Archives for: grudzień 2010

Inni ludzie

Szłam dziś do pracy, spóźniona bardziej niż zwykle, ale i tak zatrzymałam się na przejściu dla pieszych na rogu Stradomia i Dietla. Tam, gdzie naprzeciwko siebie stoją dwie kamienice popadające w coraz większą ruinę. Nie o tym jednak chciałam, precyzuję jedynie miejsce akcji. Ponoć – pamiętajmy o tym – jedno z najbardziej pechowych skrzyżowań tramwajowych w Krakowie; już kilka razy wykoleił się tam tramwaj, zdarzyło się, że zginął przy tym człowiek. To ważna informacja. To ważna rzecz, bo wpływa na nasze myślenie o miejscu: jesteśmy tam otoczeni zielonymi siatkami zabezpieczającymi przed odpadającym z kamienic gruzem, stoimy w obliczu śmierci (tak! nie przesadzam!), nawet czekając na zielone światło dla pieszych – taka ironia, że oczekiwanie na zielone światło może być przyczyną zgonu. Bynajmniej nie ironizuję, nie wyśmiewam się. Stoimy tam, myślimy: spadnie gzyms na głowę/nie spadnie. Przeżyję/nie przeżyję. A jednocześnie przypominamy sobie, tak, to tu był ten wypadek, to tu wykolejony tramwaj potoczył się na człowieka. Wystarczy straszenia, atmosfera grozy jest już wystarczająco zagęszczona. Wypełnię zatem ramy tej historii.
Zatrzymałam się otóż dziś rano, choć, jak napisałam, spóźnienie do pracy było duże, ponieważ zafascynowała mnie praca dwóch panów czyszczących tory. Spokojnie po tych torach chodzili, jeden z dmuchawą, mającą na celu (jak się domyślam, nie wiem) „wydmuchanie” z torów tego, co drugi wyskrobie – do wyskrobywania ten drugi miał zresztą specjalne narzędzie. Zwykłe czyszczenie torów z zamarzniętego śniegu, być może piasku i soli sypanych na ulice po dużych opadach od miesiąca gnębiących (podobno; ja lubię opady śniegu…) Kraków i inne miasta Polski, Europy i Świata – wydawałoby się. Zaczęłam się panom przyglądać.
Pan z dmuchawą (nazwę go „dmuchawiec”) chodził i patrzył wokoło, na przechodzących na zielonym ludzi, na mnie, stojącą ciągle na rogu, na samochody go mijające, na tramwaje, którym musiał ustępować… Dmuchawą dmuchał w powietrze. Założył najwyraźniej, że im więcej powietrza wydmucha w powietrze, to ogrzeje powietrze ciepłym powietrzem i powietrze cieplejsze od jego działań się stanie. Od czasu do czasu dmuchnął gdzieś „na ślepo” na tory, w górę ulatywała wówczas chmura wydłubanego kurzu, piasku, paprochów i innych cudów zwykle w torach zalegających. Pan dmuchawiec wykonywał więc w mojej opinii swoją pracę w sposób kompletnie bezsensowny, zupełnie niezgodny z celem, który zapewne został mu wyznaczony. Zimno mu pewnie przy tym było, a przyznaję, że i ja zmarzłam, obserwując jego działania.
Ten drugi pan, ten ze skrobaczką („skrobak” brzmi nieładnie, „wyskrobek” jeszcze gorzej; nie będę go w ogóle nazywać), zachowywał się jeszcze bardziej absurdalnie. Tory w tym miejscu, które im akurat na tę godzinę przydzielono, rozdzielają się. Dalej idą prosto, przez skrzyżowanie na Krakowską, ale nowa część odjeżdża na Dietla w prawo, w stronę Mostu Grunwaldzkiego. Miał więc dość, hmm, skomplikowany rozjazd do wyskrobania (jakkolwiek by to nie brzmiało). Nie jest to jednak usprawiedliwienie. Operował na powierzchni mniej więcej 2×2 metry kwadratowe. To skrobnął tu, to tam, prawie jak panienka w ogródku, która raz kwiatuszek urwie z tej grządki, raz z tamtego krzaczka. Brak było w jego działaniach nie tylko zamysłu czy koordynacji, ale również ciągłości, a wręcz pamięci. Potrafił zawzięcie skrobać 10 cm torów, po czym przerzucał się metr dalej, na inną część torowiska i zaczynał skrobać zupełnie obojętnie, bez zacięcia, które dopiero co z siebie był wykrzesał, jakby wraz ze zmianą miejsce skrobania następowała w nim przemiana osobowościowa. Ten cykl przemian zresztą musiał być wyjątkowo krótki, bo pewnie 30 sekund nie minęło, a on już stawał się skupionym na swojej robocie pracownikiem, który w pochyleniu skrobie, kolejne 10 cm, niemające wszakże punktu stycznego z żadnym z miejsc, które już wyskrobał był wcześniej. Jego skrobanie było tak zupełnie bezsensowne, jak tylko można to sobie wyobrazić. Specjalnie przyjrzałam się miejscom, które skrobał i które pozostawiał niewyskrobane, bo myślałam, że skrobie tylko tam, gdzie wyjątkowo dużo zmarzliny jest i śmieci. Nie. Ten pan skrobał przypadkowo, miejsca, które opuszczał, były tak samo zapchane, jak te, które skrobał. Pomyślałam, że może gdyby zastanowił się i robił to systematycznie, byłoby mu łatwiej; bardziej ergonomicznie, oszczędzałby siły i mógł dzięki temu lepiej wyskrobać wszystkie przestrzenie. Przede wszystkim jednak gdyby skrobał „po kolei” miałby pewność, że żadnego fragmentu torów zapchanego nie pozostawia, co przecież nie jest bez znaczenia dla bezpieczeństwa podróżujących tramwajami i osób postronnych, stojących na feralnym przejściu.
Umknęła mi w obszernym opisie absurdalnych działań pana od skrobania i pana dmuchawca jeszcze jedna rzecz. Mądrzy Francuzi, u których niegdyś sprzątałam w hotelu, nauczyli mnie, że po to odkurzacz ma długą rączkę, by nie trzeba było się do niego schylać i by przy odkurzaniu nie bolały plecy. To było prawie 15 lat temu, a ja wtedy byłam gówniarą, która pojechała do Francji na zarobek i uczyć się języka. Nie umiałam ani pracować, ani rozmawiać; po wakacjach w tym hotelu do tej pory sprzątam każdą łazienkę w 15 minut, po francusku nawijam, a przy odkurzaczu się nie schylam. Mniemam, że ci panowie nigdy nie byli we Francji, a w każdym razie we Francji nigdy nie operowali odkurzaczem. Gdyby bowiem tak było, wiedzieliby, że dmuchawa w ręku jednego czy ów wyskrobek u drugiego to nic innego jak specyficzny rodzaj odkurzacza. Przyznaję, że podobieństwo kończy się na rączce, ale właśnie o nią mi chodzi. Panowie przy dmuchawie i przy skrobaczce, choć rączki długie miały, pracowali pochyleni tak, że obawiam się o ich kręgosłupy dziś wieczorem, jutro rano i w najbliższych dniach w ogóle, by nie powiedzieć długoterminowo. Jak się okazuje wyjazd do Francji za młodu czasem może być korzystny dla rozwoju osobistego.
Te dziwaczne obserwacje nie były jednak na tyle fascynujące, bym stała bezmyślnie przez kilka minut na mrozie, na skrzyżowaniu, na którym z każdej strony nadciągnąć może śmierć. Rozmyślałam, wyznam. Moje myśli szły w kierunku tych panów. Okropne to myśli były i z dużym wstydem jednak je napiszę, liczę bowiem na dyskusję.
Jakże to, pomyślałam, możliwe, by ci panowie, którzy nawet nie potrafią sobie zorganizować dmuchania i skrobania racjonalnie, porządnie, po prostu dobrze, mieli takie samo prawo głosu jak ja, wykształcona aż za bardzo, mądra aż do przemądrzenia, myśląca tak, że się przegrzewam, znająca Kraków, Polskę i Świat, o IQ wyższym niż przeciętne. Jakże to może być, że ci panowie idą głosować i każdy z ich głosów jest równoważny mojemu? Przestraszyłam się tych myśli, ale – a niech to – patrzyłam jak się miotają, dmuchają i skrobią, marzłam i myślałam dalej. Jakim to cudem jest, że oni głosują w wyborach jakichkolwiek odbywających się w tym kraju, podejmują decyzje na podstawie tego, co mówią politycy, co im przekazują media. Co oni z tych przemów rozumieją? Jak oni odbierają przekaz medialny? Czasem ja sama (tak, jestem również arogancka) mam problem z tym, by zrozumieć, co prezes/prezydent/premier/przewodniczący/rzecznik itd. powiedział. Niekiedy zastanawiam się, co zamierzał powiedzieć i usiłuję dojść do tego, czemu użył takich słów, jakich użył i dlaczego wypowiada się w Polsce o Polsce, ale nie po polsku?! Jak ma sobie z nimi poradzić ten człowiek, który pewnie od świtu skrobie tory, by bezpiecznie po nich miał mógł przejechać tramwaj, byśmy wszyscy bezpiecznie przeszli i przejechali przez to nieszczęsne skrzyżowanie i który nie potrafi sobie z tymi torami poradzić, stwarzając tym samym zagrożenie dla nas wszystkich, przemierzających tę trasę?
Dochodzę do problemu świadomości i przekazu medialnego, czy też przekazu werbalnego (bardziej werbalnego niż na przykład przekazu mimiką lub mową ciała). Tylko zarzucę temat. Jak jest ten przekaz konstruowany? Jaką świadomość mają „producenci” przekazu werbalnego skierowanego do społeczeństwa – a konkretnie, skąd wiedzą, w jaki sposób społeczeństwo odbierze ich słowa? Badania? Tak. Ankiety i inne bzdety. Ale już widzę pana dmuchawca, jak odpowiada na pytania w mądrej ankiecie. Na jakiej podstawie poznajemy więc poziom świadomości owego pana ze skrobaczką? Z czego, z jakich źródeł korzystamy, zapoznając się z poziomem wiedzy, świadomej, podkreślam, wiedzy takich panów?
Dorzucę jeszcze jeden przykład. Nie lubię tego sklepu spożywczego, który niedawno powstał koło mojej pracy. Niby nowy, a wygląda jakby od 30 lat nikt w nim nic nie zmienił. No dobrze, towarem wypełniony, ale półki, jako żywo, z poprzedniej epoki. Pani w sklepie musiała wycofać rachunek poprzedniego klienta, który nie mógł zapłacić. Wycofywała wszystkie pozycje po kolei, każdą z osobna, pojedynczo (celowe powtórzenia!). Tymczasem wiem, bo widziałam ze dwa tygodnie temu, jak panią tę uczono, że może wycofać cały rachunek za jednym zamachem. Stałam w kolejce ja i czekałam, a ze mną jakieś 5-6 osób. Nieważne, nic nam się nie stało, ale jeśli ta pani nie potrafi się nauczyć obsługiwać kasę fiskalną, to jakże ona ma obsługiwać kartę bankomatową? Głupie porównanie. Wiem. To inne: jak ona ma ocenić, kto z kandydatów będzie lepszym zarządcą Krakowa? Nie chcę nawet próbować odpowiedzieć na to pytanie. Nie chcę i już.
Dużo myśli, prawda? Okropne są. Wiem. Tak. Ale co mogę poradzić? Zmarzłam bardzo, przyglądając się nieskoordynowanej pracy panów na torowisku. Zamarłam, patrząc na panią w sklepie. Jakoś nie umiem sobie poradzić z problemem. Moje pytania do dyskusji są więc następujące:
1. Jak poznajemy „innych ludzi” – tych, z którymi nie mamy na co dzień do czynienia (w domyśle tych, co nie są krakowskimi intelektualistami…).
2. Jak poznać świadomość tych „innych ludzi”? Jak dotrzeć do pokładów ich wiedzy na temat świata?
3. W jaki sposób dowiedzieć sie, jak ci „inni ludzie” patrzą na świat?
4. Jak nauczyć się „innych ludzi” rozumieć?
Takie podstawowe pytania… jakże dla mnie trudne, jakże dla mnie zaskakujące.
Na zakończenie podkreślam, że nie drwię, nie kpię, tzw. prostych ludzi lubię i ich zawsze szukam, bo właśnie chcę poznać. A że pojawiły się we mnie niedemokratyczne myśli? No co poradzę – niewiedza i nieznajomość zagrały na moich emocjach. Stąd te pytania, stąd poszukiwania, stąd w końcu ten post.
Komentarze, cz. 1

Komentarze, cz. 1

Komentarze, cz. 2

Komentarze, cz. 2

Komentarze, cz. 3

Komentarze, cz. 3

Komentarze, cz. 4

Komentarze, cz. 4

Komentarze, cz. 5

Komentarze, cz. 5

Komentarze, cz. 6

Komentarze, cz. 6

Komentarze, cz. 7

Komentarze, cz. 7

LinkedInShare

Historia pewnego telefonu

Opowiem wam historię pewnego telefonu.

Aparat, o którym napiszę, to dość stary mode Sony Ericssona. Kilka lat temu wzbudzał moją lekką zazdrość, bo Brat, w przeciwieństwie do mnie, mógł dzięki niemu normalnie dzwonić, podczas gdy moja Nokia, niby lepsza, odmawiała posłuszeństwa. Teraz to już dziad stary, ale Brat, najmłodszy i najbardziej przedsiębiorczy w rodzinie, woli minuty niż wypasiony aparat.

Kika dni temu Mama odebrała telefon, dzwonił Brat (czyli Synuś). Spytała „Czego chcesz, Michał”, ale odpowiedziała jej cisza. Powtórzyła „Michał” i tym razem dziewczęcy głos odparł „Nie”. Mama spytała więc „Kasia?” – dla wyjaśnienia, to imię nosi życiowe szczęście mojego Brata. „Nie Kasia” – usłyszała.
W tej chwili, słysząc tę historię z ust Mamy, zaczęłam się denerwować. Ktoś zabił Brata, a teraz „na wnuczka” chce moją Mamę zrobić („na Synusia” gwoli ścisłości, wnuczków Mamie brak). Pomysłów takich przemknęło mi przez głowę sto pięćdziesiąt co najmniej, Mama jednakże kontynuowała opowieść, porzuciłam fantazję i słuchałam dalej.
„Nikt nic nie mówił, więc zaczęłam się dopytywać, gdzie jest Michał, gdzie Kasia i kto ma telefon mojego Syna”. W końcu ten ktoś („ta ktosia”) wyznała Mamie, że znalazła aparat na ulicy i dzwoni na ostatni wybrany numer („Mamusia”), bo chciałaby właścicielowi oddać.
O ile ja byłam zdenerwowana opowieścią Mamy, o tyle Mamy serce musiało w tym momencie chyba stanąć i tylko dzięki adrenalinie ruszyć dalej. Moja fantazja bowiem jest niczym w porównaniu z wyobraźnią Mamy-artystki, wzmocnioną dodatkowo hipermatczynym instynktem. Co jej przyszło do głowy, jakie wizje miała – nie chcę wnikać – machnęła ręką, relacjonując ten epizod całej historii; machnę zatem i ja.
Skupiła się na ustalaniu faktów z dziewczęcym głosem po drugiej stronie sieci. „Gdzie Pani znalazła aparat? Gdzie Pani jest?” – takie pytania pewnie zadawała. Nie wiem, trochę odpuściłam element śledztwa, interesując się bardziej emocjami. Dowiedziałam się następnie, że po zakończonej rozmowie zadzwoniła do Kasi, która smutno oznajmiła, że właśnie zaczęli się zastanawiać, gdzie aparat Michała może być, ale czynności żadnych nie podjęli. Mama triumfalnie mogła im obwieścić dobrą nowinę, że na Starowiślnej, koło najlepszych lodów na świecie i że Michał ma zadzwonić „do siebie”, by odzyskać zgubę.

Dalszy ciąg opowieści, ten najfajniejszy, poznałam jednak z ust Taty. Jak się otóż okazało, Mama ucięła sobie pogawędkę z miłym dziewczęcym głosem po drugiej stronie sieci. Poinformowała uprzejmie, że Brat (Syn) jest tangero, czyli instruktorem tanga, że prowadzi własny klub tangowy, gdzie udziela lekcji, że oczywiście zaprasza. Musiała być przekonująca, bo – co się wydało później – dziewczęcy głos, zmaterializowany na spotkaniu z Bratem, przekazujący aparat z ręki do ręki, zapisał się razem z partnerem na kurs tanga dla początkujących! A mój Brat, podkreślam – najbardziej przedsiębiorczy w rodzinie – ten kurs oferował w podzięce parze za darmo!

Koniec historii dziadowskiego Sony Ericssona. Wniosków z tego kilka, przecież nie piszę tego tylko po to, by ładną historię przedstawić.

Po pierwsze wraca mi powoli, dzięki takim zdarzeniom, wiara w ludzi, zachwiana w ostatnich latach. Może i was wspomoże w pozytywnym myśleniu o ludziach wokoło.
Po drugie zazdrościłam kiedyś aparatu, a i teraz zazdroszczę. Ohydnie napiszę, że mimo wszystko nie wierzę, by uczciwy znalazca oddał mi mój aparat w razie zguby…
Po trzecie chwalcie wszyscy Matki; w PR nie ma lepszych istot na świecie, szczególnie, gdy zachwalanym towarem jest własny Syn.
Po czwarte takiego Brata jak ja, nie ma nikt na świecie. Potrafi zatańczyć dobrego człowieka, ale tylko dlatego, że dobrym człowiekiem jest. Co więcej, na dobre mu wyszło lubienie minut, nie aparatów, czyli w domyśle kuszą go dobra niematerialne.
Po piąte tu będzie faktyczny koniec tej historii, którą poznałam od strony zdenerwowania od Mamy, od strony zaś pozytywnej przekazał mi ją Tata. Popatrzcie na to jako na umiejętność informowania. Po opowieści Mamy odczułam tylko ulgę, że uff, aparat się znalazł, a Bratu nic nie jest. Tata natomiast pozwolił mi popatrzeć inaczej na Mamę (patrz „po trzecie”) i na Brata. Chwalcie więc Ojców pozytywne emocje uwalniających w Córkach!

A przy okazji Wesołych Świąt tym, którzy wierzą, a niewierzącym spokoju i zwyczajnego odpoczynku życzę!

Screen Shot 2015-06-27 at 23.05.57

LinkedInShare

Rekin w Sharm el-Sheikh

Doniesienie o rekinie w Egipcie w GW – bezcenne. Jest się na czym wyżyć! Krótka nota, a tyle przemyśleń.

1. Nie dowiadujemy się, co się stało. Enigmatyczne „Potwierdzone zostały trzy ataki na turystów” niczego nie rozwiązuje, tym bardziej, że we wstępie do noty powtarza się sformułowanie o „atakach” trzykrotnie. Przy okazji – nie będę się znęcać nad tym wstępem; to cztery zdania kompletnie nie trzymające się kupy. Cztery odrębne informacje, których nie udało się piszącemu zebrać w całość, spójną i logiczną.
2. Z pierwszego akapitu zasadniczego tekstu dowiadujemy się, że nikt nie pływa, jak też, że to trójka Rosjan została zaatakowana, wreszcie, że jedna z ofiar jest w stanie krytycznym. Z tego wynika, że musiał się w wodach wokół Sharm el-Sheikh rozegrać niezły dramat, ale tego nam autor łaskawie oszczędził.
3. Kolejny akapit powraca (po ofiarach) do „ryby” – ustalono mianowicie, że za „ataki” odpowiada jedna ryba, żarłacz białopłetwy. Dorzucę lekką ręką, że tym samym informacje o „atakach” subtelnie porozrzucano po tekście; chyba tylko po to, by czytelnik nie musiał za bardzo się przerazić…
4. W tym samym akapicie autor donosi, że „wysłana została” (styl!) ekspedycja w celu schwytania rekina. No to „ryba”, „rekin”, „zwierze” (sic!), „żarłacz”… Ależ to jedno, mordercze wprawdzie, ale boże przecież stworzenie ma imion!
5. Najciekawsze teraz nadchodzi. Po info o ekspedycji (w wątku ryby) dowiadujemy się tego, co powinno było znaleźć się w newsach newsów. Otóż GW donosiła już o tych atakach wczoraj. Chwałaż GW za to, bo przecież inaczej bełkot ten byłby samodzielnym tekstem, a tak, można go powiązać z innym doniesieniem, tym samym zyskując więcej zabawy. Clue natomiast programu polega na tym, że nie jest to, jak można byłoby się spodziewać, ostatnia lub pierwsza informacja w całej nocie, ale, hmmm, środkowa, rozdzielająca wiadomość o (że się powtórzę) ekspedycji i doniesieniach o schwytaniu dwóch ryb. Czyli treść zasadniczo jednorodna została podzielona wieścią najistotniejszą. No comments, będę łaskawa.
6. Faktycznie, każdy, kto przeczyta tę notkę, będzie najbardziej zainteresowany tym, kiedy egipskie ministerstwo środowiska (chyba wypada dużymi literami – Ministerstwo Środowiska) poinformowało o schwytaniu dwóch ryb (dwie nam się robią, o tym w punkcie 7). Nie wiemy jednak, kiedy ryby schwytano, a przecież to jest ciekawe – może o świcie, gdy były śpiące, a może wieczorem, gdy wypływały na żer? Nie wiem, jakie są zwyczaje „ryb”.
7. Obiecany wątek cudownego rozmnożenia ryb (skądś to znamy i, cholera, to było niedaleko Morza Czerwonego! Ziemia cudów znaczy się!). Czemu schwytano (polubiłam to słowo, celowo powtarzam, proszę się nie czepiać) dwie ryby, skoro wcześniej tak kategorycznie nas, czytelników, uświadomiono, że to ów „żarłacz”. Czemu schwytano (kolejne powtórzenie celowe) także rekina mako (co to za nazwa???). Tego od gwiazdy-autora się nie dowiemy, wiemy za to, ile ważyły. Niewątpliwie, będziemy się tą wiedzą chwalić przy wigilijnym stole, nad karpiem, przypominając wydarzenia czerwonomorskie „A pamiętacie owego żarłacza stupięćdziesięciokilogramowego i tego rekina mako co dwieście pięćdziesiąt ważył?”. Wątpliwość pozostaje, czy wagę przypisaliśmy właściwym osobnikom. Mnie nurtuje pytanie, czy to były samce, czy może nie. Samce, myślę, bo agresywne, samice by tak się nie rzuciły na turystów, chyba że to Rosjanie płci męskiej i przystojni byli, to i samice miętę poczuły (o ile Rosjanie miętówkę przed kąpielą spożyli).
8. Gwóźdź, ewidentny gwóźdź programu. Rekinom zrobi się sekcje zwłok. Czy rekin to też zwłoki? – to drobiazg, ale, co gorsze, to znaczy, że „schwytać” (przypominam, ulubione moje słowo), to znaczy zabić… Niewinne igraszki dzieci w piaskownicy nabierają nowego znaczenia. Głowa boli, bo rozumiem, że drastystycznych opisów ataku nam poskąpiono, ale czemu wprost nie powiedzieć, że ekspedycja egipska po prostu zabiła dwie „ryby”? Ludzkich szczątków w żołądkach będą szukać – szukajcie. Szkoda tej „ryby”, w której się tego nie znajdzie. Obstawiam osobiście, że ofiarą tu był rekin mako, ale mogę się mylić. Nie ma co liczyć na autora tej noty, że doniesie. Z pewnością napisze beztrosko „w żołądku jednej ryby znaleziono szczątki ludzkie, w żołądku drugiej – nie”. 10. Na sam koniec jest mocny cytat z Mohammeda Salema (kto to?) z Parku Narodowego Mohammed Ras (co to?). Nie chce mi się nawet komentować tego akapitu.

W ogóle odechciało mi się komentować dalej. Po co się ci ludzie uczą, jeśli tak krótkiej noty nie potrafią zredagować, nawet na podstawie tak idiotycznych (jestem tego pewna) danych, pochodzących z Krainy Absurdu, czyli z Egiptu… Klęska.

http://www.alert24.pl/alert24/1,84880,8756420,Egipt__Po_atakach_rekina_Sharm_el_Sheikh_zamyka_plaze.html

Screen Shot 2015-06-27 at 23.03.01

LinkedInShare

ciągle o drodze (czy ja o niczym innym nie potrafię?)

W czasie ostatniej podróży pogoda była zła. Padał drobny, zmrożony śnieg, osiadający w kątach przedniej szyby, czyli tam, gdzie nie docierają wycieraczki. Uświadomiłam sobie, że tak właśnie jest z wieloma wydarzeniami w życiu: czyścimy je ze świadomości, ba! z pamięci nawet, usuwamy skrzętnie zdjęcia z komputerów i kontakty z telefonów, a jakieś okruszki w rogach i kącikach zostają. I nagle zaczynają uwierać w tyłek w środku nocy, gdy przypadkiem przekręcimy się na łóżku, a przecież już ich miało nie być! Już dawno zamiecione. Wycieraczkom też nie udaje się całego śniegu zetrzeć z szyby; jadę, patrzę na drogę, ale drogę mi widoczność ogranicza. Nie, nie pomyliłam się. Widoczność zawęża mi drogę; szyba, coraz brudniejsza od śniegu nie tego, który pada, ale tego, który bryzga spod kół wyprzedzanych ciężarówek, zamyka mój horyzont w coraz mniejszych ramach.

Błoto codzienności tak samo obryzguje. Ogranicza i zawęża. Mój horyzont życiowy staje się przez codzienność coraz krótszy i szczuplejszy. Czy i wasz też? Twój? Tak, Twój horyzont. Czy poprzestajesz na tym, by wstać rano, zwlec się, sprawdzić maila, facebooka, twittera, blackberry, blipa, skype’a i google chat, zdenerwować zepsutym ekspresem do kawy, wyprowadzić psa lub nakarmić kota, wyprasować koszulę i iść do pracy. Pracować, pracować, pracować. Wrócić do domu, opieprzyć żonę/męża lub powkurzać się na samotność, zjeść, obejrzeć ulubiony serial w tv, przeczytać trzy strony modnej powieści i zasnąć snem człowieka sprawiedliwego we własnym mniemaniu. Czy na tym poprzestajesz? Pytam, bo gdy moje życie tak mniej więcej zaczęło wyglądać, podkreślam owo „mniej więcej”, wypadły mi z rąk siaty z zakupami, na trawę rozlał się ulubiony kefir, a z jajek niemal ścięła się jajecznica na betonie. Szept w głowie się pojawił „to nie jest moje życie, to nie ja”, nie przestawał, nie zamierał, nie cichł. Dość zwierzeń osobistych, której jednak nieubłaganie prowadzą ku drodze.

Drogi, otóż, są różne. Nerwowe i kręte, proste i monotonne, pagórkowate – te ostatnie pojawiają się i znikają. Sztuką na każdej z nich jest mieć cały czas ten sam kąt widzenia, zamknięty w ramach przedniej szyby. Czystej szyby. Gdy zmienia się pogoda, szyba brudzi się szybciej. Zmienia to drogę.

Nabredziłam? Nie. Sprawa jest prosta, wniosków kilka. Po pierwsze, nawet jeśli umyjesz szyby przed wyjazdem, to i tak w kątach zostanie stary brud. Po drugie, nawet jeśli umyjesz szyby przed wyjazdem, to i tak się zabrudzą. Po trzecie, jeśli jedziesz w drogę, to bądź gotów na to, że brud ją zwęzi. Po czwarte, jeśli jedziesz w drogę, to pamiętaj, że nawet zawężona droga dokądś prowadzi i niekontrolowane zejście z niej grozi rozbiciem.

Trzymałam mocno ręce na kierownicy. Szlak przede mną wytyczały koleiny w śniegowej brei. Ograniczone pole widzenia, „tory”, po których jechałam, prosta droga bez zakrętów – poczułam rutynę. Przyspieszyłam, gwałtownie zamachałam wycieraczkami, zabluzgałam do kierowcy tira, bezskutecznie próbującego mnie wyprzedzić. Od razu lepiej – poczułam irracjonalnie, że mam kontrolę nad drogą, a tym samym nad życiem.

Kontrolujemy naszą drogę czy nie?

LinkedInShare