Category: historia

Nie jestem patriotką? Pamięć o powstaniu warszawskim

Kraków, 1 sierpnia 2013, za minutę godzina „W”. Siedzę w pracy, słucham muzyki (francuski barok), przygotowuję kolejną tabelkę z zadaniami na następny dzień. Wyjdę z biura za nieco ponad godzinę, po drodze zrobię zakupy. W domu nakarmię kota. Włączę komputer, zerknę na wiadomości w mediach społecznych. Zdenerwuję się. Znowu nie jestem patriotką, pomyślę.

Łabowa koło Krynicy, noc 31 lipca/1 sierpnia 1987. Jestem na obozie harcerskim, pierwszy raz w życiu. To druga, może trzecia noc w namiocie. Cały czas pada – będzie padać cały miesiąc. W środku nocy alarm. W pośpiechu zakładam buty, po omacku szukam okularów, nie znajduję. Na pół ślepa staram się nie zgubić światła, za którym przedzieram się przez las wraz z koleżankami. Na miejscu ognisko, wokół którego zgromadziła się wcześniej kadra. Śpiewamy piosenki powstańcze – znam je wszystkie na pamięć: Pałacyk Michla, Hej, chłopcy itd. Kończymy Rotą. Rano dopiero zorientuję się, przecierając zaspane oczy, może w drodze na służbę do kuchni, może przy zwykłych zajęciach obozowych, że nocą uczciliśmy rocznicę powstania warszawskiego.

Nie jestem patriotką, bo od lat nie zrywam się już nocą lipcowo-sierpniową i nie śpiewam Marszu Mokotowa, lecz, co najwyżej, pod nosem pomrukuję Jak długo na Wawelu Zygmunta bije dzwon… Nie jestem patriotką, bo zamiast w milczeniu stanąć o godzinie 17.00, zadumać się nad losem powstańców, pilnie pracuję, z myślą o jutrze, a nie z myślą o Wczoraj. Nie walczę z olbrzymami, lecz mierzę zamiary na siły, wyciągając wnioski z doświadczeń tych, którzy za apelem Mickiewicza poszli i nie dane im było budować Jutra.

Powstanie warszawskie stało się mitem założycielskim nowego państwa, odradzającego się po komunistycznym zniewoleniu. Mit ten jednak, jak to się często z mitami dzieje, uległ nadużyciu. W polskich dziejach mamy do czynienia z kilkoma takimi mitami, które zostały wykorzystane w chwilach, gdy Polska jako ten Feniks z popiołów, odradzała się.

Zrośnięte cudem ciało biskupa Stanisława posłużyło za mit fundacyjny dla zjednoczenia Królestwa Polskiego po rozbiorach. Obrona Częstochowy uległa mitologizacji w kraju zrujnowanym potopem szwedzkim. Walka o granice zwieńczona bitwą warszawską 1920 roku stała się mitem założycielskim II Rzeczypospolitej.

Mitem fundacyjnym po II wojnie światowej przez wiele lat było stawianie słupów granicznych na Odrze. Moje pokolenie świetnie pamięta rysunek Szymona Kobylińskiego ze szkolnego atlasu historycznego. Obrazek ów miał spory udział w utrwalaniu pamięci o tych słupach. Odra to była czy nie, Mieszko, a może inny z książątek słowiańskich, nie miało to znaczenia. Wpisywało się w potrzebę uzasadnienia obecności polskiej na rubieżach zachodnich. Lub, delikatnie to ujmując, przez wieki nieobecności i dość gwałtownego, niespodziewanego powrotu. Na tych słupach stanął PRL (nie tylko, oczywiście, na tych słupach, ale proszę uprzejmie o przyjęcie tej konkluzji, jakże metaforycznie pięknej).

W miejsce słupów, po 1989 roku, pojawiło się powstanie warszawskie (traktuję tu 1989 rok jak moment przełomu; powstanie powracało już od kilku lat do oficjalnego dyskursu społecznego i politycznego). Trafiło do sfery mitów, ale przede wszystkim stało się sztandarowym mitem założycielskim odrodzonej Polski. Było to o tyle proste, że przez lata pamięć o powstaniu starano się wykorzenić. Jak wiadomo, Polak tym bardziej ukocha to, czego mu się zabrania. Nie odmawiając rangi powstaniu warszawskiemu, należy jednak wskazać na kilka niezbyt pozytywnych zjawisk, które towarzyszyły procesowi sakralizacji (bo mit zakłada sakralizację tematu). Dwa najprostsze to wykluczenie (kto nie jest za powstaniem, jest przeciwko nam) i bezapelacyjność (nie ma nic ważniejszego nad powstanie). To pierwsze jest wyjątkowo groźne, bo poziom poparcia dla powstania stał się wyznacznikiem poziomu patriotyzmu.

Prześcigamy się zatem w udowadnianiu, jakimi to patriotami nie jesteśmy. Jeśli syreny nie zawyją w najmniejszej mieścinie polskiej, to mieścina owa nie jest patriotyczna. Kto na odgłos syren nie przystanie i w zadumie nie pochyli głowy, nie jest patriotą. I tak dalej. Powstanie żyje na dwóch płaszczyznach: wydarzenia historycznego i pamięci historycznej. W pierwszej płaszczyźnie uznaję je za istotne wydarzenie w dziejach Polski, ale nie najistotniejsze, jak się je traktuje w drugiej płaszczyźnie, pamięci.

Najgorsze jednak w tym procesie przechodzenia wydarzenia historycznego do mitologii jest to, że z grona patriotów wyklucza się wszystkie inne postawy także z przeszłości. Nie jest więc patriotką pani Hania, która 1 sierpnia 1944 roku w Krakowie uczyła dzieci na tajnych kompletach. Nie jest patriotą pan Zbyszek, który 1 sierpnia 1944 roku szmuglował ze wsi mięso do miasta. Nie są patriotami wszyscy ci, którzy 1 sierpnia przedłożyli sprawy jakiekolwiek nad powstanie. Edukację, zaopatrzenie, a w późniejszej perspektywie jeszcze gospodarkę, jeszcze kulturę, jeszcze budowanie przyszłości… Wmawia się, że powstanie było jedyną drogą do przeciwstawienia się zniewoleniu. Nie przeczę, że było jedną z dróg i jednym ze sposób na stawienie czoła, ale były również inne drogi. Tym innym odmawia się racji bytu.

Pamięć – czy społeczna, czy historyczna – zaczęła być tematem poważnych rozpraw w humanistyce wtedy, gdy dostrzeżono, że jedna wizja przeszłości nie tylko nie jest prawdziwa (o prawdzie w historiografii nie chcę tu pisać…), lecz przede wszystkim nie wystarcza do budowania tożsamości, zarówno społeczeństwa, jak i jednostek. W oficjalnej wizji przeszłości zabrakło miejsca dla nieoficjalnych zdarzeń i postaw. Dzięki pamięci społeczeństwa nabyły wiedzę o losie niewolników, o historii kobiet, o mniejszościach religijnych i seksualnych. We Francji pamięć przywróciła świadomość o walce katolickiej i rojalistycznej Wandei przeciwko laickiej, republikańskiej rewolucji po 1789 roku – to mały dowód na to, że pamięć nie jest tylko narzędziem w rękach sił lewicy. Pierwotnym celem badaczy zapomnianej historii było doprowadzenie do pluralizmu historycznego, wielopłaszczyznowej wizji przeszłości.

Przeciwnie w Polsce. U nas pamięć stała się potężną bronią w konsolidacji społeczeństwa, zgodnie z promowaną polityką historyczną. Przywrócenie pamięci o powstaniu warszawskim potraktowano jako zwycięstwo w walce, co spowodowało jednocześnie stworzenie jednego obowiązującego spojrzenia na wydarzenia minione i wykluczenie innych wizji historii. Konsekwencją jest potępienie postaw innych, niż obowiązujące w zmitologizowanym świecie powstańców. Fikcyjna pani Hania i wymyślony pan Zbyszek nie mają w takim świecie potrzeby istnienia. Ich postawy nie są postawami pożądanymi.

Mit w ujęciu Leszka Kołakowskiego „nie dostarcza wiadomości, ale odkrywa obszar wartości”. Jakie wartości płyną dla naszego dzisiejszego społeczeństwa, w czasach grożącego w każdej chwili kryzysu gospodarczego, konfliktu zbrojnego na skalę światową nadciągającego ze Wschodu, i Bliskiego, i Dalekiego? Jakie wartości nabyć mogą młodzi ludzie, wzorując się na postawach powstańców i, może co ważniejsze, jakie konsekwencje przyniesie w przyszłości, hołdowanie tym wartościom? Pytam prowokacyjnie i retorycznie.

Nie jestem patriotką. Podziwiam odwagę powstańców, ale doceniam panią Hanię, która wolała poświęcić swój czas na nauczanie dzieci. Podziwiam determinację warszawiaków, ale i podziwiam brak lęku pana Zbyszka, który narażając życie, dostarczał żywność wygłodniałym. Niejednokrotnie łatwiej jest umrzeć niż żyć, bo życie wymaga ciągłych poświęceń, nie jednorazowego. Łatwiej też jednorazowym zrywem przejść do historii, a może i do mitologii, niż codziennym trudem, mozołem, budować krok po kroku jakąkolwiek przyszłość.

Nie potępiam powstania warszawskiego. Nawet go nie oceniam. Daję jednak społeczeństwu, które nie umie poradzić sobie z różnorodnością pamięci, ocenę zupełnie negatywną. Powstanie warszawskie w obecnie kreowanej pamięci społecznej polskiej stało się najwyższej rangi wydarzeniem, wokół którego buduje się tożsamość społeczną. Boję się konsekwencji, obawiam się o społeczeństwo, które na tych wartościach zostanie wychowane.

Nie jestem patriotką, bo 1 sierpnia 2013 roku słuchałam francuskiej muzyki barokowej, a nie powstańczych piosenek, a zamiast w zadumie pochylić głowę nad losem powstańców, pochyliłam się ku ekranowi komputera, opracowując zadania na najbliższe dni dla całego zespołu. Moim wzorem nie są powstańcy, lecz pani Hania i pan Zbyszek. Reprezentujemy inną grupę patriotów. Tak. Jestem patriotką. Zależy mi na tym kraju, zależy mi na historii tego kraju. Dlatego uporczywie będę przypominać o tym, co się zdarzyło 1 sierpnia 1944 roku w innych miejscach Polski, bo nie każdy tego dnia chwycił karabin. Pragnę przestrzeni dla pamięci o nich. O nas. Nie-patriotach.

 

Lektury polecane:

A. Assmann, Arbeit am nationalen Gedächtnis. Eine kurze Geschichte der deutschen Bildungsidee, Frankfurt am Main 1993.

M. Bloch, Mémoire collective, tradition et coutume, w: „Revue de Synthèse Historique”, nr 40: 1925, ss. 73–83.

P. Burke, History as Social Memory, w: T. Butler (wyd.), Memory, History, Culture and the Mind, Oxford 1989, ss. 97–113.

M.I. Finley, Mythe, mémoire, histoire. Les usages du passé, Paris 1981.

C. Ginzburg, Shared Memories, Private Recollections, „History & Memory. Studies in Representation of the Past”, t. 9, nr 1/2 Fall 1997, Tel Aviv, ss. 353–363.

M. Halbwachs, Społeczne ramy pamięci, Warszawa 1969.

Ph. Joutard, La Légende des Camisards. Une sensibilité au passé, Paris 1977.

K. Kersten, Pamięć a uprawianie historii, w: Historia – prawo – państwo, red. W. Jarmotowicz, Warszawa 1990.

L. Kołakowski, Kultura i fetysze, Warszawa 1967.

L. Kołakowski, Obecność mitu, Warszawa 2003.

M.-C. Lavabre, De la Notion de mémoire à la production des mémoires collectives, w: Cultures politiques, red. D. Cefaï, Paris 2001, ss. 223–252.

P. Nora, Entre mémoire et histoire. La problématique des lieux, w: Lieux de mémoire, red. P. Nora, t. I–III, Paris 1984–1992, t. I: La République, Paris 1984, ss. XVII–XLII.

B. Skarga, Tożsamość, ja i pamięć, „Znak”, nr 5: 1995, ss. 4–18.

Komentarze, cz. 1

Komentarze, cz. 1

Komentarze, cz. 2

Komentarze, cz. 2

LinkedInShare

„Przepraszam, czy tu biją?” – 11 listopada

Tytuł kradnę bezwstydnie od Marka Piwowskiego, choć nic wspólnego nie ma z tym, o czym piszę. Poza biciem, tematem przewodnim.

Święto. W tyle głowy kołacze się myśl, że dziś nie wynosi się śmieci i nie robi prania, ale to jeden z nielicznych dni, gdy mam na to czas. Święto, może by więc poświętować? Wszystkie formy świętowania jednak już zajęte. Kwiaty pod pomnikiem Nieznanego Żołnierza składają oficjele otoczeni ochroniarzami, na koncerty zaproszenia otrzymują ziewający polityczni celebryci, marsze organizuje inna opcja polityczna, na świąteczne ustawki przybywają zaś charakteryzujący się zbyt wysokim poziomem przekonania o własnej racji.

Nie mam racji, ba!, nie mam nawet swojego zdania na temat święta, przepraszam, Święta. Tego czy innego. Wiem jednak wystarczająco dużo na temat historii, by zdawać sobie sprawę z jej względności, równej czasowi. Zabrakło kogoś takiego w światowej historiografii jak Einstein w fizyce. Wielkiej postaci, która przebiłaby się do ogólnej świadomości wszechludzkiej. Za wtłoczenie każdemu do głowy wzoru na historyczną względność, przypominającego E=mc2, dałabym Pokojową Nagrodę Nobla.

Każdy fakt historyczny jest względny, powinien być rozpatrywany z perspektywy tamtego momentu, nie z aktualnej, właściwej historykowi czy amatorowi poddającemu go analizie. Tymczasem fakty historyczne tak samo są obrabiane, jak, nieprzymierzając, dupa nielubianej sąsiadki.

Niestety, przez tę względność, fakty historyczne stają się nie tylko niewiarygodne, ale bezkarnie się nimi manipuluje, co od wczoraj, ze wzmożoną siłą, obserwuję w mediach społecznych. Przeczytałam na przykład na twitterze litanię składającą się na opis prześladowań Żydów w Niemczech, od 1933 roku, która miała świadczyć, że naziści już u zarania byli ludobójcami. Nie mogę zaprzeczyć ani jednemu twierdzeniu, które w litanii padło, ale główna teza – Hitler i naziści od 1933 roku byli ludobójcami lub w ich działaniach można wyczytać ludobójstwo – nie jest prawdziwa. O ludobójstwie (w definicyjnym znaczeniu) możemy w kontekście III Rzeszy mówić dopiero od pierwszych masowych mordów na froncie wschodnim (np. Babi Jar, Ponary, Odessa itd., o których polecam poczytać w powieści Jonathana Littella Łaskawe) i, następnie, od wdrożenia w życie postanowień konferencji w Wannsee. Przy okazji, kto nie widział tego filmu, niech zobaczy; to niemal wykład na temat tego, co w Wannsee się zdarzyło*. Zaskoczeniem dla niektórych dzisiaj może być to, że postanowienia tej konferencji były do pewnego stopnia zaskoczeniem dla niektórych jej uczestników. Tak, niestety tak, również nazistów należy oceniać względnie…

Następnie czytam na twitterze tweet, powtórzony (retweetowany) przez kilka osób, w którym cytuje się Żydów krzyczących 11 listopada 1918 roku „precz z tą Polską” i „precz z Piłsudskim”. Oczywiście, byli tacy Żydzi, co krzyczeli. Byli jednak i tacy Żydzi, którzy krzyczeli „Niech żyje wolna Polska!”, a wcześniej wstępowali do Legionów** i ramię w ramię z „prawdziwymi Polakami” umierali na polach bitwy. W 1929 roku powołano nawet organizację Związek Żydów Uczestników Walk o Wolność Polski, pewnie, że była silnie związana z Sanacją (jak mogła nie być?), pewnie, że była tubą propagandową, ale była, powstała, ponieważ było kogo zrzeszać! Zwracam uwagę, że „wdzięczna” III Rzeczpospolita nie powróciła do idei budowy mauzoleum dla Polaków żydowskiego pochodzenia lub polskich Żydów, którzy zginęli w obronie granic II Rzeczpospolitej. Prace przerwane wybuchem II wojny nigdy nie zostały podjęte***.

Apel poległych przed Wielką Synagogą przy placu Tłomackie 7. Przemawia szef Głównego Urzędu Duszpasterskiego Mojżeszowego rabin Baruch Steinberg. 25–26.06.1933, Zjazd Związku Żydów Uczestników Walk o Niepodległość Polski w sali Rady Miejskiej w Warszawie. Źródło: http://www.audiovis.nac.gov.pl/obraz/161980/h:337/

Nie można bezkarnie manipulować historią. Nie wolno twierdzić, że wszyscy Żydzi prezentowali wyłącznie antypolskie postawy w listopadzie 1918 roku, jak też nie można przyjmować, że gremialnie entuzjastycznie przyjęli wiadomość o odrodzeniu Polski. Każdy tzw. naród ma prawo mieć pośród swoich przedstawicieli ludzi o różnych poglądach. Przypomnę może luźno, że w 1918 roku pewna część ludności Prus Wschodnich, także ta część o polskich korzeniach, optowała za pozostaniem w Prusach, co potwierdzili parę lat później w plebiscycie. Propaganda, powiecie, niemiecka propaganda do tego doprowadziła. Odpowiem na to, że uznawanie, iż wszyscy Żydzi przeciwko Polsce w 1918 roku stawali, jest równie ohydną propagandą. O ile jednak propaganda niemiecka przyczyniła się do przegranej polskiej w plebiscytach na Warmii i Mazurach w przeszłości, o tyle propaganda polska dzisiaj usiłuje wpłynąć na świadomość o przeszłości. Widać wyraźnie zaburzenie płaszczyzn czasowych.

Powtarzam, nie można bezkarnie manipulować historią. Gdy bowiem dzisiaj, zdenerwowana „atmosferą świąteczną”**** panującą w mediach społecznych, zapytałam:

zostałam (może słusznie?) oskarżona o podgrzewanie tejże atmosfery.

Czy zmanipulowałam jednak? Czy podgrzałam? Przecież zdarzyło mi się w ostatnich latach przy okazji któregoś święta państwowego iść przez miasto i uciekać przed pseudobojówkarzami***** prawicowymi. W Krakowie zadym na miarę stołeczną nie ma, to miasto niemal spokojne. Czy mnie pobili, czy nie – także nie ma znaczenia. Istotny jest mój strach. Dlatego pytam, którędy dziś, przy pięknej pogodzie, w dniu, w którym patrząc przez okno, nie wiem, czy maj to, czy listopad, mogę iść na spacer…

Czy pozwoliłam odebrać sobie radość ze Święta? Pytam: „Przepraszam, czy tu biją?”, pytam: czy mam się bać?

 

* Doskonale zrobiony, a, na dodatek, z wyśmienitą obsadą aktorską!

** Przy okazji polecam dla organizatorów ekspozycji wystawę prac Artura Szyka, oferowaną przez Centrum Dialogu im. Marka Edelmana z Łodzi. Artur Szyk jest niemal zapomniany w Polsce, z wielką szkodą dla Polaków; na szczęście nie stało się tak np. w USA czy w Niemczech. W Deutsches Historisches Museum w Berlinie zorganizowano wystawę prac tego artysty. W Krakowie wzmiankowaną ekspozycję prezentowano w Pałacu Sztuk. Porównując te dwie instytucje, punkty za wybór miejsca przypadają Berlinowi…

*** Por. także informacje zawarte w: Żydzi bojownicy o wolność Polski: 1918–1939, red. N. Getter, J. Schall, Z. Schipper, Warszawa 2002 [reprint oryg. z 1939]

**** Celowo w cudzysłowie, zdecydowanie ironicznie.

***** Świadomie piszę „pseudo”, nie zasługują, chuligani, w mojej opinii na miano bojówkarzy.

Screen Shot 2015-06-28 at 15.10.17

LinkedInShare

W obronie historyków – à propos pewnego tekstu

Lubię blogowe posty, który pobudzają do myślenia. Wbrew pozorom, choć mój czytnik RSS przepuszcza kilkaset not dziennie, to tych treściwych jest jak na lekarstwo. Z czystym sumieniem proponuję przeczytanie tekstu zamieszczonego na blogu Słowo i obraz. Refleksje graniczne, bo nie tylko mogę zgodzić się z większością zawartych w nim tez, ale również polemizować z tym, co mi się w nim nie podoba. Tak, podoba mi się to, że można się delikatnie pokłócić, jednocześnie szanując zdanie przeciwnika, podoba mi się, że można się cieszyć ze sporu.

Moje „ale” skupia się na ostatnim akapicie, z którego wyczytuję, że słuszna (według mnie) krytyka propagowanej w Polsce polityki historycznej jest skwitowana wzruszeniem ramion i stwierdzeniem „nie wierzę, że będzie lepiej, bo nie będzie i już”, a winą obarczeni się m.in. historycy.

Byłabym jednak idealistką wierząc, że historiografia pozbawiona będzie kiedykolwiek ideologicznego zabarwienia a deklarowany przez historyków „obiektywizm” ich badań i prac realnym postulatem.

Zestawienie rocznicy mordu w Jedwabnem i powstania warszawskiego* jest właściwe, nie w sensie porównywania tych wydarzeń (bo nawet najśmielsi komparatyści-fantaści nie porównują tego, co nieporównywalne), lecz w znaczeniu porównywania wyobrażeń o nich i siły oddziaływania tych wydarzeń na społeczeństwo. Powołując się na Annę Bikont, autorka posta prowokuje mnie – nadal w kontekście ostatnich słów – do rozważania: a gdyby tak historycy nigdy nie rozdmuchali (ależ słowo mi się wepchnęło…) sprawy Jedwabnego? Gdybyż J.T. Gross nie postanowił opisać tych dramatycznych zdarzeń? Kto w ogóle by do tego sięgnął? Mieszkańcy Jedwabnego żyliby, jak żyli, a ich nienawiść do Żydów nie znalazłaby podpałki, ale kryła się pod skórą, niezauważalna, uśpiona, zapomniania. Tymczasem znalazł się ktoś, kto postanowił to odgrzebać i, zwracam uwagę, również w ramach prac historycznych, w ramach pracy nad pamięcią, ktoś, kto został uformowany w polskich realiach (tak, wiem, nie tylko w Polsce).

Powiem więcej: wystarczy wychylić głowę o włos poza oficjalny (czyli serwowany przez media) obieg informacji historycznych, by zorientować się, że wielu polskich historyków już dawno porzuciło oficjalny sposób pisania o Jedwabnem, a nawet o powstaniu warszawskim. Rozziew między nauką a tym, co się oferuje społeczeństwu jest olbrzymi. Pretensję – bo to wyczuwam w owym akapicie – sugerowałabym więc skierować przede wszystkim ku wszechwładnym mediom i oficjelom państwowym, którym jest wygodnie utrzymywać przyjętą kilka lat temu wersję opiewania powstania warszawskiego i po cichu obchodzenia rocznicy mordu w Jedwabnem. Oddaję Autorce to, że sama o „oficjalnej polityce historycznej”, ale opartej na innych zasadach, pisze.

Oficjalna polityka historyczna odznacza się tym, że nie dopuszcza wielości pamięci, ale to odrębny problem – rozdźwięku między pamięcią a historią. Nie demonizując tego pojęcia (oficjalnej historii, w skrócie), podkreślam, że można budować tożsamość społeczeństwa na pamięci, ale tożsamość państwowa musi się opierać na historii; nie można jednak i nie da się budować na proponowanej przez Autorkę „przeciw-historii”, bo prowadziłoby to prosto do degrengolady społecznej, rozbicia jedności, utraty poczucia wspólnoty. Zmiana oficjalnej historii uzależniona jest na dodatek od różnorodnych czynników, nie tylko dobrej woli władz, nie tylko światopoglądu polityków i ich stosunku do powstania czy do Jedwabnego. Nawet odpowiedni edukatorzy, o których także Autorka się upomina, nie wystarczą. W grę bowiem wchodzą dość specyficznie działające mechanizmy zapomnienia i wyparcia, nad którymi nie da się zapanować w przypadku jednostki, a co dopiero w przypadku społeczeństwa.

Edukatorów uczących o Holokauście zresztą u nas już jest wielu, a programy, którymi się kierują, należą do najlepszych w ogóle w Polsce programów edukacyjnych. Najstaranniej opracowanych, zgodnie z metodami wypracowanymi na świecie, przefiltrowanymi przez polskie tradycje nauczania.

Brak jednakowoż publicznej debaty zaangażowanych intelektualistów – i tu upatruję największy niedostatek tekstu, do którego się odwołuję (niewpływający wszakże na jakość tej noty w całości). Debaty ogólnospołecznej, na wzór debaty jedwabieńskiej sprzed ponad dekady. Debaty prowadzonej nie przez historyków, ale ogólnie, przez tak zwane elity; debaty, w którą udałoby się zaangażować całe społeczeństwo – każdy z nas, kto świadomie przeszedł „próbę stodoły”, pamięta, że o Jedwabnem w 2000 roku dyskutowało się nawet na przystankach komunikacji miejskiej. Dzisiaj brak oddolnego zapotrzebowania na powrót do tych rozważań, które z roku na rok coraz bardziej traciły ostre początkowo kontury. Brak forum, które może powinno odbywać się w Jedwabnem, a może w Warszawie; forum-sąd na historią Polski. Znaczy to również brak możności zmiany choć jednej z pamięci tworzących naszą wspólną historię, polską, warszawską, jedwabieńską.

Mamy za to przypominający taniec gwiazd na lodzie popis polityków, którym łyżwy rozjeżdżają się w przeciwnym kierunku: jedną ręką wspierają grupę muzealników, starającą się utrzymać kurs zmarłego Prezydenta, przez którego (między innymi) powstanie warszawskie stało się elementem społecznego szantażu, drugą ręką odpychają od siebie tę samą grupę, by nie być utożsamionymi z linią wybraną przez tego samego Prezydenta. Gdzie sens, gdzie logika? – pytał kiedyś Jasio w starym dowcipie. I ja się pytam, gdzie sens, gdzie logika działań, które są faktycznie zjadaniem własnego ogona. Nie da się bowiem pompować bez umiaru powietrza do balonu, nie da się tańca na lodzie proponować gawiedzi co roku. Polityków, jednak, upewnia w ich rozpaczliwym utrzymaniu się na topniejącym lodzie cisza społeczeństwa.

Polityka historyczna zemści się na nas, ale nie na historykach, bo tym udało się w zaciszu bibliotek wypracować narrację wolną od „pychy i patosu”**. Zemści się na intelektualistach, bo milcząc, oddają władzę w ręce krzykaczy i nienawistników. Historycy zaś, w tej opinii obarczeni odpowiedzialnością za istniejący stan debaty publicznej (raczej jej brak) i oddanie pola polityce historycznej (tu dostrzegam ich niewątpliwą winę), będą nadal pisać świetne prace poświęcone powstaniu warszawskiemu i Jedwabnemu, prace, których nikt czytać nie będzie i nikt o nich nie będzie pamiętał. Bo i o pamięć o nich nikt się nie upomni. Zemści się na społeczeństwie, któremu jest obojętne, kto tańczy, byle tańczył i byle czołgi co roku wyjeżdżały na ulice stolicy.

* Na marginesie: w takim tekście, tak krytykującym podejście do tego zrywu, powiedzmy, pozytywne, o ile nie na kolanach, pisanie dużymi literami P i W jego nazwy jest dla mnie dziwne – tak pisze Władysław Bartoszewski, tak piszą żyjący uczestnicy, tak pisze lub nakazuje pisać przedstawicielstwo konkretnej opcji politycznej, która flagę polską postanowiła udekorować znakami powstańczymi.

** Pomijam, oczywiście, jednostki wprawdzie głośne, za to lichej jakości prezentujące wnioski, poruszające się przede wszystkim w sferze pychy.

Screen Shot 2015-06-28 at 15.01.21
LinkedInShare

Profesor Tadeusz Ulewicz (1917–2012)

Coś się we mnie łamie, gdy czytam doniesienia o śmierci takich ludzi, jak prof. Tadeusz Ulewicz. Rocznik 1917 – to właściwie wystarcza, by ze zdumieniem pochylić głowę, a przecież to dopiero początek jego niezwykłego życia…

 

Nie napiszę o tym, co można znaleźć w internecie czy poza siecią. Napiszę o tym, co sama zobaczyłam w jednym z najtrudniejszych dla profesora Ulewicza momentów w życiu. Tak przynajmniej sobie wyobrażam, że oskarżenie o kolaborację, które wobec niego wysunięto w obronionym i opublikowanym doktoracie musiało być zniewagą wymagającą w starym polskim stylu krwi.

Polska Akademia Umiejętności zorganizowała debatę, 11.04.2003, wkrótce po tym, jak prasa rzuciła się na sensacje ogłoszone w doktoracie, którego tytułu nie warto wspominać, a nazwiska autorki pamiętać. Dla porządku wszystko zaczął tygodnik „Wprost”, publikując artykuł oparty na tezach z owej rozprawy. Wzięli w niej udział czołowi historycy krakowscy, zajmujący się sławnym i zniesławionym we wzmiankowanej publikacji Ost-Institut.

Pamiętam łzy, które płynęły mi po twarzy, gdy nagle, w dyskusję włączył się prof. Ulewicz. Wstał, szedł między rzędami, nie podpierając się laską trzymaną w ręku, lecz wymachując nią ponad głowami siedzących. Nie potrafię przypomnieć sobie, co mówił, a właściwie krzyczał. Myślę, że wykrzyczał wtedy całą złość świata, napiętnował niesprawiedliwość, której nie zawsze potrafimy dać odpór.

Profesora Ulewicza powinnam pamiętać z jego prac, rozpraw z zakresu historii literatury, obszernych, szalenie erudycyjnych opracowań, do których nie raz sięgałam, bo z tego się pamięta wielkiego uczonego. A mimo to pozostanie dla mnie tym, który jako ostatni walczył o sprawiedliwość, o rzetelność i zachowanie godności w badaniach. W tym także walczył o godność swoją własną.

Dlaczego tak? Z kilku powodów, o których powinien pamiętać każdy, kto bierze się za gmeranie w przeszłości. Zrozumiałam to właśnie wtedy, dzięki tej debacie i temu wystąpieniu.

Po pierwsze przeszłość jest jak modelina: twarda na początku, później poddaje się palcom, by w momencie oddechu zastygnąć i nie dać się odmienić na nowo. Nie warto zaczynać tej zabawy, jeśli się nie wie, jaki kształt można otrzymać. Do badań nie wolno podchodzić z tezą, ale do badań musi się podchodzić z hipotezą. Jeśli hipoteza jest bezkształtna, to modelina zastygnie nam w nieoczekiwanym momencie.

Po drugie niedawna przeszłość to częstokroć domena ludzi ciągle żywych. A ludzie żywi mają swoją pamięć i mają usta, które potrafią wykrzyczeć ich prawdę. Łatwo powiedzieć: „Moje źródła mówią inaczej”, ale trudno zmierzyć się z żywym człowiekiem, który na to odpowie: „Ja tam byłem i widziałem co innego. Ja tam byłem i doświadczyłem czegoś innego. Ja tam byłem i robiłem coś innego”. Mocowanie się z duchami nie zawsze wszystkim wychodzi na zdrowie; mocowanie z żywymi to rozgrywka tylko dla najlepszych. Takich zaś jest niewielu.

Po trzecie niedawna przeszłość to domena ludzi żywych, a ludzie żywi mają uczucia. Czy naprawdę własne osiągnięcie warte jest ranienia innych? Czy nie można poczekać dziesięć lat czy nawet więcej? W przeszłości z publikacją własnych pamiętników, w których (za przeproszeniem) obrabiało się dupy ludzi jeszcze żyjących, czekało się odrobinę. Ta odrobina wynosiła nawet pięćdziesiąt lat. Dobry obyczaj nakazuje odczekać więcej niż jedno pokolenie (czyli trzydzieści lat) z otwarciem archiwów. Rozumiem, że są sprawy, które właśnie żywych interesują najbardziej, ale czy naprawdę to my wszystko musimy się dowiedzieć? Czy nie warto zostawić zagadek przyszłym pokoleniom? Czy dla złudnego spełnienia ambicji, warto – powtórzę – ranić czyjeś uczucia? Nie, nie nawołuję do hipokryzji historycznej, ale do racjonalnego zabierania się do tych spraw, które, choćby z racji dostępu do źródeł, możemy rozwiązać. I tym sposobem dochodzę do racji czwartej.

Po czwarte niedawna przeszłość broni się przed ujawnieniem kryjących się w niej zagadek. Broni się brakiem dostępności do dokumentów, schowanych w szufladach żyjących. Broni się rozproszeniem archiwaliów, broni się, wreszcie, tak prozaiczną sprawą, jak nadmiar źródeł. Co więcej, źródeł niejednorodnych. Atakując takie sprawy, trzeba być – jak już pisałam wcześniej – zawodnikiem najlepszym z możliwych, o wytrzymałości i cierpliwości godnej niedźwiedzia nad przeręblą. Mało kto wytrzyma.

Czy proponuję przyjęcie postawy asekuranckiej i zabranie się za tematy pozornie prostsze? Nie! Postuluję pokorę i świadome wybieranie takich tematów, z którymi potrafimy sobie poradzić. Postulat ten, jak łatwo się domyślić, nie dotyczy tylko badań historycznych, ale na nich poprzestanę. Pokory takiej, jak również łatwo się domyślić, zabrakło autorce wymienianego wielokrotnie, bez tytułu, doktoratu, czego efektem stało się złamanie wszystkich czterech wymienionych przeze mnie punktów. Szkoda. Szkoda, najbardziej szkoda tego, że złamała punkt trzeci, a przez to w mojej pamięci profesor Ulewicz do końca mojego życia będzie przeciskał się między ludźmi, wymachiwał laską, krzyczał o niesprawiedliwości świata tego.

 

Kto życzy sobie poczytać więcej o prof. Tadeuszu Ulewiczu, polecam Wikipedię oraz obszerne z nim wywiady w „Alma Mater”: ten (z tego bezczelnie zaczerpnęłam wspaniałe zdjęcie i proszę mnie pogonić, bym je wywaliła, bo pewnie naruszam prawa autorskie) i ten. Kto natomiast życzy sobie skupić się na sensacji – jako i ja po części, zasłuchana w moją osobistą pamięć – temu polecam cykl esejów i wypowiedzi na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Dzięki spisowi wszystkich publikacji w tym periodyku, można łatwo znaleźć je wszystkie. Polecam szczególnie wypowiedź prof. Tomasza Szaroty. Z bólem serca linkuję także do ideologicznie odległego mi źródła, znajduję tu wszakże cenną wypowiedź prof. Ulewicza dotyczącą problemu ewentualnego rozpropagowania w świecie informacji o domniemanej kolaboracji uczonych polskich z Niemcami i to kolaboracji o podłożu antysemickim… a zresztą nie. Nie zalinkuję. Kto chce, niechaj szuka!

LinkedInShare

Patriotyzm – rozmyślania na pustyni

Siedziałam wczoraj – 1 maja – w okolicach Pustyni Błędowskiej, na bardziej pustynnym terenie niż na samej pustyni można spotkać i plułam sobie w brodę, że nie zabrałam notesu, bo rozmyślałam o patriotyzmie. Czym był, czym jest, jakie były źródła polskiego patriotyzmu jeszcze w XIX wieku? Tego nowoczesnego patriotyzmu, bezpośredniego poprzednika późniejszej myśli narodowej (ale nie w wypaczonym sensie, jaki dziś w niej widzimy).
Rozmyślałam, oczywiście, przez święta majowe – także przez pierwszy maja (a może dzięki?).

I do czego doszłam?

Niewiele mi wyszło. Przypomniałąm sobie kilka książek, które na ten temat czytałam. Przypomniałam sobie kilka tekstów, które sama kiedyś na ten temat pisałam. Przypomniałam sobie kilka powiedzeń – np. księcia Adama Jerzego Czartoryskiego: „Najpierw być, potem jak być”.

Czyli ojczyzna ponad wszystkim innym, czyli miłość do ojczyzny, która ma spowodować jej odrodzenie. Czyli miłość do ojczyzny – patriotyzm właśnie – mająca moc sprawczą, moc odradzającą, moc wyzwoleńczą. A potem będziemy się zastanawiać nad tym, jaka ta ojczyzna będzie.

I tu widzę, niestety, pewien problem polskiego patriotyzmu: idziemy w bój jak dorożkarskie konie, odzyskujemy wolność, ale nie wiemy, co z nią zrobić. Cały nasz zapał, cała miłość, cały patriotyzm idą z dymem, bo brak możliwości stworzenia czegoś konstruktywnego w ogólnym chaosie.

Na szczęście Ojcowie II Rzeczypospolitej mieli bardzo konkretne plany na Polskę. Ojcowie II Rzeczypospolitej – dlaczego nie ma takiego pojęcia? Ubolewam, że nie ma wśród nich matek – Matka Polka jednakowoż zasłużyła na odrębne potraktowanie (i kto wie, może ją potraktuję kiedyś). Ale Ojcowie II RP? Co z nimi? Dlaczego kłócimy się o Piłsudskiego, Dmowskiego i innych, a nie potrafimy zjednoczyć ich w jedność, ich walki w jedną walkę, ich programów scalić jednym wspólnym mianownikiem? Niepodległością i patriotyzmem. Ojcowie – pisałam – mieli konkretne plany na Polskę, wiedzieli, jak zabrać się do roboty.

Trudno się temu dziwić, bo ich kolegami lub wychowawcami byli Niepokorni – nie ideolodzy, lecz wychowawcy, których społeczność tak przenikliwie wychwycił Bohdan Cywiński. Praktyczne pokolenie ukształtowane w ideach pozytywistycznych, które zdawało sobie sprawę z tego, że romantyczne hasła pięknie wyglądają na sztandarach, ale te same sztandary obcym wojskom zdają się na to, by je o kant dupy wytrzeć. Przepraszam. Nie chcę urazić, chcę przejaskrawić.

Ojcowie II Rzeczypospolitej wiedzieli, że patriotyzm to jedno, a pragmatyzm oparty o ów patriotyzm jest drugą rzeczą. Ojcowie III Rzeczypospolitej zapamiętali apele księcia Czartoryskiego, ale z lekcji Dmowskiego, Piłsudskiego, Paderewskiego i innych zapamiętali tyle, ile student III roku historii pisze w eseju pt. „Porównaj myśl ideową Józefa Piłsudskiego i Romana Dmowskiego”, co uzupełnili wiedzą o tym, że owi panowie właściwie nie rozmawiali ze sobą, bo brak im było wspólnego języka, a Paderewski na dodatek knuł coś w Szwajcarii, przy dobrym winie i serach, z widokiem na Leman.

Ojcowie III RP nie mieli lekcji u Niepokornych, ale w ich sercach, niestety, wyryło się tylko romantyczne zawołanie „Najpierw być!”. Nikt nie był specjalistą – może L. Balcerowicz? Każdy musiał sie uczyć wszystkiego: od ekonomii po systemy polityczne, od garnituru zamiast sweterka po sztućce do sałaty, od rosyjskiego do angielskiego… Jednego nie musieli się uczyć. Patriotyzmu, odartego z pragmatycznej myśli pozytywistycznej, za to krzyczącego: „O wolność naszą i waszą!”, patriotyzmu, któremu jakże łatwo było w ferworze walki nie myśleć o tym „jak być”, ale po prostu „być”. Takie to polskie, chciałoby się powiedzieć… Jakoś to będzie.

I jest. Jakoś? Jakoś. Patriotyzm uwolniony od ciężaru pracy, jaki mu dołożyli pozytywiści, sprawił się nieźle i sprawia się nadal. Ojcowie II RP skrzętnie wykorzystali ten balast pracy, manipulując nim zręcznie, tworząc państwo sprawne (choć ideologicznie wątpliwe – nie przeczę i nie ukrywam). Jednocześnie udało im się wychować społeczeństwo zdrowo myślące (w większości) o kraju, nie tylko z powodu wielodekadowej niewoli, lecz również dumne z dokonań wielkich Polaków, wielkich Polek. Kornel Makuszyński w Uśmiechu Lwowa to pokazuje – przyjezdną sierotę oprowadza po mieście przygodny lwowiak, pokazując nie tylko Cmentarz Orląt, ale i Politechnikę, chwaląc dokonania uczonych polskich.

Kto dziś by tak oprowadzał? Bo właśnie tu, w tym miejscu (jakież to symboliczne miejsce pamięci w nomenklaturze Pierre’a Nory) widzę problem naszego współczesnego patriotyzmu: goły, romantyczny, z zanikiem mięśni, o kośćcu przeżartym krzywicą, o zębach połamanych na drzewcach sztandarów… Za to krzyczący o wolności naszej, waszej, mojej, twojej (bo przecież na dotychczasowe uprzejmie pluralis musiał się nałożyć indywidualizm doświadczeń, znak przełomu XX i XXI wieku w Polsce), krzyczący o „jedynym” możliwym patriotyzmie, tym wykluczającym (który polski patriotyzm dobrze znał w XIX wieku: to tatuś nacjonalizmu, z natury swej zawsze ekskluzywnego, w znaczeniu nieco innym niż ekskluzywny salon masażu – nic nie poradzę, że w teorii tak się przyjęło nacjonalizm wykluczający nazywać także ekskluzywnym).

Cóż bowiem innego można robić, gdy brak mięśni i trudno przypodobać się apelami o ciężką pracę nad tym „jak być”? Krzyczeć można…

Krzyczą zatem, nasi ideologowie z bożej łaski, krzyczą o „jedności” i o „jednomyślności” i o „jedynym” prawdziwym wytłumaczeniu kilku zjawisk. Ich taktyka – według mnie – jest zakrojona na wiele lat. Odwołują się do najprostszych wydarzeń historycznych, o których każdy coś gdzieś słyszał (Grunwald -> zły Niemiec, rozbiory -> zły Rosjanin, Napoleon -> zły Francuz, zimna wojna -> zły Amerykanin, a tylko Polak nigdy nikogo nie zawiódł, bo na sztandarze ma „Za wolność naszą i…” – czyją, czyją? TAK! „Waszą”*. Obniżyli poziom edukacji (już lata temu, przypominam działalność Romana Giertycha), bo, jak wiadomo, głupimi łatwiej się manipuluje. Teraz, korzystając z osiągnięć kilku sportowców, Euro 2012 i zdoby czy Rzymian na tym polu (pamiętacie? panem et circenses) wiodą społeczeństwo na sznurku.

Te wykluczenia, które przykładowo podałam, mają tylko Polaka umocnić w przekonaniu, że po pierwsze odróżnia się od innych, ale też, że jest od nich lepszy. Głupi, niewykształcony Polak uwierzy w każdą brednię, a sport wzmocni miłość do ojczyzny (brak rozróżnienia władza-ojczyzna), czyli wzmocni niczym nie poparty patriotyzm. Bo dziś nie trzeba już nic robić, by czuć się dumnym Polakiem.

Jechał naprzeciwko mnie, jakiś model mercedesa chyba. Środkiem stosunkowo krętej drogi. Zjechałam na pobocze. Wróć: tam nie było pobocza. Zjechałam na oddzielony białym pasem żwir, przechodzący od razu w las, gdzieniegdzie wbijający się w drogę, niemającą nawet numeru. Minęliśmy się na tzw. gazetę. Bo kierowca tego chyba mercedesa pomyślał sobie: „Dla mnie nie będzie miejsca? Dla Polaka?”. Może mu coś przypisuję, może w ogóle nic nie pomyślał (pewnie to nawet jest bardziej prawdopodobne). Ważne, że taki właśnie jest nasz patriotyzm. Nic nie stoi za pustą dumą, a sztandary dawno na sportowe banery przerobiono.

Nasz patriotyzm to dziś już nawet nie hurrapatriotyzm, lecz pusta duma. Dlaczego tak myślę? Bo widzę, do czego – w imię patriotyzmu – nawołuje się. Nie do pracy, lecz do wspominania. Nie do działania, ale do opłakiwania. Nie do poczucia dumy tyle z własnych, ile z dokonań przodków.

* Oryginalnie w odwrotnej kolejności, żeby nie było, że nie wiem.

PS Coś i coś na temat I.J. Paderewskiego i jego mieszkania w Morges, niedaleko Lozanny w Szwajcarii.

PS2 Stanisław Koźmian napisał wspaniałe słowa na temat Szczawnicy, na poparcie mojej tezy o innym ciężarze gatunkowym patriotyzmu w II RP. Wprawdzie napisał je przed końcem XIX wieku, ale wyraził myśli, które pozostały w odbiorcach jego słów. Zamieściłam ten cytat także w komentarzu do postu. To PS2 dodaję 3.05, przeczytawszym mój własny tekst ponownie, nadal się z nim zgadzając.

 

S. Koźmian, Szczawnica, Kraków 1884, s. 1.

Komentarz, cz. 1

Komentarz, cz. 1

Komentarz, cz. 2

Komentarz, cz. 2

Komentarz, cz. 3

Komentarz, cz. 3

LinkedInShare

Trochę o trendach i statystyce w historii i wśród historyków oraz o wpływie tych trendów na tematykę książek

Zaciekawiły mnie statystyczne zestawienia dotyczące członków American Historical Association przedstawione na stronie Inside Higher Ed przez Scotta Jaschnika. Sięgnęłam także na stronę samej AHA, gdzie zaprezentowano wynik analizy ankiet wśród członków opłacających składkę.

Najważniejsze wnioski są na stronie Inside Higher Ed – trend wskazuje na coraz większe zainteresowanie Azją, spadające badania nad historią Europy:

Europe is down. Asia is up. (S. Jaschnik).

Widziałam to już jakiś czas temu, gdy analizowałam trendy w tematyce podejmowanej przez książki historyczne, zarówno naukowe, jak i popularno-naukowe. Nie mogę, niestety, przedstawić dokładnych wyników, bo robiłam to w ramach stosunku pracy. Trudno jednak zaprzeczać wzrostowi liczby książek poświęconych choćby Chinom (problemy historyczne i wynikające z przeszłości sprawy aktualne). Równocześnie niemal przeglądałam rozmaite programy stypendialne dla historyków po magisterium (MA) lub po doktoracie (postdoc), w których tematami wiodącymi są Azja, Czarna Afryka i historia niewolnictwa oraz historia kobiet i mniejszości seksualnych (traktowane czasem razem, czasem osobno).

W analizie przedstawionej na oficjalnym blogu AHA znajdziemy wykresy oraz nieco obszerniejszy opis dotyczący danych. Na samym końcu znajduje się ciekawa informacja, czyli odsetek kobiet wśród członków AHA. Aktualnie jest to niemal 40% (za poprzedni rok) i w porównaniu z poprzednim nastąpił wzrost o pół procenta, wzrost, który – dodajmy za autorem opisu, Robertem B. Townsendem, wiceprzewodniczącym AHA – jest stały.

Składam te trzy sprawy razem:

  1. wyniki statystyczne ankiet członków AHA;
  2. badania własne dotyczące tematyki książek naukowych i popularno-naukowych na rynku anglojęzycznym (2007–2008);
  3. oferty stypendialne z uczelni wyższych (przede wszystkim USA, UK, Irlandia).

Pozostaje tylko pytanie: jaki jest między nimi związek? Co było pierwsze?

Na szybko przychodzi mi do głowy jedynie taki łańcuch zdarzeń.

  • Oddolne zainteresowanie badaniami „zapomnianych” historii zostało spowodowane pojawieniem się czasu pamięci (por. np. Pierre Nora, liczne artykuły). Na uczelni wyższe przychodzili młodzi ludzie, którzy nie mieli ochoty po raz setny dokonywać analizy krytycznej wojny secesyjnej, ale potrzebowali odszukać np. własne korzenie, a były to korzenie inne niż WASP-ów. 
  • Ich obecność (niejednokrotnie wymuszona, przez polityczną poprawność) zmusiła uczelnie wyższe do wprowadzenia nie tylko kursów, na które chcieliby chodzić, ale także prowadzenia badań i ogłaszania w tych tematach programów stypendialnych.
  • Równocześnie zmieniła się sytuacja geopolityczna; zakończenie zimnej wojny przyczyniło się do powstania wielu prac podsumowujących epokę (czyli historia polityczna i militarna), ale nowe tematy zmusiły do sięgnięcia po nie – mam na myśli np. otwarcie Chin na świat, wojny na Bliskim Wschodzie, wojna z terroryzmem itd.
  • To pierwsze pokolenie badaczy teraz jest już w wieku dojrzałym, ukończyło doktoraty, osiadło na uczelniach i college’ach amerykańskich, napisało naukową rozprawę i zajęło się tworzeniem prac o mniej branżowym wyrazie, a bardziej skierowanych do mas. Stąd w księgarniach tak wiele tego rodzaju książek.

Pozostaje tylko jedno kluczowe pytanie: czy nasze społeczeństwa są gotowe przyjąć takie książki? Patrząc na półki księgarniane w Polsce, bez wahania powiem, że nie. Ale może się mylę… Zresztą, czy wśród polskich historyków także następuje taka zmiana tematyczna? Czy również możemy zaobserwować trend „Europa tonie, Azja się wspina”?

Nie wiemy i raczej się nie dowiemy. Ze strony internetowej Polskiego Towarzystwa Historycznego można poznać liczbę ogólną członków PTH, brak danych, co do ich płci, pochodzenie w Polsce to pewnie problem pięciorzędny, a o tematy podejmowanych badań nie warto nawet pytać. Na dodatek ostatnia liczba ogólna członków PTH podana jest za rok 2009 (3913 członków, odczyt 4.08.2011). A statystyka taka byłaby z pewnością bardzo ciekawa i wiele powiedziałaby nie tylko studentom historii podejmujących decyzję co do wyboru specjalizacji, ale także wydawcom książek, autorom niezwiązanym ze środowiskiem naukowym i pewnie jeszcze wielu innym osobom.

More generally, the proportion of women in the membership continues to rise slowly but steadily—growing from 38.7 percent to 39.4 percent in the past year. Back in 1992, the first year for which we have data, women accounted for 32.5 percent of the membership. The membership is also becoming more racially and ethnically diverse by slow increments, though much of the growth has been in the “Other” category, which increased from 3.0 to 4.2 percent of the members responding to this question over the past ten years.

 

Korzystałam z materiałów zamieszczonych na:

http://www.insidehighered.com/news/2011/07/21/new_data_on_the_way_historians_…

http://blog.historians.org/news/1374/aha-membership-on-the-rise-again-in-2011

http://www.pth.net.pl/index.php?page=historia

LinkedInShare

Pieśni rewolucyjne

Czasem, przed świtem, rozbrzmiewają w mojej głowie pieśni rewolucyjne. Gra Międzynarodówka, Warszawianka, Marsylianka. Podrywam się, zrzucam z siebie to wyobrażenie i próbuję spać dalej, gdy tam, w głowie, grają trąby.

Rewolucyjne pieśni są akceptowane powszechnie lub przyjmowane tylko przez niektóre grupy. Melodia każdej pieśni rewolucyjnej może być zastosowana w każdym miejscu na świecie; melodia jest wspólna. Dzielą słowa.

Kto wie, co śpiewają powstańcy na ulicach i placach Egiptu, Tunezji, Iranu, Bahrajnu i innych ogarniętych falą gwałtownych zmian państw? Jakie grają im w głowach melodie? Stare, znane powszechnie, czy nowe? A może w ogóle nie śpiewają?

Mnie rewolucja nie ciągnie i dlatego poranne werble staram się wyciszyć, choć są niekiedy tak nieznośne, że jednak wstaję – „powstaję” – chciałoby się napisać. Moja – zatem – codzienna rewolucja i powstanie z łóżka, to moja codzienna walka ze snem i z marazmem. Nie chcąc trywializować: jak ja czasem powstaję, zwyciężając siebie, tak i społeczeństwa Bliskiego Wschodu powstały, nie mogąc wyciszyć wspólnych większości wyobrażonych pieśni rewolucyjnych.

Powtarzam: czy tam, w Jemenie, Syrii, Libii i innych państwach, rozbrzmiewają na ulicach pieśni rewolucyjne?

Aneks

LinkedInShare

Pamięć Polaków – podróż po przeszłości

Jaką mamy pamięć, my, Polacy 2011? Gorącą, zimną, krótką czy długą? Otóż mamy pamięć przede wszystkim polityczną.
Pamięć w socjologii czy w historiografii bada się w rozmaity sposób, różnie też się ją definiuje. Często przeciwstawia się jedną pamięć drugiej, gdyż – jak się słusznie wychodzi z założenia – pamięć najlepiej ukazać w ujęciu komparatystycznym. Mówi się więc we wnioskach o „długiej pamięci Irlandczyków”, „krótkiej pamięci Anglików”; i „gorącej pamięci Wandejczyków”… O Polakach też się pisze jako o przedstawicielach społeczeństwa pamiętających „gorąco”. A mnie się wydaje, że my, Polacy, pamiętamy nie tyle gorąco, co funkcjonalnie, instrumentalnie i – najważniejsza cecha – politycznie.
Co to w ogóle znaczy „pamiętać”? Nie jest to to samo, co „wiedzieć” lub „być świadomym”. Pamiętanie niesie ze sobą ogromną część nieświadomą – nie zawsze „wiemy”, co pamiętamy i, co więcej, dlaczego. Niekiedy coś nam się „przypomina”, bo… tu pada konkretny powód przypomnienia „sobie”, czyli nieświadomej czynności, która zaszła w umyśle, której nie stymulowaliśmy, której nie spodziewaliśmy się nawet. Pamięć bowiem tak działa, że przypominamy sobie „coś” za pośrednictwem „czegoś” – paradoksalnie łatwiej zapamiętamy i przypomnimy sobie następnie dwie rzeczy niz jedną. Prosty mechanizm pamięci. Zatem owo „wspomnienie” można wywołać także świadomie. Istotne są jednakże te połączenia, czyli katalizatory wspomnień i same wspomnienia. Dają – jeśli zanalizowane – ciekawe informacje na temat tego, jaka pamięć badana jest, jakie są jej najważniejsze cechy.
Wisława Szymborska, poetka-noblistka – bo do niej zmierzam w krótkich słowach o pamięci – otrzymuje dziś, 17 stycznia 2011, Order Orła Białego, najwyższej państwowe odznaczenie w Polsce. Wręcze je Prezydent RP. To wszystko ważne „detale”, bo każdy z nich jest w rozmaitych debatach dyskredytowany i rangę każdego z nich usiłuje się obniżać.
Po pierwsze „marna” z niej poetka. Po drugie, co to ten Nobel, przecież to „lewackie”, przecież to „polityczne” i „tyle razy już się pomylili” (w domyśle na przykład: „kto dziś czyta Sully’ego Prudhomme’a…”) i tak dalej. Po trzecie co to za data, 17 stycznia, to wkroczenie Armii Czerwonej do Warszawy (tak, nie wyzwolenie, ale wkroczenie – tu możemy dyskutować i pewnie nawet wypracujemy kompromis), wreszcie Order Orła Białego („komu go już nie dali!”) i na końcu Prezydent RP („to nie mój prezydent”, „marny prezydent”). To bardzo subiektywny przegląd opinii znalezionych dziś i w poprzednich dniach w różnych miejscach. Jego słabość polega na tym, że do większości z nich nie podam w przypisie źródła, bo nawet jeśli mogę to zrobić, to nie chcę.
Co ma pamięć do Wisławy Szymborskiej? No niby nic… Ale, w poprzednim akapicie nie wykazałam największego problemu, jaki się pojawia w kontekście tego odznaczenia. Przypomina się nam wszystkim, że poetka owa napisała niegdyś tren czy też elegię na śmierć Józefa Stalina. Nie zamierzam umniejszać znaczenia tego utworu, poza tym – sama sobie winna, że napisała. Podobnie jak publiczne lamentacje w prasie Haliny Czerny-Stefańskiej po śmierci „Wodza”, o których też jakoś nikt nie pamięta, podobnie jak peany poświęcone „Stalinogrodowi”, a złożone przez Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, spadają te wiersze na sumienie ich Autorki. Ona (pozostała wspomniania dwójka innych twórców i wielu innych) będą z tego rozliczani lub też już byli.
Mnie przychodzą dwie refleksje związane z dzisiejszą uroczystością na Wawelu (gdzie odbędzie się wręczenie Odznaczenia).
Po pierwsze, zastanawiam się nad pamięcią Polaków, o której już napisałam, że jest polityczna. Jest ta pamięć polska także „gorąca” (a nawet „kipiąca”) i „długa”, co uzasadnić, oczywiście, mogę, ale nie miejsce tu na dowodzenie. A polityczna dlatego, że instrumentalizuje się pamięć Polaków, w niemiłosierny sposób chlastając przeszłością na prawo i lewo. Gdy Jaromir Nohavica przyznał się, że był przez lata całe współpracownikiem czechosłowackiej służby bezpieczeństwa, w Czechach na moment pojawiło się wzburzenie, ale nie była to konsternacja na wzór Polski, nie nastąpiło gremialne odstąpienie od propagowania jego twórczości i nie rozpoczęto nagonki na Nohavicę, jako agenta, oszusta, „marnego twórcę” itd.
Pewnie, że to nie jest przypadek analogiczny. Tylko dlaczego Wisławę Szymborską, faktycznie pragnąć potępić jej niegdyś polityczne zachowanie, usiłuje się opluć (tak, to słowo, świadomie tak mocne) jako poetkę? Dlaczego jej zachowanie polityczne ma świadczyć o jej wartości jako poetki? Taki Majakowski choćby – złej sprawie służył, a jednak był artystą wybitnym. Podobnie Leni Riefenstahl, by posłużyć się przykładem sztandarowym. Oceniajmy ich postawę, kręgosłup moralny, podatność na wpływy i również wychowanie, środowisko, z jakiego się wywodzili, ale nie wartościujmy ich twórczości!
Zatem należy Wisławie Szymborskiej wypomnieć jej polityczne wiersze z przeszłości i dzięki nim zakwestionować jej wartość jako poetki. Pamiętamy tylko to, co polityczne, nie pamiętamy tego, co niesie wartość wyższą niż polityka. Tak rozumując, Czesi powinni byli odrzucić J. Nohavicę, Polacy – K.I. Gałczyńskiego i H. Czerny-Stefańską. Podobnie jak kwestionuje się możliwość oglądania filmów, których autorką jest Leni Riefenstahl.
Nie pamięta się – albo lepiej: nie wspomina się – o jednym drobnym fakcie. Otóż dla Wisławy Szymborskiej te wiersze stalinowskie to drobny epizod w niezwykle bogatej twórczości (może nie liczebnie, ale jakościowo…), tak samo zresztą jak dla Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Halina Czerny-Stefańska pozostanie w naszej pamięci jako fenomenalna interpretatorka dzieł Chopina i innych kompozytorów, mało kto pamięta i będzie jej wypominał „romans” z Generalissimusem, bo zapisała się w annałach polskiej kultury jako muzyczka, nie jako artystka posługująca się słowem. Majakowski miał tego pecha, że zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach, gdy faktycznie odchodził od opiewania rewolucji i jej twórców. Jego talent poszedł na usługi bolszewików. Leni Riefenstahl to przypadek jednak nieco inny, gdyż ona, choć przeszła proces denazyfikacji i odbyła swoją „pokutę”, nigdy – jak można podejrzewać – nie schłodziła swojego stosunku do narodowego socjalizmu.
Konkludując pierwszą refleksję, pamięć polska jest dla mnie polityczna, gdyż o cokolwiek by nie chodziło, zawsze się do polityki da sprowadzić. Nieśmiertelny „Słoń a sprawa polska” powraca i straszy, tym razem Wisławę Szymborską, która staje się w pamięci polskiej „parą” dla „Stalina”…
Napisałam jeszcze, że L. Riefenstahl przeszła zadaną jej „pokutę”. Nazwałam to w ten sposób, bo – i tu przechodzę do drugiej refleksji – zastanawiam się nad chrześcijańskim miłosierdziem w tym kontekście, a przychodzi mi na myśl jeszcze przypowieść o synu marnotrawnym. „Kto jest bez winy…” – tak? Opluwamy – excusez le mot! – poetkę, a czy mamy do tego moralne prawo? (pozwalam sobie na drobny zabieg retoryczny, pozwalam sobie napisać to w 2. os. pluralis, jakbym to i jak poetkę opluwała; otóż nie). Czy  – następna sprawa – poetka do dzisiaj pisze bałwochwalcze rymy na cześć towarzysza Stalina? Nie, czyli domniemywać można, że jej przeszła ta miłość. Może nawet (tu miłosierdzie chrześcijańskie powinno się uruchomić, przynajmniej w moim naiwnym mniemaniu) żałuje tego, co napisała? Wreszcie, który ojciec nie przyjmie dziecka powracającego do domu jak niegdyś marnotrawny syn. (wiem, tu tkwi słabość moich rozważań: czy aby Szymborska, poetka, powróciła do domu, musimy być czujni i nieufni, może nas oszukuje…).
Konkludując drugą moją refleksję, nie potrafię zrozumieć, dlaczego tak bardzo musimy wypominać sobie nawzajem błędy polityczne i, szermując tradycjami polskimi, w tym katolicyzmem, odmawiać drugiemu człowiekowi prawa do zmiany poglądów… W konsekwencji – tu nawrót do refleksji nr 1 – odmawiamy mu również prawa do wartości jego produkcji, czyli, w tym przypadku, wartości poezji, bo to sprawa polityczna…
I tyle na dzisiaj w temacie, który mnie trochę zdenerwował, a trochę kazał myśleć o tym, czym pamięć jest, co mnie parę lat temu zajmowało bardzo, a może nawet najbardziej…
Komentarz, cz. 1

Komentarz, cz. 1

Komentarz, cz. 2

Komentarz, cz. 2

LinkedInShare