Tag: media

Rozszerzona rzeczywistość: odrobina teorii oraz aplikacja, czyli Londinium zaprasza

Wiele jest aplikacji wykorzystujących rozszerzoną rzeczywistość – jak w polszczyźnie przyjęło się nazywać augmented reality – choć faktycznie mamy do czynienia w przeważającej (jeśli nie przytłaczającej) większości z nich z rzeczywistością zmodyfikowaną, czyli mediated reality. Przykłady można mnożyć i, o ile tylko starczy mi sił i samozaparcia, będę to robić. Tym bardziej, że wreszcie rozszerzona rzeczywistość pojawia się w Polsce w polskich aplikacjach, w dyskusjach medialnych, ma nareszcie szansę zakorzenić się w świadomości ludzi kultury, nie zawsze chętnie przyjmujących nowinki technologiczne.

Tu dygresja: dlaczego ludzie kultury czy też szerzej, humaniści, mają opory przed przyjęciem rozszerzonej rzeczywistości? Wiązałabym to z poczuciem swoistego „kompleksu nauki”, który dotyka wielu historyków (szczególnie jeśli przeczytają Nędzę historycyzmu Karla Poppera). Wydaje im się mianowicie, że jeśli przyjmą rozszerzoną rzeczywistość, to dadzą dodatkową broń krytykom historii jako nauki. Skoro wszystko jest relatywne, powiedzą owi, to jakże przeszłość nie, jak można ustanowić  jakiekolwiek prawa i zastosować niezmienne wskaźniki do badania dziejów. Podobne odczucia, być może, towarzyszą przedstawicielom innych dyscyplin humanistyki.

Innym powodem dla odrzucania rozszerzonej rzeczywistości jest nieufność wobec zbyt krzykliwych jej przejawów. Z rozszerzoną rzeczywistością bowiem zbyt łatwo sie utożsamia na przykład multimedia stosowane w wystawach, ekrany czy panele dotykowe, na których widzimy „świat, jak on niegdyś wyglądał”. Świadomie nawiązuję tu do Leopolda Rankego i jego zawołania o pisanie historii „wie es eigentlich gewesen” – „takiej, jaką ona niegdyś była”.

Czy w takim razie, kolokwialnie rzucając się na rozszerzoną rzeczywistość, nie wracamy tym samym do punktu, z którego historiografia lub, szerzej, uprawianie, badanie i przedstawianie przeszłości, wyszła niemal 150 lat temu, i który, szczęśliwie, porzucała na przestrzeni lat pięćdziesięciu z okładem? Wśród krytyków takiego postrzegania historii można wymienić na przykład E.H. Carra, cios temu podejściu zadały pokolenia Annalistów (szczególnie Ferdynand Braudel), oraz późniejsi, wywodzący się z tego środowiska we Francji badacze pamięci, sięgający do zdobyczy międzywojennej socjologii, nawiązujący do Maurice’a Halbwachsa (np. Pierre Nora, a w innych kręgach badaczy-humanistów np. Marie-Claire Lavabre we Francji czy Peter Burke w Wielkiej Brytanii oraz Jan Assmann i Aleida Assmann w Niemczech), a ostatecznie dobił postmodernizm, choć nie tak silny w historiografii właśnie jak gdzie indziej w humanistyce? Czy nie jest tak, że ze wszelkich sił starając się wykorzystać nowoczesną technologię i pokazując, jak to kiedyś było, nie wracamy do najbardziej tradycyjnego sposobu reprezentowania przeszłości? Czy przypadkiem nie kręcimy sobie, my, humaniści pracujący na rzecz nowoczesnych, pełnych multimediów muzeów, aplikacji na smartfony i tablety i tak dalej, sznura na nasze własne szyje?

Dochodzę do kluczowego w takim razie pytania. Czy nie mamy do czynienia z przełomowym momentem w historiografii?

Porzucę rozważania teoretyczne, aczkolwiek z wielkim żalem, deklarując zarazem chęć powrotu do nich w innym być może miejscu, i wracam do głównego problemu, czyli rozszerzonej rzeczywistości, a w zasadzie aplikacji, o której ostatnio czytałam i która mnie bardzo zainteresowała.

Streetmusuem: Londinium

Aplikacja powstała w wyniku współpracy Museum of London i TV Channel History, jej celem jest pokazać użytkownikom obecność Rzymian w stolicy Wielkiej Brytanii. Aktualnie jest dostępna tylko na iPhone’y i iPady, nie ma wersji na Androida ani BlackBerry. Póki co zatem tylko użytkownicy iOS mogą zapuścić się w miasto, by, celując we współczesne budowle swoim urządzeniem, oglądać przygotowane filmy i rekonstrukcje, np. rzymski amfiteatr tam, gdzie dzisiaj stoi Guildhall, na którego arenie walczą gladiatorzy.

Dzięki tej aplikacji da się nie tylko oglądać, ale dosłownie „wykopywać” obiekty pochodzące ze zbiorów archeologicznych Muzeum Londynu. Takie ujęcie to rozszerzona rzeczywistość, którą poddajemy zmianom; każdy, kto ściągnie aplikację, odkopie zatem na przykład monety (pocierając palcem ekran iPhone’a czy iPada: czwarty ze slajdów). Pracownicy Museum of London odpowiedzialni za przygotowanie merytorycznego kontentu do tej aplikacji wyrazili nadzieję, że wywoła to zainteresowanie użytkowników pozostałymi cennymi obiektami ze zbiorów i dzięki temu pojawią się na wystawie:

I really want people to absorb history, that there’s more to it than the museum or gallery (Roy Stephenson: London Museum of Archeology).

Aplikacja jest wyposażona w mapę, która po pierwsze pozwala umiejscowić zabytki Londinium w dzisiejszym Londynie – mapa starożytnego miasta jest nałożona na współczesną, a po drugie umożliwia przejście wycieczki wytyczoną trasą tak, by nie pominąć żadnej z przygotowanych atrakcji. Ostatecznym celem (i jak sądzę nadrzędnym dla twórców aplikacji) jest to, by użytkownicy przyszli do Muzeum Londynu na wystawę starożytnych zabytków. Widać tu zatem ścisłą zależność między produkowaniem tego rodzaju aplikacji, a tradycyjną działalnością muzealną. Na wystawie, bowiem (czytamy na stronie poświęconej Streetmuseum: Londinium), można nabytą w czasie zwiedzania w rozszerzonej rzeczywistości wiedzę uzupełnić o informacje, jak starożytne miasto przekształciło się w stolicę świata oraz obejrzeć z bliska obiekty wykorzystane w aplikacji.

Dodatkową atrakcją są efekty dźwiękowe, według nadziei wyrażanych przez autorów aplikacji, mające przybliżać hałas rzymskiej ulicy. Jako zaletę przedstawia się możliwość przejścia przez miasto wyjątkową, odpowiednio przygotowaną trasą, dzięki której użytkownicy zyskają

a very tailored, curated experience (Kevin Brown, Brothers and Sisters).

Słowo curate robi karierę, mimo pierwotnego znaczenia, które zdecydowanie zmienia, nawiązując do muzealnego curator. Od razu zaznaczę, że celowo nie sprawdzam podstawowych znaczeń tych słów w słownikach, ale czerpię z Wikipedii, z wiedzy „ludowej”.

Wracając do definicji przywołanych na początku i następujących po nich rozważań o historiografii: czy taka aplikacja to jest już augmented, czy jeszcze mediated reality? Jakie znaczenie ma dla tych pojęć kwestia interaktywności (w tym przypadku wykopywanie skarbu)? Wreszcie, czy pokazywanie historii, jaka ona była, jest nawiązaniem – nawet nieświadomym – do rankowskiego postulatu? Czy możemy więc powiedzieć, że historia się powtarza? Że historia jak Uroboros zjada swój ogon, by odrodzić się na nowo i na nowo poszukiwać jedynej słusznej metody reprezentowania przeszłości?

Wiele pytań. Obiecuję sobie, że powrócę do takich dwóch problemów: 1. Teoretyczne rozważania o związku między prawdą historyczną i jej reprezentacją w historiografii, jak postulowana przez Rankego, a dzisiejszymi muzeami, interaktywnymi wycieczkami, rozszerzoną rzeczywistością; 2. Pojęcie curate i jego znaczenie dla przekazywania wiedzy (moja prywatna teoria durszlaka).

 

***

 

Streetmuseum: Londinium, bezpłatna applikacja dostępna w iTunes (iPhone i iPad), przygotowana przez Museum of London i TV Channel History, opracowanie techniczne: firma Brothers and Sisters.

Korzystałam z:

– materiałów zamieszczonych na oficjalnej stronie Museum of London poświęconej aplikacji: http://www.museumoflondon.org.uk/Resources/app/Streetmuseum-Londinium/index.h…>

– informacji i kilku zdjęć w oficjalnych materiałach TV Channel History: http://www.history.co.uk/features/londinium-app/street-museum-app.html#bottom… (zdjęcia w zakładce „Take a tour”),

– doniesienia w CNN na temat aplikacji, gdzie można znaleźć cytowane przeze mnie wypowiedzi osób związanych z projektem: http://edition.cnn.com/2011/TECH/innovation/07/29/roman.london.app/.

>

Komentarze, cz. 1

Komentarze, cz. 1

Komentarze, cz. 2

Komentarze, cz. 2

LinkedInShare

Reklamy, które mnie zaczarowały

Rzadko czarują mnie reklamy, które traktuję nie jako źródo informacji o produktach czy usługach, ale arcydziełka, a przynajmniej chciałabym, żeby tym były. A ostatnio przy jednej reklamie się rozpłakałam, a przy drugiej (kilku w kampanii) rozmarzyłam. Zostałam jednym słowem zaczarowana.

Pierwsza to reklama google. Gra na emocjach. Dotyka tego, czego nie powinno się dotykać, niech was, google, szlag trafi!

Druga to reklama Kindle. W zasadzie chodzi o to, żeby pokazać, ile książek się ściągnie w 60 sekund na Kindle. Dla mnie to jasne, że odwołują się do tradycyjnych wyobrażeń o książkach. Czytając, możesz być tym, kim chcesz. Film tego nie daje. A twórcom tej reklamy, mini-filmu, udało się to pokazać!

Reklam Kindle jest więcej, najbardziej lubię tę z numerem 3.

 

Popłakałam przy googlu, to idę uspokoić nerwy przy książce. Jak najbardziej tradycyjnej. W.G. Sebald, paper ed.

Screen Shot 2015-06-27 at 23.53.17

LinkedInShare

Rekin w Sharm el-Sheikh

Doniesienie o rekinie w Egipcie w GW – bezcenne. Jest się na czym wyżyć! Krótka nota, a tyle przemyśleń.

1. Nie dowiadujemy się, co się stało. Enigmatyczne „Potwierdzone zostały trzy ataki na turystów” niczego nie rozwiązuje, tym bardziej, że we wstępie do noty powtarza się sformułowanie o „atakach” trzykrotnie. Przy okazji – nie będę się znęcać nad tym wstępem; to cztery zdania kompletnie nie trzymające się kupy. Cztery odrębne informacje, których nie udało się piszącemu zebrać w całość, spójną i logiczną.
2. Z pierwszego akapitu zasadniczego tekstu dowiadujemy się, że nikt nie pływa, jak też, że to trójka Rosjan została zaatakowana, wreszcie, że jedna z ofiar jest w stanie krytycznym. Z tego wynika, że musiał się w wodach wokół Sharm el-Sheikh rozegrać niezły dramat, ale tego nam autor łaskawie oszczędził.
3. Kolejny akapit powraca (po ofiarach) do „ryby” – ustalono mianowicie, że za „ataki” odpowiada jedna ryba, żarłacz białopłetwy. Dorzucę lekką ręką, że tym samym informacje o „atakach” subtelnie porozrzucano po tekście; chyba tylko po to, by czytelnik nie musiał za bardzo się przerazić…
4. W tym samym akapicie autor donosi, że „wysłana została” (styl!) ekspedycja w celu schwytania rekina. No to „ryba”, „rekin”, „zwierze” (sic!), „żarłacz”… Ależ to jedno, mordercze wprawdzie, ale boże przecież stworzenie ma imion!
5. Najciekawsze teraz nadchodzi. Po info o ekspedycji (w wątku ryby) dowiadujemy się tego, co powinno było znaleźć się w newsach newsów. Otóż GW donosiła już o tych atakach wczoraj. Chwałaż GW za to, bo przecież inaczej bełkot ten byłby samodzielnym tekstem, a tak, można go powiązać z innym doniesieniem, tym samym zyskując więcej zabawy. Clue natomiast programu polega na tym, że nie jest to, jak można byłoby się spodziewać, ostatnia lub pierwsza informacja w całej nocie, ale, hmmm, środkowa, rozdzielająca wiadomość o (że się powtórzę) ekspedycji i doniesieniach o schwytaniu dwóch ryb. Czyli treść zasadniczo jednorodna została podzielona wieścią najistotniejszą. No comments, będę łaskawa.
6. Faktycznie, każdy, kto przeczyta tę notkę, będzie najbardziej zainteresowany tym, kiedy egipskie ministerstwo środowiska (chyba wypada dużymi literami – Ministerstwo Środowiska) poinformowało o schwytaniu dwóch ryb (dwie nam się robią, o tym w punkcie 7). Nie wiemy jednak, kiedy ryby schwytano, a przecież to jest ciekawe – może o świcie, gdy były śpiące, a może wieczorem, gdy wypływały na żer? Nie wiem, jakie są zwyczaje „ryb”.
7. Obiecany wątek cudownego rozmnożenia ryb (skądś to znamy i, cholera, to było niedaleko Morza Czerwonego! Ziemia cudów znaczy się!). Czemu schwytano (polubiłam to słowo, celowo powtarzam, proszę się nie czepiać) dwie ryby, skoro wcześniej tak kategorycznie nas, czytelników, uświadomiono, że to ów „żarłacz”. Czemu schwytano (kolejne powtórzenie celowe) także rekina mako (co to za nazwa???). Tego od gwiazdy-autora się nie dowiemy, wiemy za to, ile ważyły. Niewątpliwie, będziemy się tą wiedzą chwalić przy wigilijnym stole, nad karpiem, przypominając wydarzenia czerwonomorskie „A pamiętacie owego żarłacza stupięćdziesięciokilogramowego i tego rekina mako co dwieście pięćdziesiąt ważył?”. Wątpliwość pozostaje, czy wagę przypisaliśmy właściwym osobnikom. Mnie nurtuje pytanie, czy to były samce, czy może nie. Samce, myślę, bo agresywne, samice by tak się nie rzuciły na turystów, chyba że to Rosjanie płci męskiej i przystojni byli, to i samice miętę poczuły (o ile Rosjanie miętówkę przed kąpielą spożyli).
8. Gwóźdź, ewidentny gwóźdź programu. Rekinom zrobi się sekcje zwłok. Czy rekin to też zwłoki? – to drobiazg, ale, co gorsze, to znaczy, że „schwytać” (przypominam, ulubione moje słowo), to znaczy zabić… Niewinne igraszki dzieci w piaskownicy nabierają nowego znaczenia. Głowa boli, bo rozumiem, że drastystycznych opisów ataku nam poskąpiono, ale czemu wprost nie powiedzieć, że ekspedycja egipska po prostu zabiła dwie „ryby”? Ludzkich szczątków w żołądkach będą szukać – szukajcie. Szkoda tej „ryby”, w której się tego nie znajdzie. Obstawiam osobiście, że ofiarą tu był rekin mako, ale mogę się mylić. Nie ma co liczyć na autora tej noty, że doniesie. Z pewnością napisze beztrosko „w żołądku jednej ryby znaleziono szczątki ludzkie, w żołądku drugiej – nie”. 10. Na sam koniec jest mocny cytat z Mohammeda Salema (kto to?) z Parku Narodowego Mohammed Ras (co to?). Nie chce mi się nawet komentować tego akapitu.

W ogóle odechciało mi się komentować dalej. Po co się ci ludzie uczą, jeśli tak krótkiej noty nie potrafią zredagować, nawet na podstawie tak idiotycznych (jestem tego pewna) danych, pochodzących z Krainy Absurdu, czyli z Egiptu… Klęska.

http://www.alert24.pl/alert24/1,84880,8756420,Egipt__Po_atakach_rekina_Sharm_el_Sheikh_zamyka_plaze.html

Screen Shot 2015-06-27 at 23.03.01

LinkedInShare