Tag: ludzie

Gdańsk–Kraków, Eurolot, 16.11.2012, garść wspomnień

Tatusiowi i Napoleonowi, którzy gdzieś na lawetę wstąpili…

Światła za oknem migotały. Deszcz rozbijający się o szyby okienek rozpraszał lampy lotniskowe, nadawał im kształty choinek, ubranych na biało, żółtawo i niebiesko. Błyskały, nie migotały. Samolot stał spokojnie, podobnie spokój zachowywała stewardessa, uśmiechająca się miło, mimo niemal dwugodzinnego opóźnienia lotu, mimo mgły, która opanowała całą Polskę i pewnie dużą część regionu, mimo zdenerwowania i głupich żartów niejednego pasażera. Światła za okienkami o zaokrąglonych rogach błyskały i nie wiedziałam już, czy jestem może w przybranym odświętnie Kazachstanie, czy ciągle nie odleciałam z Gdańska. „Personel pokładowy przedstawi Państwu procedurę stosowaną w przypadku lądowania awaryjnego…” – nie, nikt z nas nie miał ochoty oglądać tego najpopularniejszego spektaklu świata, odgrywanego codziennie w setkach, w tysiącach może lotów, które każdego dnia zabierają w powietrze niezliczoną liczbę pasażerów.

Chcieliśmy polecieć, gdziekolwiek, choć latanie we mgle to ryzykowny sport w tym kraju, kraju mgłą spowitym. „Dlaczego nie możesz ich spytać, kiedy polecicie?” zdenerwowany głos w słuchawce domagał się odpowiedzi, ale to była ostatnia rzecz, którą chciałam słyszeć, sama zdenerwowana, ze łzami spakowanymi pod powieką i gotowymi do drogi, jak sześćdziesięciu trzech współpasażerów lotu, w stu procentach obłożonego. „Trzy czwarte tego lotu to Kraków” – powiedział pan, który już się zdążył rozeznać. „Czy panu proponowano podróż autokarem do Krakowa?” – ośmielił się spytać inny, chyba nieśmiały pasażer, gestykulujący dłońmi o długich, pięknych palcach. Światła za oknem zaczęły migotać, gdy przez nie – a może przez ich wizualizacje rozproszone deszczem i wiatrem – przelatywał płyn odladzający, pod ciśnieniem wytryskiwany z sikawki uniesionej na dźwigu razem z silną, halogenową lampą. Jej światła nic nie było w stanie rozproszyć.

„Pani do Krakowa czy do Katowic?” – ten sam pasażer zwrócił się do mnie. „Do Krakowa” – odparłam z uśmiechem. Po jego wyrazie twarzy widziałam, że lecimy w tym samym kierunku, tylko złym samolotem. „Do Katowic, a co potem?” – zainteresował się. „Przyjeżdża ktoś po mnie, mam szczęście, a pan?” – byłam miła, zapytałam. „I ja mam szczęście” – uśmiechnął się. Moje szczęście skończyło się, gdy doszły do mnie słowa „akumulator”, „laweta”, „czekamy”. „Martwię się” – miało mi przejść przez głowę i bać się miałam bardziej niż przed startem we mgle.

„A dokąd ty lecisz?” – wysepleniło putto stojące na fotelu przede mną, przechylające się przez oparcie, usiłujące na mnie polecieć. Nie, nie zapytało tak. „Wohin fliegst du?” usłyszałam. „Nach Köln” – podjęłam konserwację, świadoma przewagi, jaką putto miało nade mną w tym języku. „Ich auch” – odpowiedziało i zapomniało na szczęście o mnie, zwracając się z tym pytaniem do następnego pasażera. Zapytało o to samo wszystkich naokoło, a następnie skierowało uwagę na stewardessę, uprzejmie proponującą kanapki w cenie dnia. Równie uprzejmie i ona mu powiedziała: „Alle fliegen nach Köln”. „Sicher?” – upewniał się malec, płci, jak to u putto, męskiej.

Tym razem siedziałam w samolocie, w którym niewielka część pasażerów leciała we właściwym, podstawowym kierunku, a trzy czwarte (jak dowodził pan rozeznany) leciało nie tam, gdzie trzeba, czyli do Krakowa. Procedura już się zakończyła i światła za miękko wykończonymi okienkami przesuwały się. Okno od zewnątrz pokrywała mieszanina deszczu i środka do odladzania skrzydeł, dobiegały mnie przez nie nieregularne kształty różnobarwnych choinek. Tak przybrane było Ałmaty, jakby tam cały rok trwało Boże Narodzenie. Samolot stał się wehikułem czasu. Rok 2006, przylatuję do Kazachstanu po raz pierwszy i przez chwilę zastanawiam się, czy na pewno Święta już minęły, bo miasto udekorowano lampkami, choinkami, neonami, światełkami… Trudno znaleźć jedno ciemne miejsce – poza moją ulicą, rzecz jasna.

Las choinek przekształcił się w rząd jednobarwnych, niebieskich choinek, silniki zawyły, ciśnienie wbiło mnie na sekundę w fotel. Pan obok mnie zacisnął długie palce na szaliku, porządnie złożonym na kolanach. Samolot wydawał kosmiczne dźwięki, za oknami zapanowała mgła. Spodobała mi się myśl, że to ultradźwięki urządzenia lotniskowego, naprowadzającego, który ma nam pomóc w precyzyjnym starcie. Zgaszone światła w kabinie tworzyły wyjątkową atmosferę, a że od niemal trzech godziny tworzyliśmy gromadę zdenerwowanych, zmęczonych, przerzucanych z kąta w kąt owieczek, pojawiły się głosy. Odezwał się jeden z najweselszych panów w samolocie (ten, który po kolei wszystkich pytał, czy boją się lecieć w takich warunkach, żartowniś) „Wzywamy kosmitów na pomoc!”.

„Czy jest jeszcze szansa skorzystania z toalety?” – uprzejmie spytała pani roznosząca zapach sklepu indyjskiego. Panowie rozmawiali o cenach autostrad i ich stanie („Następnym razem z Gdańska na Kraków lecę autobaną, strasznie dużo jeżdżę”). „Mogę się zastanowić, który kolor chcę wybrać?” – pogrymasiłam nad koszykiem z batonikami, zielonymi, czerwonymi i żółtymi. Pan obok odmówił, poradziłam grzecznie, żeby jednak wziął. „Szanowni państwo, mówi kapitan” – usłyszeliśmy – „W Katowicach wylądujemy za około 35 minut” – ciągnął – „temperatura na miejscu plus jeden stopień Celsjusza, widzialność 1600 metrów, warunki dobre, aktualnie jesteśmy około 16 kilometrów przed Łodzią i kierujemy się w prostej linii do celu”. Dystans między Gdańskiem a Krakowem tylko pozornie wynosi 600 kilometrów.

Wybrałam batonik czerwony, pan obok w końcu żółty. Pani ze sklepu indyjskiego wyszła z toalety, kapitan skończył mówić, a panowie od autostrad przerzucali się brzydkimi słowami na temat Głównej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad, a szczególnie skurwysyńskim działaniom tej agencji w okolicach Łeby. Szkoda mi się zrobiło właśnie ich; Pomorzanie, trafią do Katowic w środku nocy, a jeszcze późnym wieczorem ominęło ich umówione spotkanie w Krakowie. Rozeznany pan zrobił turę po samolocie, sprawdzając, czy aby wszyscy nadal lecimy w jednym kierunku i nikt nie próbował wysiąść we Włoszczowej. Niedomknięte drzwi toalety trzęsły się, za oknem nie można było dostrzec już nawet migoczącego światełka na skrzydle, znaku migającego w rytm uderzeń serca: pi pim, pi pim, pi pim. „Może już nie żyję?” – przemknęło mi przez głowę, ale nie, żyłam. Zobaczyłam Katowice na horyzoncie, widoczność naprawdę 1600 metrów, ale tylko z góry, bo na dole pewnie panuje mgła, a na samochodach może osiadł szron, zwiastujący nadejście jeszcze trudniejszych chwil.

Miałam o czymś pisać. O muzeach, oczywiście. Nie o wirtualnych, lecz o digitalizacji i o konserwacji. „Cabin crew, prepare cabin for landing”. Dziękujemy państwu za wspólną podróż.

To był dopiero początek.

Lot Gdańsk-Kraków z 16.11.2012 r., z godz. 20.30 nie odbył się, lot Gdańsk-Katowice z tego samego dnia, z godz. 19.35 był opóźniony prawie 2 godz. Dziękuję firmie Eurolot za inspirację. 

 Współpasażerowie sportretowani w rzeczywistości mieli niektóre z przypisanych im cech. 

LinkedInShare

Bezcenny prezent

W RER wiozącym mnie na lotnisko nie miałam siły nawet wyjąć książkę, co dopiero czytać. Patrzyłam w przestrzeń, starannie unikając oczu współpasażerów. „O nie…” ­— pomyślałam, gdy dwa metry ode mnie stanął smagły akordeonista. Jego zapowiedź przytłumił hałas tunelu, przez który przejeżdżaliśmy. Z bezsiły przyglądałam mu się, choć muzyki ciągle nie słyszałam. W końcu doszła mnie najpierw smętna melodia „The Autumn Leaves”, potem standardowe „Sous le ciel de Paris…”, któraś z wesołych przyśpiewek rosyjskich, a wreszcie „Marsz turecki” Mozarta. Dopiero przy tym kawałku zauważyłam, że akordeoniście brak końcówek trzech środkow­­ych palców prawej ręki. Jego pięć palców prawicy miało jednakową długość, te trzy skrócono tuż przed stawami. Grał dobrze, jakby to nic nie zmieniało, ciekawie ozdabiając mozartowską linię melodyczną. Wsłuchałam się. To był ostatni numer, a na jego twarz wyszedł nieśmiały uśmiech. Za wąsami kryła się młodzieńczość, jakoś dla mnie niezgodna z doświadczeniem, które, podejrzewałam, było związane z brakiem kawałków palców.

Czy to litość, zwykła i codzienna, za ten uszczerbek, czy jego gra, trochę od niechcenia, trochę „przepraszam państwa, że przeszkadzam” — nie wiem, co sprawiło, że tak mnie ujął. Zapłaciłam mu za grę, zapłaciłam za jego historię, zapłaciłam za umożliwienie mi wyjścia z apatii.

Druga przyjemność i niespodzianka to pianino w lobby na lotnisku. W samym Paryżu już je widziałam, wiedziałam, na czym polega akcja: jeśli chcesz podzielić się z innymi swoją grą, zrób to — taki jest jej przekaz. W Les Halles tłum otaczał drobnego, łysego mężczyznę, który po zakończeniu sonaty Beethovena, gładko przeszedł do ragtime’u Joplina. Jak taki ktoś mógłby liczyć zainteresowanie tłumu paryżan? To nowa wersja Mam talent, wersja uliczna, ale uwagę przyciągają nie chodzący na szczudłach czy ziejący ogniem, lecz niepozorny muzyk, zazwyczaj denuncjowany policji przez sąsiadów, gdy w środku nocy postanawia wyszeptać na pianinie nokturn Chopina.

Ten chłopak, który przed momentem przebiegł obok mnie w lotniskowej hali odlotów, kierując się do ostroczerwonego pianina, wybrał właśnie Chopina. Nie przyciągnął jednak nikogo poza mną i swoją dziewczyną, chyba z obowiązku słuchającą. Na pianinie wprawdzie leżały przygotowane przez organizatorów nuty dla mających problemy z pamięcią, ale ten akurat miał swoje. Zaczął nieźle. Walc zapowiadał się dobrze, ale wykonawca potknął się na drugiej frazie, zwolnił, zaczął od nowa, przebrnął w końcu przez to miejsce, znowu zafałszował. Nie miał szans na słuchaczy. Poza mną. Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie lekko, jakby próbując go usprawiedliwić, a ja uśmiechnęłam się do niej. Jak dobrze znam te sytuacje, gdy pasaż nie wychodzi, gdy wyćwiczone do bólu palce biegają po klawiszach jak chcą. Uśmiechnęłam się i moją wiedzę jej starałam się przekazać. „Nie przejmuj się” — mówiłam pół-uśmiechem pół-oczami.

W jego oczach nie dostrzegłam ani nieśmiałości, ani przeprosin wobec słuchaczy (czyli mnie), że się myli. Była pewność, pragnienie poklasku, duma z własnej odwagi i własnej gry. Rozczulił mnie mimo wszystko wyborem Chopina.

Nieśmiały akordeonista o trzech palcach i pewny siebie kiksujący pianista. Łączę ich w jedno, w podwójny prezent, skłaniający do myślenia o tym, że nawet, gdy się czegoś nie ma, można grać. Grać, dawać odrobinę przyjemności innym. Jednemu brakło palców, drugiemu ktoś obciął talent. Pierwszemu biliśmy brawo w podmiejskiej kolejce. Do drugiego uśmiechnęłam się, bo jak inaczej nagrodzić publiczne ćwiczenie?

Grajcie, proszę. Grajcie, choć nie macie całych palców, choć nie macie pełni talentu. Choć fałszujecie, kiksujecie i nie potraficie zapamiętać, że w sonatach Haendla tryl bierze się z góry. Grajcie, bo gdy gracie, macie szansę dać innym coś, co nie istnieje.

LinkedInShare

Profesor Tadeusz Ulewicz (1917–2012)

Coś się we mnie łamie, gdy czytam doniesienia o śmierci takich ludzi, jak prof. Tadeusz Ulewicz. Rocznik 1917 – to właściwie wystarcza, by ze zdumieniem pochylić głowę, a przecież to dopiero początek jego niezwykłego życia…

 

Nie napiszę o tym, co można znaleźć w internecie czy poza siecią. Napiszę o tym, co sama zobaczyłam w jednym z najtrudniejszych dla profesora Ulewicza momentów w życiu. Tak przynajmniej sobie wyobrażam, że oskarżenie o kolaborację, które wobec niego wysunięto w obronionym i opublikowanym doktoracie musiało być zniewagą wymagającą w starym polskim stylu krwi.

Polska Akademia Umiejętności zorganizowała debatę, 11.04.2003, wkrótce po tym, jak prasa rzuciła się na sensacje ogłoszone w doktoracie, którego tytułu nie warto wspominać, a nazwiska autorki pamiętać. Dla porządku wszystko zaczął tygodnik „Wprost”, publikując artykuł oparty na tezach z owej rozprawy. Wzięli w niej udział czołowi historycy krakowscy, zajmujący się sławnym i zniesławionym we wzmiankowanej publikacji Ost-Institut.

Pamiętam łzy, które płynęły mi po twarzy, gdy nagle, w dyskusję włączył się prof. Ulewicz. Wstał, szedł między rzędami, nie podpierając się laską trzymaną w ręku, lecz wymachując nią ponad głowami siedzących. Nie potrafię przypomnieć sobie, co mówił, a właściwie krzyczał. Myślę, że wykrzyczał wtedy całą złość świata, napiętnował niesprawiedliwość, której nie zawsze potrafimy dać odpór.

Profesora Ulewicza powinnam pamiętać z jego prac, rozpraw z zakresu historii literatury, obszernych, szalenie erudycyjnych opracowań, do których nie raz sięgałam, bo z tego się pamięta wielkiego uczonego. A mimo to pozostanie dla mnie tym, który jako ostatni walczył o sprawiedliwość, o rzetelność i zachowanie godności w badaniach. W tym także walczył o godność swoją własną.

Dlaczego tak? Z kilku powodów, o których powinien pamiętać każdy, kto bierze się za gmeranie w przeszłości. Zrozumiałam to właśnie wtedy, dzięki tej debacie i temu wystąpieniu.

Po pierwsze przeszłość jest jak modelina: twarda na początku, później poddaje się palcom, by w momencie oddechu zastygnąć i nie dać się odmienić na nowo. Nie warto zaczynać tej zabawy, jeśli się nie wie, jaki kształt można otrzymać. Do badań nie wolno podchodzić z tezą, ale do badań musi się podchodzić z hipotezą. Jeśli hipoteza jest bezkształtna, to modelina zastygnie nam w nieoczekiwanym momencie.

Po drugie niedawna przeszłość to częstokroć domena ludzi ciągle żywych. A ludzie żywi mają swoją pamięć i mają usta, które potrafią wykrzyczeć ich prawdę. Łatwo powiedzieć: „Moje źródła mówią inaczej”, ale trudno zmierzyć się z żywym człowiekiem, który na to odpowie: „Ja tam byłem i widziałem co innego. Ja tam byłem i doświadczyłem czegoś innego. Ja tam byłem i robiłem coś innego”. Mocowanie się z duchami nie zawsze wszystkim wychodzi na zdrowie; mocowanie z żywymi to rozgrywka tylko dla najlepszych. Takich zaś jest niewielu.

Po trzecie niedawna przeszłość to domena ludzi żywych, a ludzie żywi mają uczucia. Czy naprawdę własne osiągnięcie warte jest ranienia innych? Czy nie można poczekać dziesięć lat czy nawet więcej? W przeszłości z publikacją własnych pamiętników, w których (za przeproszeniem) obrabiało się dupy ludzi jeszcze żyjących, czekało się odrobinę. Ta odrobina wynosiła nawet pięćdziesiąt lat. Dobry obyczaj nakazuje odczekać więcej niż jedno pokolenie (czyli trzydzieści lat) z otwarciem archiwów. Rozumiem, że są sprawy, które właśnie żywych interesują najbardziej, ale czy naprawdę to my wszystko musimy się dowiedzieć? Czy nie warto zostawić zagadek przyszłym pokoleniom? Czy dla złudnego spełnienia ambicji, warto – powtórzę – ranić czyjeś uczucia? Nie, nie nawołuję do hipokryzji historycznej, ale do racjonalnego zabierania się do tych spraw, które, choćby z racji dostępu do źródeł, możemy rozwiązać. I tym sposobem dochodzę do racji czwartej.

Po czwarte niedawna przeszłość broni się przed ujawnieniem kryjących się w niej zagadek. Broni się brakiem dostępności do dokumentów, schowanych w szufladach żyjących. Broni się rozproszeniem archiwaliów, broni się, wreszcie, tak prozaiczną sprawą, jak nadmiar źródeł. Co więcej, źródeł niejednorodnych. Atakując takie sprawy, trzeba być – jak już pisałam wcześniej – zawodnikiem najlepszym z możliwych, o wytrzymałości i cierpliwości godnej niedźwiedzia nad przeręblą. Mało kto wytrzyma.

Czy proponuję przyjęcie postawy asekuranckiej i zabranie się za tematy pozornie prostsze? Nie! Postuluję pokorę i świadome wybieranie takich tematów, z którymi potrafimy sobie poradzić. Postulat ten, jak łatwo się domyślić, nie dotyczy tylko badań historycznych, ale na nich poprzestanę. Pokory takiej, jak również łatwo się domyślić, zabrakło autorce wymienianego wielokrotnie, bez tytułu, doktoratu, czego efektem stało się złamanie wszystkich czterech wymienionych przeze mnie punktów. Szkoda. Szkoda, najbardziej szkoda tego, że złamała punkt trzeci, a przez to w mojej pamięci profesor Ulewicz do końca mojego życia będzie przeciskał się między ludźmi, wymachiwał laską, krzyczał o niesprawiedliwości świata tego.

 

Kto życzy sobie poczytać więcej o prof. Tadeuszu Ulewiczu, polecam Wikipedię oraz obszerne z nim wywiady w „Alma Mater”: ten (z tego bezczelnie zaczerpnęłam wspaniałe zdjęcie i proszę mnie pogonić, bym je wywaliła, bo pewnie naruszam prawa autorskie) i ten. Kto natomiast życzy sobie skupić się na sensacji – jako i ja po części, zasłuchana w moją osobistą pamięć – temu polecam cykl esejów i wypowiedzi na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Dzięki spisowi wszystkich publikacji w tym periodyku, można łatwo znaleźć je wszystkie. Polecam szczególnie wypowiedź prof. Tomasza Szaroty. Z bólem serca linkuję także do ideologicznie odległego mi źródła, znajduję tu wszakże cenną wypowiedź prof. Ulewicza dotyczącą problemu ewentualnego rozpropagowania w świecie informacji o domniemanej kolaboracji uczonych polskich z Niemcami i to kolaboracji o podłożu antysemickim… a zresztą nie. Nie zalinkuję. Kto chce, niechaj szuka!

LinkedInShare

Inni ludzie

Szłam dziś do pracy, spóźniona bardziej niż zwykle, ale i tak zatrzymałam się na przejściu dla pieszych na rogu Stradomia i Dietla. Tam, gdzie naprzeciwko siebie stoją dwie kamienice popadające w coraz większą ruinę. Nie o tym jednak chciałam, precyzuję jedynie miejsce akcji. Ponoć – pamiętajmy o tym – jedno z najbardziej pechowych skrzyżowań tramwajowych w Krakowie; już kilka razy wykoleił się tam tramwaj, zdarzyło się, że zginął przy tym człowiek. To ważna informacja. To ważna rzecz, bo wpływa na nasze myślenie o miejscu: jesteśmy tam otoczeni zielonymi siatkami zabezpieczającymi przed odpadającym z kamienic gruzem, stoimy w obliczu śmierci (tak! nie przesadzam!), nawet czekając na zielone światło dla pieszych – taka ironia, że oczekiwanie na zielone światło może być przyczyną zgonu. Bynajmniej nie ironizuję, nie wyśmiewam się. Stoimy tam, myślimy: spadnie gzyms na głowę/nie spadnie. Przeżyję/nie przeżyję. A jednocześnie przypominamy sobie, tak, to tu był ten wypadek, to tu wykolejony tramwaj potoczył się na człowieka. Wystarczy straszenia, atmosfera grozy jest już wystarczająco zagęszczona. Wypełnię zatem ramy tej historii.
Zatrzymałam się otóż dziś rano, choć, jak napisałam, spóźnienie do pracy było duże, ponieważ zafascynowała mnie praca dwóch panów czyszczących tory. Spokojnie po tych torach chodzili, jeden z dmuchawą, mającą na celu (jak się domyślam, nie wiem) „wydmuchanie” z torów tego, co drugi wyskrobie – do wyskrobywania ten drugi miał zresztą specjalne narzędzie. Zwykłe czyszczenie torów z zamarzniętego śniegu, być może piasku i soli sypanych na ulice po dużych opadach od miesiąca gnębiących (podobno; ja lubię opady śniegu…) Kraków i inne miasta Polski, Europy i Świata – wydawałoby się. Zaczęłam się panom przyglądać.
Pan z dmuchawą (nazwę go „dmuchawiec”) chodził i patrzył wokoło, na przechodzących na zielonym ludzi, na mnie, stojącą ciągle na rogu, na samochody go mijające, na tramwaje, którym musiał ustępować… Dmuchawą dmuchał w powietrze. Założył najwyraźniej, że im więcej powietrza wydmucha w powietrze, to ogrzeje powietrze ciepłym powietrzem i powietrze cieplejsze od jego działań się stanie. Od czasu do czasu dmuchnął gdzieś „na ślepo” na tory, w górę ulatywała wówczas chmura wydłubanego kurzu, piasku, paprochów i innych cudów zwykle w torach zalegających. Pan dmuchawiec wykonywał więc w mojej opinii swoją pracę w sposób kompletnie bezsensowny, zupełnie niezgodny z celem, który zapewne został mu wyznaczony. Zimno mu pewnie przy tym było, a przyznaję, że i ja zmarzłam, obserwując jego działania.
Ten drugi pan, ten ze skrobaczką („skrobak” brzmi nieładnie, „wyskrobek” jeszcze gorzej; nie będę go w ogóle nazywać), zachowywał się jeszcze bardziej absurdalnie. Tory w tym miejscu, które im akurat na tę godzinę przydzielono, rozdzielają się. Dalej idą prosto, przez skrzyżowanie na Krakowską, ale nowa część odjeżdża na Dietla w prawo, w stronę Mostu Grunwaldzkiego. Miał więc dość, hmm, skomplikowany rozjazd do wyskrobania (jakkolwiek by to nie brzmiało). Nie jest to jednak usprawiedliwienie. Operował na powierzchni mniej więcej 2×2 metry kwadratowe. To skrobnął tu, to tam, prawie jak panienka w ogródku, która raz kwiatuszek urwie z tej grządki, raz z tamtego krzaczka. Brak było w jego działaniach nie tylko zamysłu czy koordynacji, ale również ciągłości, a wręcz pamięci. Potrafił zawzięcie skrobać 10 cm torów, po czym przerzucał się metr dalej, na inną część torowiska i zaczynał skrobać zupełnie obojętnie, bez zacięcia, które dopiero co z siebie był wykrzesał, jakby wraz ze zmianą miejsce skrobania następowała w nim przemiana osobowościowa. Ten cykl przemian zresztą musiał być wyjątkowo krótki, bo pewnie 30 sekund nie minęło, a on już stawał się skupionym na swojej robocie pracownikiem, który w pochyleniu skrobie, kolejne 10 cm, niemające wszakże punktu stycznego z żadnym z miejsc, które już wyskrobał był wcześniej. Jego skrobanie było tak zupełnie bezsensowne, jak tylko można to sobie wyobrazić. Specjalnie przyjrzałam się miejscom, które skrobał i które pozostawiał niewyskrobane, bo myślałam, że skrobie tylko tam, gdzie wyjątkowo dużo zmarzliny jest i śmieci. Nie. Ten pan skrobał przypadkowo, miejsca, które opuszczał, były tak samo zapchane, jak te, które skrobał. Pomyślałam, że może gdyby zastanowił się i robił to systematycznie, byłoby mu łatwiej; bardziej ergonomicznie, oszczędzałby siły i mógł dzięki temu lepiej wyskrobać wszystkie przestrzenie. Przede wszystkim jednak gdyby skrobał „po kolei” miałby pewność, że żadnego fragmentu torów zapchanego nie pozostawia, co przecież nie jest bez znaczenia dla bezpieczeństwa podróżujących tramwajami i osób postronnych, stojących na feralnym przejściu.
Umknęła mi w obszernym opisie absurdalnych działań pana od skrobania i pana dmuchawca jeszcze jedna rzecz. Mądrzy Francuzi, u których niegdyś sprzątałam w hotelu, nauczyli mnie, że po to odkurzacz ma długą rączkę, by nie trzeba było się do niego schylać i by przy odkurzaniu nie bolały plecy. To było prawie 15 lat temu, a ja wtedy byłam gówniarą, która pojechała do Francji na zarobek i uczyć się języka. Nie umiałam ani pracować, ani rozmawiać; po wakacjach w tym hotelu do tej pory sprzątam każdą łazienkę w 15 minut, po francusku nawijam, a przy odkurzaczu się nie schylam. Mniemam, że ci panowie nigdy nie byli we Francji, a w każdym razie we Francji nigdy nie operowali odkurzaczem. Gdyby bowiem tak było, wiedzieliby, że dmuchawa w ręku jednego czy ów wyskrobek u drugiego to nic innego jak specyficzny rodzaj odkurzacza. Przyznaję, że podobieństwo kończy się na rączce, ale właśnie o nią mi chodzi. Panowie przy dmuchawie i przy skrobaczce, choć rączki długie miały, pracowali pochyleni tak, że obawiam się o ich kręgosłupy dziś wieczorem, jutro rano i w najbliższych dniach w ogóle, by nie powiedzieć długoterminowo. Jak się okazuje wyjazd do Francji za młodu czasem może być korzystny dla rozwoju osobistego.
Te dziwaczne obserwacje nie były jednak na tyle fascynujące, bym stała bezmyślnie przez kilka minut na mrozie, na skrzyżowaniu, na którym z każdej strony nadciągnąć może śmierć. Rozmyślałam, wyznam. Moje myśli szły w kierunku tych panów. Okropne to myśli były i z dużym wstydem jednak je napiszę, liczę bowiem na dyskusję.
Jakże to, pomyślałam, możliwe, by ci panowie, którzy nawet nie potrafią sobie zorganizować dmuchania i skrobania racjonalnie, porządnie, po prostu dobrze, mieli takie samo prawo głosu jak ja, wykształcona aż za bardzo, mądra aż do przemądrzenia, myśląca tak, że się przegrzewam, znająca Kraków, Polskę i Świat, o IQ wyższym niż przeciętne. Jakże to może być, że ci panowie idą głosować i każdy z ich głosów jest równoważny mojemu? Przestraszyłam się tych myśli, ale – a niech to – patrzyłam jak się miotają, dmuchają i skrobią, marzłam i myślałam dalej. Jakim to cudem jest, że oni głosują w wyborach jakichkolwiek odbywających się w tym kraju, podejmują decyzje na podstawie tego, co mówią politycy, co im przekazują media. Co oni z tych przemów rozumieją? Jak oni odbierają przekaz medialny? Czasem ja sama (tak, jestem również arogancka) mam problem z tym, by zrozumieć, co prezes/prezydent/premier/przewodniczący/rzecznik itd. powiedział. Niekiedy zastanawiam się, co zamierzał powiedzieć i usiłuję dojść do tego, czemu użył takich słów, jakich użył i dlaczego wypowiada się w Polsce o Polsce, ale nie po polsku?! Jak ma sobie z nimi poradzić ten człowiek, który pewnie od świtu skrobie tory, by bezpiecznie po nich miał mógł przejechać tramwaj, byśmy wszyscy bezpiecznie przeszli i przejechali przez to nieszczęsne skrzyżowanie i który nie potrafi sobie z tymi torami poradzić, stwarzając tym samym zagrożenie dla nas wszystkich, przemierzających tę trasę?
Dochodzę do problemu świadomości i przekazu medialnego, czy też przekazu werbalnego (bardziej werbalnego niż na przykład przekazu mimiką lub mową ciała). Tylko zarzucę temat. Jak jest ten przekaz konstruowany? Jaką świadomość mają „producenci” przekazu werbalnego skierowanego do społeczeństwa – a konkretnie, skąd wiedzą, w jaki sposób społeczeństwo odbierze ich słowa? Badania? Tak. Ankiety i inne bzdety. Ale już widzę pana dmuchawca, jak odpowiada na pytania w mądrej ankiecie. Na jakiej podstawie poznajemy więc poziom świadomości owego pana ze skrobaczką? Z czego, z jakich źródeł korzystamy, zapoznając się z poziomem wiedzy, świadomej, podkreślam, wiedzy takich panów?
Dorzucę jeszcze jeden przykład. Nie lubię tego sklepu spożywczego, który niedawno powstał koło mojej pracy. Niby nowy, a wygląda jakby od 30 lat nikt w nim nic nie zmienił. No dobrze, towarem wypełniony, ale półki, jako żywo, z poprzedniej epoki. Pani w sklepie musiała wycofać rachunek poprzedniego klienta, który nie mógł zapłacić. Wycofywała wszystkie pozycje po kolei, każdą z osobna, pojedynczo (celowe powtórzenia!). Tymczasem wiem, bo widziałam ze dwa tygodnie temu, jak panią tę uczono, że może wycofać cały rachunek za jednym zamachem. Stałam w kolejce ja i czekałam, a ze mną jakieś 5-6 osób. Nieważne, nic nam się nie stało, ale jeśli ta pani nie potrafi się nauczyć obsługiwać kasę fiskalną, to jakże ona ma obsługiwać kartę bankomatową? Głupie porównanie. Wiem. To inne: jak ona ma ocenić, kto z kandydatów będzie lepszym zarządcą Krakowa? Nie chcę nawet próbować odpowiedzieć na to pytanie. Nie chcę i już.
Dużo myśli, prawda? Okropne są. Wiem. Tak. Ale co mogę poradzić? Zmarzłam bardzo, przyglądając się nieskoordynowanej pracy panów na torowisku. Zamarłam, patrząc na panią w sklepie. Jakoś nie umiem sobie poradzić z problemem. Moje pytania do dyskusji są więc następujące:
1. Jak poznajemy „innych ludzi” – tych, z którymi nie mamy na co dzień do czynienia (w domyśle tych, co nie są krakowskimi intelektualistami…).
2. Jak poznać świadomość tych „innych ludzi”? Jak dotrzeć do pokładów ich wiedzy na temat świata?
3. W jaki sposób dowiedzieć sie, jak ci „inni ludzie” patrzą na świat?
4. Jak nauczyć się „innych ludzi” rozumieć?
Takie podstawowe pytania… jakże dla mnie trudne, jakże dla mnie zaskakujące.
Na zakończenie podkreślam, że nie drwię, nie kpię, tzw. prostych ludzi lubię i ich zawsze szukam, bo właśnie chcę poznać. A że pojawiły się we mnie niedemokratyczne myśli? No co poradzę – niewiedza i nieznajomość zagrały na moich emocjach. Stąd te pytania, stąd poszukiwania, stąd w końcu ten post.
Komentarze, cz. 1

Komentarze, cz. 1

Komentarze, cz. 2

Komentarze, cz. 2

Komentarze, cz. 3

Komentarze, cz. 3

Komentarze, cz. 4

Komentarze, cz. 4

Komentarze, cz. 5

Komentarze, cz. 5

Komentarze, cz. 6

Komentarze, cz. 6

Komentarze, cz. 7

Komentarze, cz. 7

LinkedInShare

Historia pewnego telefonu

Opowiem wam historię pewnego telefonu.

Aparat, o którym napiszę, to dość stary mode Sony Ericssona. Kilka lat temu wzbudzał moją lekką zazdrość, bo Brat, w przeciwieństwie do mnie, mógł dzięki niemu normalnie dzwonić, podczas gdy moja Nokia, niby lepsza, odmawiała posłuszeństwa. Teraz to już dziad stary, ale Brat, najmłodszy i najbardziej przedsiębiorczy w rodzinie, woli minuty niż wypasiony aparat.

Kika dni temu Mama odebrała telefon, dzwonił Brat (czyli Synuś). Spytała „Czego chcesz, Michał”, ale odpowiedziała jej cisza. Powtórzyła „Michał” i tym razem dziewczęcy głos odparł „Nie”. Mama spytała więc „Kasia?” – dla wyjaśnienia, to imię nosi życiowe szczęście mojego Brata. „Nie Kasia” – usłyszała.
W tej chwili, słysząc tę historię z ust Mamy, zaczęłam się denerwować. Ktoś zabił Brata, a teraz „na wnuczka” chce moją Mamę zrobić („na Synusia” gwoli ścisłości, wnuczków Mamie brak). Pomysłów takich przemknęło mi przez głowę sto pięćdziesiąt co najmniej, Mama jednakże kontynuowała opowieść, porzuciłam fantazję i słuchałam dalej.
„Nikt nic nie mówił, więc zaczęłam się dopytywać, gdzie jest Michał, gdzie Kasia i kto ma telefon mojego Syna”. W końcu ten ktoś („ta ktosia”) wyznała Mamie, że znalazła aparat na ulicy i dzwoni na ostatni wybrany numer („Mamusia”), bo chciałaby właścicielowi oddać.
O ile ja byłam zdenerwowana opowieścią Mamy, o tyle Mamy serce musiało w tym momencie chyba stanąć i tylko dzięki adrenalinie ruszyć dalej. Moja fantazja bowiem jest niczym w porównaniu z wyobraźnią Mamy-artystki, wzmocnioną dodatkowo hipermatczynym instynktem. Co jej przyszło do głowy, jakie wizje miała – nie chcę wnikać – machnęła ręką, relacjonując ten epizod całej historii; machnę zatem i ja.
Skupiła się na ustalaniu faktów z dziewczęcym głosem po drugiej stronie sieci. „Gdzie Pani znalazła aparat? Gdzie Pani jest?” – takie pytania pewnie zadawała. Nie wiem, trochę odpuściłam element śledztwa, interesując się bardziej emocjami. Dowiedziałam się następnie, że po zakończonej rozmowie zadzwoniła do Kasi, która smutno oznajmiła, że właśnie zaczęli się zastanawiać, gdzie aparat Michała może być, ale czynności żadnych nie podjęli. Mama triumfalnie mogła im obwieścić dobrą nowinę, że na Starowiślnej, koło najlepszych lodów na świecie i że Michał ma zadzwonić „do siebie”, by odzyskać zgubę.

Dalszy ciąg opowieści, ten najfajniejszy, poznałam jednak z ust Taty. Jak się otóż okazało, Mama ucięła sobie pogawędkę z miłym dziewczęcym głosem po drugiej stronie sieci. Poinformowała uprzejmie, że Brat (Syn) jest tangero, czyli instruktorem tanga, że prowadzi własny klub tangowy, gdzie udziela lekcji, że oczywiście zaprasza. Musiała być przekonująca, bo – co się wydało później – dziewczęcy głos, zmaterializowany na spotkaniu z Bratem, przekazujący aparat z ręki do ręki, zapisał się razem z partnerem na kurs tanga dla początkujących! A mój Brat, podkreślam – najbardziej przedsiębiorczy w rodzinie – ten kurs oferował w podzięce parze za darmo!

Koniec historii dziadowskiego Sony Ericssona. Wniosków z tego kilka, przecież nie piszę tego tylko po to, by ładną historię przedstawić.

Po pierwsze wraca mi powoli, dzięki takim zdarzeniom, wiara w ludzi, zachwiana w ostatnich latach. Może i was wspomoże w pozytywnym myśleniu o ludziach wokoło.
Po drugie zazdrościłam kiedyś aparatu, a i teraz zazdroszczę. Ohydnie napiszę, że mimo wszystko nie wierzę, by uczciwy znalazca oddał mi mój aparat w razie zguby…
Po trzecie chwalcie wszyscy Matki; w PR nie ma lepszych istot na świecie, szczególnie, gdy zachwalanym towarem jest własny Syn.
Po czwarte takiego Brata jak ja, nie ma nikt na świecie. Potrafi zatańczyć dobrego człowieka, ale tylko dlatego, że dobrym człowiekiem jest. Co więcej, na dobre mu wyszło lubienie minut, nie aparatów, czyli w domyśle kuszą go dobra niematerialne.
Po piąte tu będzie faktyczny koniec tej historii, którą poznałam od strony zdenerwowania od Mamy, od strony zaś pozytywnej przekazał mi ją Tata. Popatrzcie na to jako na umiejętność informowania. Po opowieści Mamy odczułam tylko ulgę, że uff, aparat się znalazł, a Bratu nic nie jest. Tata natomiast pozwolił mi popatrzeć inaczej na Mamę (patrz „po trzecie”) i na Brata. Chwalcie więc Ojców pozytywne emocje uwalniających w Córkach!

A przy okazji Wesołych Świąt tym, którzy wierzą, a niewierzącym spokoju i zwyczajnego odpoczynku życzę!

Screen Shot 2015-06-27 at 23.05.57

LinkedInShare

ciągle o drodze (czy ja o niczym innym nie potrafię?)

W czasie ostatniej podróży pogoda była zła. Padał drobny, zmrożony śnieg, osiadający w kątach przedniej szyby, czyli tam, gdzie nie docierają wycieraczki. Uświadomiłam sobie, że tak właśnie jest z wieloma wydarzeniami w życiu: czyścimy je ze świadomości, ba! z pamięci nawet, usuwamy skrzętnie zdjęcia z komputerów i kontakty z telefonów, a jakieś okruszki w rogach i kącikach zostają. I nagle zaczynają uwierać w tyłek w środku nocy, gdy przypadkiem przekręcimy się na łóżku, a przecież już ich miało nie być! Już dawno zamiecione. Wycieraczkom też nie udaje się całego śniegu zetrzeć z szyby; jadę, patrzę na drogę, ale drogę mi widoczność ogranicza. Nie, nie pomyliłam się. Widoczność zawęża mi drogę; szyba, coraz brudniejsza od śniegu nie tego, który pada, ale tego, który bryzga spod kół wyprzedzanych ciężarówek, zamyka mój horyzont w coraz mniejszych ramach.

Błoto codzienności tak samo obryzguje. Ogranicza i zawęża. Mój horyzont życiowy staje się przez codzienność coraz krótszy i szczuplejszy. Czy i wasz też? Twój? Tak, Twój horyzont. Czy poprzestajesz na tym, by wstać rano, zwlec się, sprawdzić maila, facebooka, twittera, blackberry, blipa, skype’a i google chat, zdenerwować zepsutym ekspresem do kawy, wyprowadzić psa lub nakarmić kota, wyprasować koszulę i iść do pracy. Pracować, pracować, pracować. Wrócić do domu, opieprzyć żonę/męża lub powkurzać się na samotność, zjeść, obejrzeć ulubiony serial w tv, przeczytać trzy strony modnej powieści i zasnąć snem człowieka sprawiedliwego we własnym mniemaniu. Czy na tym poprzestajesz? Pytam, bo gdy moje życie tak mniej więcej zaczęło wyglądać, podkreślam owo „mniej więcej”, wypadły mi z rąk siaty z zakupami, na trawę rozlał się ulubiony kefir, a z jajek niemal ścięła się jajecznica na betonie. Szept w głowie się pojawił „to nie jest moje życie, to nie ja”, nie przestawał, nie zamierał, nie cichł. Dość zwierzeń osobistych, której jednak nieubłaganie prowadzą ku drodze.

Drogi, otóż, są różne. Nerwowe i kręte, proste i monotonne, pagórkowate – te ostatnie pojawiają się i znikają. Sztuką na każdej z nich jest mieć cały czas ten sam kąt widzenia, zamknięty w ramach przedniej szyby. Czystej szyby. Gdy zmienia się pogoda, szyba brudzi się szybciej. Zmienia to drogę.

Nabredziłam? Nie. Sprawa jest prosta, wniosków kilka. Po pierwsze, nawet jeśli umyjesz szyby przed wyjazdem, to i tak w kątach zostanie stary brud. Po drugie, nawet jeśli umyjesz szyby przed wyjazdem, to i tak się zabrudzą. Po trzecie, jeśli jedziesz w drogę, to bądź gotów na to, że brud ją zwęzi. Po czwarte, jeśli jedziesz w drogę, to pamiętaj, że nawet zawężona droga dokądś prowadzi i niekontrolowane zejście z niej grozi rozbiciem.

Trzymałam mocno ręce na kierownicy. Szlak przede mną wytyczały koleiny w śniegowej brei. Ograniczone pole widzenia, „tory”, po których jechałam, prosta droga bez zakrętów – poczułam rutynę. Przyspieszyłam, gwałtownie zamachałam wycieraczkami, zabluzgałam do kierowcy tira, bezskutecznie próbującego mnie wyprzedzić. Od razu lepiej – poczułam irracjonalnie, że mam kontrolę nad drogą, a tym samym nad życiem.

Kontrolujemy naszą drogę czy nie?

LinkedInShare

Fela na polskich drogach

Jechałam przez taką Polskę, o której chyba zapomniałam.
Polskę płaską i bez zakrętów. Polskę szpalerów drzew wzdłuż drogi… Polskę, w której królują stacje benzynowe nienanych mi koncernów, gdzie paliwo jest drogie, ale tańsze o 20 groszy niż w wielkich miastach. Polskę, w której 15-letnie Audi, BMW czy Volkswagen (Golf konieczne), czyli szczyt dobrobytu, sunie do kościoła dostojnie, 30 km/h, kierowane przez wczorajszego ojca rodziny, po prawicy którego zasiada jego dama, dzisiejsza, endimanchée, ale wczorajsza też, bo w niedzielę zakład fryzjerski nawet na mszę nie uczesze i koafiurę na następny dzień, w sobotę, się szykuje.
Polskę taką przemierzałam spokojnie, ale spiesząc się przecież, choć jeszcze nie wiedziałam, do czego gna mnie moją Felą, jakże brudną, jakże nędzną w porównaniu z limuzynami czekającymi pod świątyniami.
Czy to też moja Polska? Czy mam więcej naprawdę wspólnego z tymi, którzy po pijaku recytują imiona panien obtańcowanych niegdyś w remizie, gdy ja w takim samym stanie upojenia będę się europejskim nihilizmem zachwycać?
Czy nauczyłam się już roli kosmopolitki, intektualistki, która straciła związek z „ludem”? Czy moja „kurwa” rzucana w zdenerwowaniu sprawia jednak, że bliżej mi do wczorajszych kierowców niż do Francuzów i ich ogólnonarodowego „putain de merde”? I czemu rozpaczliwie próbuję się odseparować od tych panów, a nie od ich wyfiokowanych małżonek? One są mi obojętne w tych chaotycznych, drogowych, polskich rozmyślaniach… A może jestem cholernie arogancka i niesprawiedliwie oceniam enklawę Polski B w morzu Polski A?

Fela dowiozła mnie bezpiecznie na miejsce. Śnieg skuł jej koła jak kajdankami. Wiatr smaga maskę mojej Feli tak samo, jak maski starych Audi, BMW i Volkswagenów. Jestem tu. Jestem stąd. Na nic ucieczka. Czas przestać uciekać.

Screen Shot 2015-06-27 at 22.56.14

LinkedInShare