWatch. To wielki sukces!

Polecam poczytać pod wspomnianym hashtagiem nasze tweety – są bardzo ciekawą wizją Kongresu, wizją tworzoną na żywo. Warto w niektóre kliknąć, rozwinąć dyskusje, których nie opatrywaliśmy już hashtagiem. Dziękuję Wam za wspólne tweetowanie z Kongresu!

@WystawyWAWy @Muzeum_Narodowe @FundacjaAriAri @olgagnieszka @napoleonbryl @lednicamuzeum @marta_malina @ZamekDarlowo @MNKrk @kasha_te @monikabt1 @karkonosz

Na zakończenie potężnego kopniaka dała nam Freda Matassa. Jej przesłanie zawarte w krótkim be bold – bądźcie odważni, idźcie do przodu, rozbijajcie muzealny beton, planujcie, projektujcie i realizujcie – trafiło, liczę na to, do wielu serc muzealnych. Freda Matassa w kwadrans pogodziła muzealia z multimediami, potwierdziła konieczność przeprowadzania deakcesji, zwróciła uwagę na promocję, kazała nam wchodzić w interakcję z odbiorcami, komunikować z nimi, umożliwiać im partycypację…

Jak jednak to zrobić, skoro wszystkie referaty programowe były prezentacjami bez wniosków. Pozbawione konkluzji dane czy stwierdzenia, nawet narzekania, to nic poza danymi, stwierdzeniami. Pozbawione analizy nie pozwalają na zmianę, bo nie wiemy, jak tę zmianę wprowadzać, nie mamy – uczestnicy – siły sprawczej. Wiemy, gdzie nasze braki, gdzie nasze bolączki, ale najwyraźniej potrzebny jest kolejny kongres, by zastanowić się, co i jak można zmienić. A na trzecim z kolei kongresie być może porozmawiamy o nowych technologiach. Ten Kongres realizował wizję narzuconą przez organizatorów, wszystkie referaty i wystąpienia na panelach były zamówione. Może na czwarty kongres będzie wolno zgłosić temat?

Wszelkie decyzje dotyczące tematów ważnych, przewijających się w czasie Kongresu, a nie ujętych w uchwałach, zostały podjęte przez… decydentów, nie przez nas. Faktycznie Kongres był więc listkiem figowym, marchewką, którą chętnie wzięliśmy i zjedliśmy, najwyraźniej z pełną świadomością, że tkwił w niej haczyk. Ilu znalazło się takich, którzy postanowili zagłosować przeciwko uchwałom, nie dlatego, że nie popierają ich treści, ale by zamanifestować swój sprzeciw wobec przyjętego przez organizatorów trybu. Napisałam to, zainspirowana głosem uczestniczki Kongresu, która taką opinię wyraziła wobec wszystkich wytrwałych, siedzących i słuchających do samego końca.

Dobrze było się spotkać – podkreślali to jednak wszyscy zagadani przeze mnie w kuluarach. Jaką formułę przyjmie Kongres w przyszłości – nie wiemy. Czy będzie się odbywał co roku, czy może co trzy lata, jak konferencja generalna ICOM, a pomiędzy zorganizuje się mniejsze, regionalne kongresy – nie wiemy. Czy będzie tak samo w pełni finansowany przez MKiDN, jak ten, historyczny pierwszy? Tego też nie wiemy (i nie wiemy, ile ten kosztował), ale jedno jest pewne: społeczność muzealników oraz zawodów pokrewnych zdecydowanie potrzebuje spotykać się regularnie. Z tego właśnie powodu, mimo bardzo wielu rozmaitych zastrzeżeń jestem entuzjastką Kongresu.

Aneks 1: Sybille 2014

Gratulacje dla wszystkich zdobywców muzealnych nagród! Szczególnie wyróżniam jednak projekt edukacyjny „Muzeum mojego podwórka” Muzeum Pierwszych Piastów na Lednicy, przede wszystkim przez kumoterstwo (towarzystwo na Twitterze w czasie Kongresu) oraz Galerię Faras, fenomenalnie przygotowaną wystawę prezentującą wczesnochrześcijańskie malowidła. Planującym zwiedzenie tej wystawy zwracam uwagę na oświetlenie, wspaniale zrobione, eksponujące bez zarzutu przepiękne freski.

Aneks 2: głosowanie

Wszystkie uchwały głosowaliśmy za pomocą „pilotów”. Wyniki od razu pojawiały się na wielkim ekranie. Widać, że z ponad tysiąca zapisanych na Kongres na głosowania została połowa. Można się było tego spodziewać.

Aneks 3: nagroda w konkursie na najciekawszą wypowiedź zasłyszaną na Kongresie

Wypowiedź jednego z uczestników któregoś panelu:

Nie nazwaliśmy nowo tworzonego ośrodka muzeum, tylko centrum, bo nazwa muzeum szkodzi placówce, obniża frekwencję.

Tak, drodzy Państwo muzealnicy. Długa droga przed nami.

Screen Shot 2015-06-28 at 16.12.06

LinkedInShare

Relacja obiekt–odbiorca w wirtualnych muzeach

Od dawna interesował mnie problem relacji obiektu i odbiorcy w muzeach wirtualnych. Zastanawiałam się, czy w ogóle powstaje związek między wirtualnym zwiedzającym a wirtualnym obiektem i, jeśli tak, to jakiego rodzaju może być. Traf chciał, że mogłam kilka przemyśleń z tym tematem związanych zaprezentować na spotkaniu, które kilka dni temu w krakowskiej Artetece, części Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej, zorganizowała dla muzealników z regionu firma RCS2.

Pretekstem do spotkania był przyjazd do Krakowa pani Jennifer Marshall, przedstawicielki Apple odpowiedzialnej za treści edukacyjne, w tym także wdrażanie w naszej części świata (Europa Wschodnia, Rosja, Indie i część Afryki) platformy edukacyjnej iTunes U. To ona była główną prelegentką. Moje „pięć minut” wykorzystałam na wprowadzenie problemu edukacji w muzeach wirtualnych. Edukacja bowiem bezpośrednio łączy się ze wspomnianą platformą Apple od niedawna dostępną dla instytucji w Polsce: uniwersytetów (stąd „U” w nazwie, gdyby ktoś się zastanawiał!), innych instytucji kultury (w tym właśnie muzeów) oraz szkół. Trzecią z prelegentek, a drugą w kolejności na wydarzeniu, była Zuzanna Stańska. Omówiła różne typy aplikacji mobilnych dla kultury, a pamiętać trzeba, że w tej dziedzinie jest specjalistką, znaną przede wszystkim dzięki sukcesom jej własnej aplikacji DailyArt.

Platforma iTunes U wydaje się idealna dla muzealników. Służyć może do upowszechniania wyników prac badawczych, katalogów muzealnych, zarejestrowanych lekcji muzealnych, udostępniania informacji podstawowych: od godzin otwarcia po zawiadomienie o publicznej gościnnej prelekcji, konferencji lub promocji książki. To cele mieszane: promocyjno-marketingowo-edukacyjno-informacyjne. Z długiego wystąpienia odniosłam wrażenie, że nie do końca nawet samo Apple ma pomysł na użycie w tym sektorze, specyficznym, muzealnym, stworzonego przez siebie narzędzia promocyjnego. Ciekawa dyskusja i istotne pytania, które w niej padły, pozwalają jednak liczyć na to, że niedługo będziemy mieć w iTunes U pierwsze polskie instytucje w roli dystrybutorów. Mam nadzieję, że pierwsze pojawi się któreś muzeum, a nie jedna z uczelni wyższych lub szkół niższego szczebla! I że niedługo później edukatorzy na całym świecie będą mogli wykorzystywać materiały wytworzone w Polsce do prowadzenia zajęć w swoich szkołach, na uczelniach i w muzeach.

Wśród pytań dominowały dwa wątki: cena i dostępność wynikająca z używanego sprzętu. Jennifer cierpliwie powtarzała wielokrotnie, że iTunes U jest całkowicie darmowe dla dostawcy treści, czyli instytucji (np. muzeum). Treści natomiast mogą być zarówno bezpłatne, jak i płatne przez odbiorcę, zatem instytucja ma szansę również zarabiać na prezentowanych materiałach. Treści można dodawać na platformę z poziomu każdej przeglądarki internetowej i na sprzęcie jakiegokolwiek producenta. Ograniczenia sprzętowe pojawiają się dopiero przy pewnym typie zorganizowanych w „kursy” materiałów: odbiorca musi mieć iPada, by je na nim otwierać. Dla innego typu organizacji treści na platformie, mianowicie „kolekcji”, nie ma takiego ograniczenia. Trzeci problem, który poruszył wielu zgromadzonych, to prawa autorskie. Jennifer także tu uspokajała: nie ma mowy o przekazaniu praw lub nawet licencji. Całość troski o zabezpieczenie praw autorskich spoczywa na dostawcy treści i w żadnym momencie Apple nie rości sobie do nich pretensji.

 

Sporo czasu poświęcono dyskusji na temat organizowania materiałów udostępnianych na platformie. W późniejszych rozmowach kuluarowych, prowadzonych po angielsku, dominowało w tym kontekście słowo: „curate”. Trudno znaleźć dobry jego odpowiednik w języku polskim. Śmialiśmy się, że po polsku zastępujemy je innymi pojęciami, zbliżonymi do jego angielskiego znaczenia. Pojawiły się „selekcja”, „wybór”, nawet „opieka nad treścią”. A jakie wy znacie zamienniki dla słowa „curate”, lepsze niż wymienione? To ważne, bo pokazywanie różnorodnych materiałów w iTunes U wymaga ich „kuratorowania”, dobierania, niekiedy układania w sensowną całość. Jakoś trzeba to także nazwać po polsku.

Przedstawiając na samym początku spotkania problem relacji obiektu z odbiorcą w kontekście edukacji muzealnej, nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak to, o czym mówię, jest bliskie koncepcjom niesionym przez platformę iTunes U.

Oderwanie odbiorcy od „prawdziwego” obiektu – z czym ma do czynienia w zwiedzanej instytucji – powoduje w prezentacji wirtualnej zerwanie więzi emocjonalnej, tworzonej w momencie zetknięcia fizycznego z muzealium. Digitalizacja obiektów sprawia, że relacja ta, pierwotnie bezpośrednia (mimo kuloodpornych szyb czy gablot), wymaga pośrednictwa urządzeń i oprogramowania. Obiekt zdigitalizowany, nawet włożony odbiorcy do dłoni – pokazany w komórce czy na tablecie – lub przybliżony w kosmicznej rozdzielczości na ekranie olbrzymiego monitora, staje się obojętny. Nie wywołuje emocji. To hardware’owo-software’owe pośrednictwo nie jest jedyną przeszkodą na drodze do pojawienia się efektu sublimacji. Drugim problemem jest, w mojej opinii, liczba obiektów, a dokładnie ich nadreprezentacja. Szczycimy się, że skanujemy po kilkaset obiektów dziennie, udostępniamy ich nieskończoną liczbę co kwartał, ale po co? Ile czasu może zająć przeciętnemu odbiorcy zapoznanie się z tymi obiektami? Po którym pomyśli, że wszystko, co jest dostępne „natychmiast”, „na żądanie” i w takiej ilości, jest mu obojętne? Kiedy uzna, że oddala go od tego obiektu, który pozornie trzyma w dłoni, dystans większy niż 3 metry w budynku muzeum?*

Remedium na to upatruję w kontekstualizowaniu obiektu, w nadawaniu sensu jego pokazywaniu. Uczynić to mogą muzealni edukatorzy w celu niwelowania nowego typu dystansu dzielącego odbiorcę od obiektu. Platforma iTunes U wydaje się narzędziem doskonałym do tego. Wszystko, co jest w internecie, jest wirtualne z definicji, ale te wirtualne byty potrafią wywoływać całkiem rzeczywiste emocje (Kto z was nigdy nie uczestniczył w dramatycznej dyskusji na facebooku? Kto nigdy nie zerwał znajomości, po wymianie maili? Komuś może zdarzyło się wśród wirtualnych znajomych znaleźć miłość życia, wcale nie wirtualną…?). Oby tak było również w przypadku obiektów muzealnych, trzeba jednak postarać się o wywołanie w odbiorcach emocji i nawiązanie relacji odbiorca–obiekt wiążącej odbiorcę z obiektem, a nie dystansującej go od niego. Do tego musi się zmienić sposób wykorzystania obiektów i ich prezentowania odbiorcom.

* Na marginesie: to wcale nie musi być negatywne zjawisko, bo dzięki temu odbiorca wirtualnych treści może pomyśleć, że lepiej przyjść do muzeum niż wirtualnie przeglądać zasoby. Może, ale nie musi… i w tym jest problem.

Serdecznie dziękuję firmie RCS2 za zaproszenie do wystąpienia oraz Apple Poland za współorganizację spotkania, a także Napoleonowi za udostępnienie zdjęć z wydarzenia.

Screen Shot 2015-06-28 at 15.36.19

LinkedInShare

Google Books +1

Google Books pojawiło się, gdy „zaczęłam kończyć” pisanie doktoratu. Z przerażeniem odkryłam, że wszystkie niemal źródła, które pieczołowicie przepisywałam nieraz w całości, spędzając godziny w paryskiej Bibliotece Narodowej, są teraz dostępne w skanach z oryginału, z konwersją na pdf, z możliwością ściągnięcia ich na własny komputer, z opcją przeszukiwania tekstu… Te trzy kropki muszą wystarczyć za wszystkie emocje, które we mnie jednocześnie powstały: pozytywne i negatywne zarazem.

Google Books ze mną zostało, choć nie na tyle, na ile bym chciała. Często sprawdzałam coś w starych encyklopediach, słownikach, a nawet nieraz udało mi się znaleźć informację poszukiwaną tylko dzięki kilku udostępnianym stronom z książki chronionej prawami autorskimi. Wygoda. Prostota. Łatwość. Wiedza na wyciągnięcie ręki, na kliknięcie myszką. Wszystko to sprawia, że możemy korzystać z niej cały czas, a faktycznie korzystamy mało, bo zawsze można odłożyć na później.

Google Books przypomniało mi o sobie wczoraj, gdy na Google Plusie przeczytałam, że jest zintegrowane już z G+ i można „czytać społecznie”. Co to znaczy „czytać społecznie” w dobie digitalizacji, porównań Kindle z iPadem i walki o przedłużenie ochrony praw autorskich po smierci twórcy? Okazuje się, że książkę wyszukaną w Google Books może czytać równocześnie więcej osób niż jedna, mogą komentować i wspólnie przeżywać tekst. Niestety, choć aktywnie wspieram proces digitalizacji i pracuję na rzecz udostępniania twórczości publicznie, „czytać społecznie” znaczy dla mnie to samo, co znaczyło dla ludzi w XIX wieku. To wspólna lektura, gdy książka przechodzi z rąk do rąk, każdy po kolei czyta fragment, można się wspólnie zadumać, zasmucić, przestraszyć albo pośmiać. Kontaktu z drugim człowiekiem przy lekturze nic nie zastąpi. Cieszę się ze wszystkich możliwości udostępnianych przez Google, ale na tym odcinku pozostanę krakowską salonową konserwatystką.

Jeszcze nie jestem w kręgu „social reading”, mogę sobie pozwolić zatem na czytanie tego, co chcę i jak chcę.

Weszłam więc w wyszukiwanie zaawansowane w Google Books i wpisałam co mi przyszło do głowy. Chciałam, żeby wyszukał książki w języku polskim, opublikowane od 1600 do 1800 roku. Oto, co otrzymałam między innymi (kilka cytatów):

Pierwszy przykład:

Znaleźć to można w tej książce, na stronie 23.

Drugi przykład:

To cytat z tej książki, ze strony 20.

Trzeci przykład:

Fragmenty pochodzą z tego:

Czwarty przykład:

To z tego, s. 89-90.

Poczytałam sobie i wszystko, co z tego mi zostanie w głowie, to tyle, że kanonicy sprzed ponad 200 lat w Polsce mieli lepiej w głowach poukładane niż dzisiaj (vide przykłady 1 i 2), Linde, zamieszczając listę subskrybentów jego Słownika, wykazał się takim szacunkiem wobec nich, jakim dziś nikt już chyba się nie cechuje. Linde zwrócił mi także uwagę na to, że

„Znaczne odmiany, zachodzące w rządach kraiowych, znacznie też i na ięzyk działaią, bądź co do wzrostu, bądź co do upadku onego”.

Tak, to rządy prowadzą zarówno do upadku obyczajów, jak i upadku języka, a także upadku szkolnictwa… Linde przypomniał mi też, że bez języka, nie ma państwa, a dbałość o poprawny język to obowiązek prawdziwego patrioty.  Wreszcie Marcin Bielski uświadomił mi starą prawdę, że człowiek tym się różni od bestii (choć – jak już wiemy – człowiekowi niedaleko do robaczka), że „piie nad chuć swoię y przyrodzenie”, nie znając umiarkowania, jest bowiem tylko człowiekiem.

Dziękuję Google Books, że przypomniałam sobie dzięki tym książkom o tak podstawowych sprawach. Dziękuję. Będę zaglądać, będę czytać społecznie.

Screen Shot 2015-06-28 at 13.09.38

LinkedInShare

O obrazkach i o literach słów kilka. Multimedialna książka w internecie

Multimedialna książka dla dzieci pt. Inanimate Alice zaczęła powstawać w 2005 roku, rozwija się do dzisiaj. Dzisiaj przeczytałam (?*) pierwszy rozdział. Jestem chyba… rozczarowana, zastanawiam się dlaczego.

Może po prostu dlatego, że to książka dla dzieci? Może dlatego, że czytałam o niej wcześniej w kilku miejscach i spodziewałam się czegoś więcej, nawet nie wiem, czego, pewnie fajerwerków sypiących się z ekranu. A może dlatego, że nie jestem przygotowana/przyzwyczajona do takiej lektury, choć o czymś takim marzyłam? Może dlatego, że to jest książka dla tych, którzy od najwcześniejszych lat siedzieli przy komputerze (choć ja zaczęłam bawić się komputerami, jak miałam niecałe 9 lat, gdy w domu pojawiło się Atari 800XL).

Kilka ciekawostek, które wyczytałam na stronie poświęconej książce, rzucam je bez analizy, są ciekawe same w sobie, zachęcają do zajrzenia na stronę:

  • Na konferencji Australian Association for the Teaching of English zostanie wygłoszony referat na temat książki;
  • „New media demands new literacies” – założenie, że we współczesnym świecie proces uczenia, nabywania umiejętności rozumienia słowa pisanego, musi przebiegać inaczej;
  • Słowa-klucze charakteryzujące Inanimate Alice to:born-digital, multimedia, interactive, episodic, novel, to digital literacy title, jest multilingual i jest pierwszym przykładem na transmedia (dokładne opisy w zakładce „iTeach – About”;
  • Rejestrując się, można otrzymać darmowy dokument .pdf, który jest przewodnikiem dla nauczycieli, w jaki sposób należy korzystać z Inanimate Alice;
  • Zapisując się do newslettera, dostaniemy wolny dostęp do muzyki do książki;
  • Najciekawsza część to według mnie opis tego, czego uczą się dzieci w poszczególnych rozdziałach Inanimate Alice i jak się te umiejętności mają do standardu nauczania (czyli po polsku kompetencji zdobywanych w poszczególnych klasach) (zakładka „Standards”).

Nie umiem nawet powiedzieć, co mi się nie podobało. Z pewnością muzyka i efekty dźwiękowe, momentami bardzo drażniące, a wręcz irytujące do tego stopnia, że sciszyłam znacznie, ale przecież to nie konstytuuje całej książki. Może w innych rozdziałach będzie inaczej, nie wyobrażam sobie, że ich nie obejrzę, dowiem się, co dalej z Alice, jak dorasta, co się dzieje z jej wymyślonym przyjacielem, Bradem.

Nie wiem. Będę śledzić losy Inanimate Alice, będę uważnie przyglądać się temu, co robią jej twórcy.

Inanimate Alice napisała Kate Pullinger i „cyfrowy twórca” Chris Joseph. Oparli się na scenariuszu i grze wyprodukowanej przez Iana Harpera. Pakiet edukacyjny przygotowała dr Jessica Laccetti. W projekcie uczestniczyło jeszcze kilka osób, wszystkie są wymienione na stronie, a ja przywołuję tylko te, które mnie najbardziej zaintrygowały.

Książkę można za darmo przeczytać (?*) w internecie.

 

* Pytajnik w nawiasie po słowie „przeczytałam” odnosi się do tego, że sama nie wiem, czy właśnie to jest „to” słowo. Czy taką książkę się czyta? Czy to jest książka w ogóle?

 

 

 

 

 

LinkedInShare

Rozszerzona rzeczywistość: odrobina teorii oraz aplikacja, czyli Londinium zaprasza

Wiele jest aplikacji wykorzystujących rozszerzoną rzeczywistość – jak w polszczyźnie przyjęło się nazywać augmented reality – choć faktycznie mamy do czynienia w przeważającej (jeśli nie przytłaczającej) większości z nich z rzeczywistością zmodyfikowaną, czyli mediated reality. Przykłady można mnożyć i, o ile tylko starczy mi sił i samozaparcia, będę to robić. Tym bardziej, że wreszcie rozszerzona rzeczywistość pojawia się w Polsce w polskich aplikacjach, w dyskusjach medialnych, ma nareszcie szansę zakorzenić się w świadomości ludzi kultury, nie zawsze chętnie przyjmujących nowinki technologiczne.

Tu dygresja: dlaczego ludzie kultury czy też szerzej, humaniści, mają opory przed przyjęciem rozszerzonej rzeczywistości? Wiązałabym to z poczuciem swoistego „kompleksu nauki”, który dotyka wielu historyków (szczególnie jeśli przeczytają Nędzę historycyzmu Karla Poppera). Wydaje im się mianowicie, że jeśli przyjmą rozszerzoną rzeczywistość, to dadzą dodatkową broń krytykom historii jako nauki. Skoro wszystko jest relatywne, powiedzą owi, to jakże przeszłość nie, jak można ustanowić  jakiekolwiek prawa i zastosować niezmienne wskaźniki do badania dziejów. Podobne odczucia, być może, towarzyszą przedstawicielom innych dyscyplin humanistyki.

Innym powodem dla odrzucania rozszerzonej rzeczywistości jest nieufność wobec zbyt krzykliwych jej przejawów. Z rozszerzoną rzeczywistością bowiem zbyt łatwo sie utożsamia na przykład multimedia stosowane w wystawach, ekrany czy panele dotykowe, na których widzimy „świat, jak on niegdyś wyglądał”. Świadomie nawiązuję tu do Leopolda Rankego i jego zawołania o pisanie historii „wie es eigentlich gewesen” – „takiej, jaką ona niegdyś była”.

Czy w takim razie, kolokwialnie rzucając się na rozszerzoną rzeczywistość, nie wracamy tym samym do punktu, z którego historiografia lub, szerzej, uprawianie, badanie i przedstawianie przeszłości, wyszła niemal 150 lat temu, i który, szczęśliwie, porzucała na przestrzeni lat pięćdziesięciu z okładem? Wśród krytyków takiego postrzegania historii można wymienić na przykład E.H. Carra, cios temu podejściu zadały pokolenia Annalistów (szczególnie Ferdynand Braudel), oraz późniejsi, wywodzący się z tego środowiska we Francji badacze pamięci, sięgający do zdobyczy międzywojennej socjologii, nawiązujący do Maurice’a Halbwachsa (np. Pierre Nora, a w innych kręgach badaczy-humanistów np. Marie-Claire Lavabre we Francji czy Peter Burke w Wielkiej Brytanii oraz Jan Assmann i Aleida Assmann w Niemczech), a ostatecznie dobił postmodernizm, choć nie tak silny w historiografii właśnie jak gdzie indziej w humanistyce? Czy nie jest tak, że ze wszelkich sił starając się wykorzystać nowoczesną technologię i pokazując, jak to kiedyś było, nie wracamy do najbardziej tradycyjnego sposobu reprezentowania przeszłości? Czy przypadkiem nie kręcimy sobie, my, humaniści pracujący na rzecz nowoczesnych, pełnych multimediów muzeów, aplikacji na smartfony i tablety i tak dalej, sznura na nasze własne szyje?

Dochodzę do kluczowego w takim razie pytania. Czy nie mamy do czynienia z przełomowym momentem w historiografii?

Porzucę rozważania teoretyczne, aczkolwiek z wielkim żalem, deklarując zarazem chęć powrotu do nich w innym być może miejscu, i wracam do głównego problemu, czyli rozszerzonej rzeczywistości, a w zasadzie aplikacji, o której ostatnio czytałam i która mnie bardzo zainteresowała.

Streetmusuem: Londinium

Aplikacja powstała w wyniku współpracy Museum of London i TV Channel History, jej celem jest pokazać użytkownikom obecność Rzymian w stolicy Wielkiej Brytanii. Aktualnie jest dostępna tylko na iPhone’y i iPady, nie ma wersji na Androida ani BlackBerry. Póki co zatem tylko użytkownicy iOS mogą zapuścić się w miasto, by, celując we współczesne budowle swoim urządzeniem, oglądać przygotowane filmy i rekonstrukcje, np. rzymski amfiteatr tam, gdzie dzisiaj stoi Guildhall, na którego arenie walczą gladiatorzy.

Dzięki tej aplikacji da się nie tylko oglądać, ale dosłownie „wykopywać” obiekty pochodzące ze zbiorów archeologicznych Muzeum Londynu. Takie ujęcie to rozszerzona rzeczywistość, którą poddajemy zmianom; każdy, kto ściągnie aplikację, odkopie zatem na przykład monety (pocierając palcem ekran iPhone’a czy iPada: czwarty ze slajdów). Pracownicy Museum of London odpowiedzialni za przygotowanie merytorycznego kontentu do tej aplikacji wyrazili nadzieję, że wywoła to zainteresowanie użytkowników pozostałymi cennymi obiektami ze zbiorów i dzięki temu pojawią się na wystawie:

I really want people to absorb history, that there’s more to it than the museum or gallery (Roy Stephenson: London Museum of Archeology).

Aplikacja jest wyposażona w mapę, która po pierwsze pozwala umiejscowić zabytki Londinium w dzisiejszym Londynie – mapa starożytnego miasta jest nałożona na współczesną, a po drugie umożliwia przejście wycieczki wytyczoną trasą tak, by nie pominąć żadnej z przygotowanych atrakcji. Ostatecznym celem (i jak sądzę nadrzędnym dla twórców aplikacji) jest to, by użytkownicy przyszli do Muzeum Londynu na wystawę starożytnych zabytków. Widać tu zatem ścisłą zależność między produkowaniem tego rodzaju aplikacji, a tradycyjną działalnością muzealną. Na wystawie, bowiem (czytamy na stronie poświęconej Streetmuseum: Londinium), można nabytą w czasie zwiedzania w rozszerzonej rzeczywistości wiedzę uzupełnić o informacje, jak starożytne miasto przekształciło się w stolicę świata oraz obejrzeć z bliska obiekty wykorzystane w aplikacji.

Dodatkową atrakcją są efekty dźwiękowe, według nadziei wyrażanych przez autorów aplikacji, mające przybliżać hałas rzymskiej ulicy. Jako zaletę przedstawia się możliwość przejścia przez miasto wyjątkową, odpowiednio przygotowaną trasą, dzięki której użytkownicy zyskają

a very tailored, curated experience (Kevin Brown, Brothers and Sisters).

Słowo curate robi karierę, mimo pierwotnego znaczenia, które zdecydowanie zmienia, nawiązując do muzealnego curator. Od razu zaznaczę, że celowo nie sprawdzam podstawowych znaczeń tych słów w słownikach, ale czerpię z Wikipedii, z wiedzy „ludowej”.

Wracając do definicji przywołanych na początku i następujących po nich rozważań o historiografii: czy taka aplikacja to jest już augmented, czy jeszcze mediated reality? Jakie znaczenie ma dla tych pojęć kwestia interaktywności (w tym przypadku wykopywanie skarbu)? Wreszcie, czy pokazywanie historii, jaka ona była, jest nawiązaniem – nawet nieświadomym – do rankowskiego postulatu? Czy możemy więc powiedzieć, że historia się powtarza? Że historia jak Uroboros zjada swój ogon, by odrodzić się na nowo i na nowo poszukiwać jedynej słusznej metody reprezentowania przeszłości?

Wiele pytań. Obiecuję sobie, że powrócę do takich dwóch problemów: 1. Teoretyczne rozważania o związku między prawdą historyczną i jej reprezentacją w historiografii, jak postulowana przez Rankego, a dzisiejszymi muzeami, interaktywnymi wycieczkami, rozszerzoną rzeczywistością; 2. Pojęcie curate i jego znaczenie dla przekazywania wiedzy (moja prywatna teoria durszlaka).

 

***

 

Streetmuseum: Londinium, bezpłatna applikacja dostępna w iTunes (iPhone i iPad), przygotowana przez Museum of London i TV Channel History, opracowanie techniczne: firma Brothers and Sisters.

Korzystałam z:

– materiałów zamieszczonych na oficjalnej stronie Museum of London poświęconej aplikacji: http://www.museumoflondon.org.uk/Resources/app/Streetmuseum-Londinium/index.h…>

– informacji i kilku zdjęć w oficjalnych materiałach TV Channel History: http://www.history.co.uk/features/londinium-app/street-museum-app.html#bottom… (zdjęcia w zakładce „Take a tour”),

– doniesienia w CNN na temat aplikacji, gdzie można znaleźć cytowane przeze mnie wypowiedzi osób związanych z projektem: http://edition.cnn.com/2011/TECH/innovation/07/29/roman.london.app/.

>

Komentarze, cz. 1

Komentarze, cz. 1

Komentarze, cz. 2

Komentarze, cz. 2

LinkedInShare

Coś dla kociarzy! New Dorling Kindersley Multimedia DK Eyewitness Virtual Reality Cats Popular

Cokolwiek by to nie było, zaintrygowało mnie szalenie. Opis jeszcze bardziej wzmaga moją ciekawość, co to może być?!

Imagine your own virtual museum devoted to cats! Take a guided tour or wander at will through the interactive exhibits in this groundbreaking disk and enter the intriguing world of cats. Kids will have so much fun with Eyewitness Virtual Reality Cat that they won’t even know that it is an educational program!

  • Eyewitness Virtual Reality Cats.
  • Begin a guided tour or wander through the exhibits at your own pace.
  • You will learn about the history of the cat and every cat species, their habitats, personalities, and survival techniques.
  • Witness speeding cheetahs bringing down their prey.
  • Product images may differ from actual product appearance.

 

Niesamowite, prawda? Jest tu wszystko – augmented reality, virtual museum, virtual reality i koty. Żyć nie umierać za jedyne 15,99 USD po zniżce.

Ja tymczasem wybiorę zwykłe, rude, codzienne reality.

LinkedInShare

Reklamy, które mnie zaczarowały

Rzadko czarują mnie reklamy, które traktuję nie jako źródo informacji o produktach czy usługach, ale arcydziełka, a przynajmniej chciałabym, żeby tym były. A ostatnio przy jednej reklamie się rozpłakałam, a przy drugiej (kilku w kampanii) rozmarzyłam. Zostałam jednym słowem zaczarowana.

Pierwsza to reklama google. Gra na emocjach. Dotyka tego, czego nie powinno się dotykać, niech was, google, szlag trafi!

Druga to reklama Kindle. W zasadzie chodzi o to, żeby pokazać, ile książek się ściągnie w 60 sekund na Kindle. Dla mnie to jasne, że odwołują się do tradycyjnych wyobrażeń o książkach. Czytając, możesz być tym, kim chcesz. Film tego nie daje. A twórcom tej reklamy, mini-filmu, udało się to pokazać!

Reklam Kindle jest więcej, najbardziej lubię tę z numerem 3.

 

Popłakałam przy googlu, to idę uspokoić nerwy przy książce. Jak najbardziej tradycyjnej. W.G. Sebald, paper ed.

Screen Shot 2015-06-27 at 23.53.17

LinkedInShare