Tag: konferencja

Chcemy rozmawiać! I Kongres Muzealników

Pierwszy powszechny zjazd muzealników polskich przeszedł do historii. Banalne stwierdzenie otwiera możliwość badania wydarzenia i katalogowania go w muzealnym inwentarzu. Kongres Muzealników przeszedł procedurę akcesji.

Co takiego się zdarzyło, że warto o tym napisać? Same dobre rzeczy – podpowiada mi zachwyt. To samo, co zawsze – przeczy wewnętrzny pesymizm. Porządkuję myśli i piszę, bo może wspólnie uda się w sensowny sposób podsumować trzy kongresowe dni?

Pozytywy

Do nich zaliczę to, co rzucało się w oczy natychmiast: znakomita identyfikacja wizualna Kongresu. Otrzymane w dobrej jakościowo torbie materiały konferencyjne przygotowano w biało-czerwonej kolorystyce, włącznie z tym, że część kartek w notesie jest biała, a część – czerwona. Ładne logo (labirynt) zostało wykorzystane w znakomitym spocie otwierającym wszystkie sesje plenarne (proszę kliknąć ten link, spot warto zobaczyć). Byliśmy widoczni w Łodzi – muzealnicy na Piotrkowskiej czy na dworcu Łódź Kaliska odznaczali się torbami i przypinkami z hasłem „Muzeum – wchodzę”. Kto nas widział, musiał z przyjemnością stwierdzić, że muzealnik wygląda fajnie.

Świetna była organizacja Kongresu. Na każdym kroku spotykaliśmy uprzejmych, acz stanowczych młodych ludzi w czerwonych koszulach, którzy zaganiali spóźnialskich na sesję lub kierowali nas do właściwych pomieszczeń. Jedyną wadą organizacyjną stanowiły gigantyczne kolejki na posiłki, które niektórych przyprawiały o sentymentalne wspomnienia z PRL-u, dla innych okazywały się doskonałą sposobnością do plotek, a wreszcie niektórych irytowały do tego stopnia, że na posiłki wpadali w ostatniej chwili.

Tematy

Obrady Kongresu podzielono na sesje plenarne – na których luminarze muzealnictwa polskiego i osoby z innych branż powiązanych prezentowali referaty programowe – oraz panele tematyczne (pierwszego i drugiego dnia, sześć równocześnie). Trudno było zdecydować się na któryś z paneli – w momencie rejestracji należało wybrać dwukrotnie jeden z sześciu. Na szczęście nie stwarzano problemów przy zmianie panelu, a także przy przechodzeniu z jednego na drugi.

Panele, referaty na sesjach plenarnych oraz wypowiedzi uczestników Kongresu w ostatnim dniu, w tzw. wolnym dostępie do mikrofonu, krążyły jednak wokół tych samych tematów. Wymienię kilka z nich, najważniejszych w mojej opinii.

1. Definicja muzeum i status muzealnika

Problem dobitnie w referacie programowym wyraził Michał Niezabitowski, prezes Stowarzyszenia Muzealników Polskich. Porównał zmiany w definicjach polskich, przywołał definicje zagraniczne i zaproponował brzmienie nowej definicji. Jej problem powracał jednak stale, także w dyskusjach kuluarowych. Czy muzeum to miejsce gromadzenia i chronienia zbiorów, czy edukowania, rozrywki i spędzania czasu wolnego? To drugie ujęcie budziło kontrowersje – sam prof. Stanisław Waltoś w swoim wystąpieniu zauważył, że przymykamy ze wstydem oczy na nową funkcję muzeum: zabawiania publiczności. Linia podziału definicyjnego separowała także muzea prywatne – czy zasługują na tę nazwę? Oficjalne wystąpienia wskazywały na ograniczenie możliwości posługiwania się nazwą muzeum.

To prowadziło do niekończącej się debaty o statusie muzealnika. Czy muzealnikiem jest każda osoba pracująca w placówce o takiej nazwie, włącznie z edukatorami, pracownikami działów promocji czy organizacji wystaw? Czy muzealnikiem jest opiekun zbiorów w jednostce nazywającej się np. centrum, a nie muzeum? Czy muzealnikiem jest mianowany z urzędu dyrektor instytucji muzealnej, niemający żadnego doświadczenia czy wykształcenia kierunkowego? Czy muzealnik jest menedżerem i odwrotnie, czy menedżer jest muzealnikiem? Nieuchronnie ze sceny na zgromadzony tysiąc… osób, bo przecież nie muzealników – wszak na widowni zasiedli edukatorzy, członkowie zespołów promocyjnych, dyrektorzy z nadania, politrucy wręcz! – sunęła wizja zamknięcia zawodu.

Ten temat mocnym uderzeniem podsumowała pani kustosz z Muzeum Narodowego w Poznaniu w czasie wolnych głosów z sali, ostatniego dnia Kongresu. Zapytała, czy każdy pracownik szpitala jest personelem medycznym i, czy analogicznie, każdy pracownik muzeum jest muzealnikiem. Przywołała przy tym rozróżnienie przyjęte w krajach anglosaskich między curator – opiekun zbiorów a museum professional, pracownikiem muzeum, proponując, by przyjąć je także w Polsce.

2. Współpraca muzeów z samorządami 

Wątek przewijał się w każdym chyba panelu, podejmowany od wszystkich możliwych stron: finansowej, komunikacyjnej czy organizacyjnej. Szeroko komentowano kwestię zależności muzeów i ich dyrektorów od samorządów. Pewna dyskutantka na panelu zwróciła uwagę, że muzeum, którym kieruje, przez lata pozostawało bezdomne. Teraz otrzymuje wyremontowaną siedzibę dzięki staraniom władz samorządowych. Problem w tym, że remontu i adaptacji nie konsultowano z muzealnikami, stąd brak w budynku odpowiedniego magazynu na zbiory, nie ma krat w oknach, sufity nie są wzmocnione itd. Podsumowała, że tak właśnie wygląda współpraca z samorządami.

Prestiż. To słowo padało równie często z obu stron sal w kontekście tych relacji. Samorządy powołują nowe jednostki ze względów prestiżowych. Nie dbają jednak o ich utrzymanie po wymaganym (zwykle) pięcioletnim czy siedmoletnim okresie wymaganym w założeniach projektowych. „Pieniędzy mamy zawsze tyle samo, obojętne, ile jest instytucji kultury do obdarowania. Każda nowa instytucja sprawia, że dotacje dla istniejących proporcjonalnie maleją” – to stwierdzenie przedstawicielki jednego z urzędów marszałkowskich wywołało chwilę ciszy i zastanowienia, zanim przytomnie ktoś powiedział, że przecież nakłady na kulturę w Polsce są za niskie (w domyśle należy je zwiększyć) oraz, że zgodnie ze statystyką przedstawioną przez Piotra Majewskiego, dyrektora NIMOZ-u, w Polsce muzeów przypada znacznie mniej na liczbę mieszkańców niż w przeciętnym państwie europejskim, zatem nowe jednostki mogą i mają powstawać. Kto je sfinansuje? Samorządy.

Wreszcie samorządy uzurpują sobie prawo – jako organizatorzy – do powoływania na stanowiska dyrektorskie ludzi pozbawionych doświadczenia czy wykształcenia adekwatnego do profilu danego muzeum, jako tzw. łupy polityczne. Organizator nie znaczy samowładca, mówił ktoś w kuluarach, a jednak często tak się dzieje. Wystarczy zresztą prześledzić ogłoszenia o konkursach na kierownicze stanowiska publikowanych na fanpage’u Praca w muzeum – najciekawsze są komentarze… Nie wymagają, nomen omen, komentarza.

3. Pieniądze i inwestycje

Nie wstawiam problemu pieniędzy na szczycie podejmowanych tematów, bo tak mnie wychowano. Pieniądze były obecne od pierwszej chwili, od przemówienia pani minister Małgorzaty Omilanowskiej, która obiecała, że zrobi wszystko, co może, by uposażenia muzealników wzrosły – od 30 lat pozostają na poziomie najniższej pensji krajowej. Zapisano także odpowiednie sformułowanie dotyczące pensji pracowników muzeów w jednej z uchwał Kongresu (Uchwała nr 3).

Pieniądze to jednak nie tylko nasze pensje, ale też dotacje, dzięki którym nasze miejsca pracy istnieją. Debatowano więc na temat zasadności dużych inwestycji muzealnych i tego, co zrobimy, gdy fundusze unijne przestaną do nas płynąć. Rok 2020 jawi się apokaliptycznie i chyba najwyższy czas budować arkę, a nie kolejne muzea. Dotacje to nie tylko fundusze unijne, to także po prostu gwarancja rocznego budżetu instytucji – i tu ten temat łączył się z poprzednim, czyli współpracą z samorządem. Tym razem w kontekście wkładu własnego instytucji i możliwego „karania” tych, którzy ów wkład zapewniają sobie na najwyższym poziomie. Przytomnie Jacek Salwiński, z-ca dyrektora Muzeum Historycznego Miasta Krakowa, zauważył, że nie może tak się stać i za dobre wyniki w sprzedaży biletów nie będzie się odbierać lub obniżać dotacji. Zazdrość jednych względem drugich, tych bardziej merkantylnie nastawionych muzealników, była wyraźna.

W kontekście inwestycji głos Jerzego Halbersztadta, kierującego Muzeum Historii Żydów Polskich w okresie najbardziej kluczowym, czyli konstrukcji budynku, został właściwie pominięty. Przywołał przykład Muzeum II wojny światowej, zasilonego kolejną transzą dofinansowania (tym razem 90 mln). Pieniądze są konieczne, bo projekt bryły budynku jest mało sensowny i, wg wypowiadającego się, wiadomo było o tym od początku. Z powodów politycznych brniemy jednak dalej. O tych powodach, mieszczących się poniekąd w uwikłaniu muzeów z organami założycielskimi nie było zbyt wiele mowy – wskazywano tylko na nie zawsze racjonalne decyzje o inwestycjach, uwarunkowane polityką, polityką historyczną, doraźnym celem (wybory). Nie komentowano tych decyzji, poza jednym przypadkiem: prof. Waltoś stwierdził, że uwarunkowania polityczne przeczą misji muzeum. Trudno się z tym kłócić, ale praktyka pokazuje, że ta misja, w obliczu politycznych korzyści, ma niewielkie znaczenie.

4. Multimedia

Temat wydawałoby się prosty w czasach, gdy połowa społeczeństwa polskiego ma w rękach urządzenie multimedialne – smartfon. Niestety, tu nie ma podziału, tu jest przepaść. Jedni muzealnicy twierdzą, że bez multimediów nie ma wystawy, bo widz nie przyjdzie, gdy „coś nie miga”, drudzy – że jak się w sali posadzi żywą babinę opowiadającą stare historie, a obok wystawi multimedia, to tłum zwiedzających otoczy babinę, nie „to co miga”. Jedni i drudzy mają rację.

Multimedia to najdroższy obecnie element nowych wystaw – zarówno w istniejących placówkach, modernizowanych, jak i w nowo tworzonych jednostkach. Najdroższy i niezbywalny. Multimedialne kioski, ekrany dotykowe, hologramy, aplikacje mobilne, systemy do sterowania multimediami na ekspozycjach, elektroniczne zabezpieczenia eksponatów itd. – to codzienność wystaw. Walka o tę codzienność jeszcze się nie skończyła. Brak tu rozwiązania, szczególnie, że epoka przesycania ekspozycji multimediami najwyraźniej się skończyła, trudno jednak powiedzieć, że nastąpił zwrot ku autentykowi – o czym za moment.

Multimedia zastępują muzealium! – straszyli niektórzy uczestnicy kongresu, oficjalnie i w kuluarach. Wszystko zobaczą w internecie, nie przyjdą do muzeum. Albo też: na wystawie chodzi o przeżycie kontaktu z muzealium, nie z ekranem tabletu. Szkoda tylko, że wielu zapomina o tym, że multimedia to jedynie narzędzia ułatwiające kontakt z obiektem, jego zrozumienie, a nie cel tworzenia wystaw.

Na ekranie, dzięki multimediom, można na przykład zaprezentować, jak działa eksponowana maszyna parowa, nie działająca od stu lat, jak wyglądały i poruszały się dinozaury, których szkielety zgromadzono w muzeum, czy też jak śpiewała słynna pieśniarka ludowa Anna Malec, nieżyjąca od ponad dwudziestu lat, szczególnie w zestawieniu z wykorzystanymi przez Grzegorza Ciechowskiego jej nagraniami w pop-piosence. Multimedia dają obiektom kontekst, którego sam obiekt, opisany nieraz tak, jak to prof. Jan M. Piskorski pokazał w swojej prezentacji – na widok takiej tabliczki zwiedzający wzdycha i nie wraca. Multimedia umożliwiają stworzenie narracji – do niej także jeszcze wrócę. Multimedia są jednak narzędziem szatana.

Nie całkiem, bo, jak zauważył uczestnik panelu „multimedialnego”, który jako jeden z tylko trzech przedstawicieli publiczności dorwał się do mikrofonu (zawłaszczonego przez panelistów, którzy postanowili zadyskutować się do u… padłego), multimedia są dla wielu niepełnosprawnych jedynym sposobem na poznanie obiektów lub ich opisów. Ułatwieniem dla wykluczonych. Głos ważny, zupełnie pominięty na Kongresie; dzisiaj, w czasie niwelowania krawężników i niszczenia barier, wszechobecnego WCAG 2.0, organizatorzy nie stworzyli możliwości do dyskusji o niepełnosprawnych zwiedzających muzea, a tym bardziej o niepełnosprawnych muzealnikach.

Ponieważ lubię w mądry sposób wykorzystane multimedia, doleję jeszcze oliwy do ognia. Jaka różnica między obiektem na ekranie dotykowym, obracanym, a w najnowszej technologii haptycznej nawet obdarzonym fakturą i kształtem, a obiektem za szybą gabloty, źle oświetlonym, wyeksponowanym z trzech stron (na czymś zwykle stoi, rzadko wisi)? Tak tylko pytam…

5. Muzealium – autentyk czy wersja cyfrowa

Temat rozgrzewał debatujących. Czy muzem bez kolekcji to ciągle muzeum? Czy ekspozycja bez artefaktów to ekspozycja muzealna? (czepiano się bezpośrednio i bez aluzji Muzeum Historii Żydów Polskich). Niektórych do porządku przywołał prof. Jacek Purchla, wskazujący na to, że nie zawsze mamy do czynienia z „obiektem” – co w przypadku, gdy instytucja zajmuje się dziedzictwem niematerialnym? Jak je gromadzić, jak je eksponować? Pojawiały się wreszcie głosy dowodzące, że jeśli mamy bezcenne autentyki, to może lepiej pokazywać ich kopie na wystawie odwiedzanej przez niekiedy setki ludzi dziennie.

Według wspomnianego już prof. Waltosia wirtualizacja obiektu powoduje, że definicja muzealium przeczy praktyce. Czy symulakra i multimedia (o nich mówiono w kontekście muzealiów) wystarczą do potwierdzenia „muzealności” placówki? Trudno znaleźć jakiekolwiek podsumowanie tego tematu, może po prostu zadam „to” pytanie: czy muzeum bez muzealium ma sens i odeślę do akapitu wyżej i do wypowiedzi prof. Purchli.

6. Etyka i restytucja

Zestawiam te dwa zagadnienia, choć pozornie nie są nadzwyczajnie bliskie. Oba przewijały się w kongresowych debatach jak – z jednej strony – bicz boży, z drugiej zaś wstydliwie pomijano je milczeniem. Bo z etyką musi być słabo (skoro prof. Dorota Folga-Januszewska, prezes Polskiego Komitetu ICOM, nawoływała do zwrotu na stoisko ICOM książek tam wyłożonych do obejrzenia na miejscu, a nie do zabrania…), a rozmowa o restytucji może sprawić, że trzeba będzie oddać „Berlinkę”. Nie, nie chodzi o autostradę Berlin–Królewiec.

Faktycznie restytucja zasobów muzealnych to problem dwuwektorowy – zwrot przez Polskę i zwrot Polsce, a do tego problem geograficzny: odmiennie sytuacja wygląda na zachodzie kraju i na, powiedzmy, wschodzie. Prof. Waltoś wspomniał o konieczności kompromisowego załatwienia kwestii restytucji i apelował o intensyfikację działań. Czy na Zachodzie nie powinno się oddać lokalnym społecznościom zabytków? Krótka rozmowa przy obiedzie z muzealniczką z tych terenów utwierdza nas w tym przekonaniu – byłoby to nie tylko dobre dla tych społeczności, ale także etyczne. Bo problem restytucji zarówno do Polski, jak i z Polski, to według mnie problem przede wszystkim etyczny.

Konkluzje i komentarz

Nie będę pisać za wiele o negatywach. Mnie w kongresie uderzył brak zorganizowanej debaty na temat nowych technologii. Multimedia w kontekście wystaw to nie to samo, bo nowe technologie to katalogi komputerowe, digitalizacja zbiorów i cyfrowe repozytoria, wirtualne muzea i katalogi online, aplikacje mobilne w promocji muzeum, beacony regulujące temperaturę i wilgotność na ekspozycjach, QR kody na wystawach, wykorzystanie mediów społecznościowych w promocji i komunikacji muzealnej czy, po prostu, tworzenie stron muzealnych zgodnych z wymogami WCAG 2.0, do czego każda instytucja publiczna jest zobowiązana przed końcem 2015 roku. Ale, odniosłam wrażenie, że nowe technologie nie są tematem istotnym dla organizatorów. Stanowisko ich interpretuję w ten sposób: nowe technologie i tak sobie poradzą, a definicja muzeum musi powstać, bo inaczej, oddolnie, nie powstanie.

Nie, nie zgadzam się. Takie pozostawienie tych nowinek z boku powoduje olbrzymie marnotrawstwo pieniędzy publicznych, zaniedbania, które będą się mściły już za moment na kierownictwie. Sprawia to, że jedne placówki są przesycone nowymi technologiami, inne nie, a przyczyna tkwi w lepszym napisaniu wniosku (czytaj: sfinansowaniu właściwego pisania wniosku). Powstają rażące nierówności między instytucjami w jednym mieście, przyczynia się dalszego pogłębiania różnic. I tak dalej. Kogo to obchodzi? Wiadomo, że duże muzea sobie poradzą, wiadomo, że najnowsze, ciągle prestiżowe jednostki otrzymają wymagane pieniądze, ale co będzie z innymi?

Nie poruszano także tematu digitalizacji: może dlatego, że NIMOZ stale organizuje seminaria na ten temat? To nie wystarcza. Digitalizacja obecnie to najwyżej dotowane działania muzealne – nie może się z tym równać konserwacja czy inne prace zabezpieczające zbiory, ciągle priorytetowe zgodnie z ustawą o muzeach. Jedynie inwestycje budowlane uzyskują większe dofinansowanie, ale to jednak budowlanka. Digitalizacja pochłania olbrzymie pieniądze, dlaczego więc Kongres się tym nie zajął? To jest luka, którą – mam nadzieję – łatwo wykorzysta sektor prywatny, niedopuszczony na Kongres.

Co więcej, w zakresie nowych technologii panuje kompletna wolna amerykanka. Część kolekcji zdigitalizowano zanim pojawił się katalog dobrych praktyk digitalizacyjnych opublikowany przez NINA, inne digitalizuje się obecnie, teoretycznie zgodnie z tymi zaleceniami, ale faktycznie bez zachowania niezbędnych standardów. Zresztą znam miejsca, w których digitalizuje się bez uprzedniego przeczytania katalogu. Kolekcje następnie prezentuje się w internecie, nie interesując się zupełnie potrzebami użytkowników (brak badań, bo są, podobno, za drogie, jak wielokrotnie podnoszono na różnych panelach), z interfejsami nieużytecznymi i nieprzyjaznymi, z funkcjonalnościami zbędnymi. To pieniądze wyrzucone w błoto, a szkoda ich strasznie.

Sektor prywatny i współpraca instytucji publicznych z biznesem, to kolejny temat potraktowany per noga w mojej opinii. Na Kongresie nie było targów ani nawet przedstawicieli firm prywatnych działających w branży; jako paneliści wystąpili reprezentanci biznesu, np. pracownicy firm Google czy Qumak. Wydaje mi się to dziwne, że jednych się zaprasza, a innych odstrasza, ale znam stosunek organizatorów do targów na konferencjach muzealnych i w ogóle do biznesu. To krwiopijcy żerujący na instytucjach publicznych – biznesmeni, nie organizatorzy. Koniec, nie brnę dalej, mnie żal było targów, bo to niepowtarzalna okazja zobaczyć, co polski biznes ma do zaoferowania muzealnikom.

Z boku zupełnie została jak najbardziej merytoryczna dyskusja o tym, że to „nie muzealia, ale zwiedzający nadają sens istnieniu muzeum”. Debata dotyczy edukacyjnej i rozrywkowej roli muzeów, ale w kontekście wcześniej przywoływanych wątków autentyczności muzealium i krytyki multimediów jest to stanowisko co najmniej dziwne. Histerycznie wręcz pragniemy muzealium, autentyku, ale muzeum chcemy traktować jako park rozrywki, tak samo walczący o czas wolny, jak biesiada przy piwie czy wesołe miasteczko. Zwiedzający szukający rozrywki ma, przepraszam, autentyk w nosie (dobrze, że w nosie…). Choć zasadne jest, oczywiście, zapytanie o jakość tej rozrywki. Tylko, przeciągając ten wątek, naprawdę jesteśmy tak aroganccy, by sądzić, że muzealnik dostarczy lepszej rozrywki niż Doda, którą notabene wspomniano w dyskusji jako zły przykład atrakcji na Nocy Muzeów; a jak nie Dodą, to czym chcemy konkurować z przemysłem czasu wolnego?

Kolejną kwestią zupełnie pominiętą jest podważanie zasadności budowania wystaw narracyjnych. Wystawa takiego typu – przykładem na pierwszym miejscu stawianym jest zawsze Muzeum Powstania Warszawskiego – wydaje się dzisiaj jedyną formą ekspozycji przyciągającą zwiedzających. Podkreślam „wydaje się”. Prof. Robert Traba w swoim przesłaniu do uczestników Kongresu stwierdził, że konieczna jest różnorodna wizja przeszłości w muzeach z wystawami narracyjnymi – bo zwykle ten typ wystaw znajdziemy w muzeach historycznych – by pozwolić zwiedzającemu na wieloperspektywiczny ogląd i krytycyzm. Ale to się nie dzieje, pozwolę sobie na ironiczny uśmiech. Wystawy narracyjne prezentują wizję ich twórców, wielowątkową narrację, spójną i trudną do obalenia. Znowu, Muzeum Powstania Warszawskiego i pytanie: „kto wygrał?” zadawane przez wychodzących. Trudno na takich wystawach prezentować dyskurs pamięci, którego się prof. Traba domagał, jeśli muzea są tworzone ad hoc, na potrzeby polityczne, zgodnie z aktualną polityką historyczną, zapoczątkowaną, na marginesie dodam, właśnie przez tzw. grupę muzealników, później PiS. Muzeum Powstania Warszawskiego zresztą, zgodnie z tradycją spotkań muzealników, zmieszano z błotem, nie bacząc na to, że właśnie do tej instytucji ustawiają się największe kolejki w kraju…

Zabrakło mi odniesienia się organizatorów do „wielkich” afer, o których właśnie w tych dniach było głośno w mediach. Sprawa firmy Mattel i jej gry dla dzieci i sprawa wypowiedzi szefa FBI wybrzmiały we wszystkich mediach, ale przypomniana w kontekście uchwał kongresowych sprawa zastrzeżenia praw do Damy z łasiczką z kolekcji XX. Czartoryskich została pominięta ciszą, a przecież to ciągle świeża aferka. Kuluary grzmiały i buczały, a po trochu się śmiały. Szef FBI to najmniej muzealny problem, raczej państwowy czy ministerialny. Podobnie firma Mattel, ale prawa autorskie już nie całkiem. Szczególnie wobec jednej z uchwał (Uchwała nr 5), dotyczącej m.in. praw do cyfrowego wizerunku i gwałtownych oświadczeń fundacji i stowarzyszeń działających na rzecz wolnego dostępu do dóbr kultury.

Mało było, w mojej opinii, dyskutujących kobiet. Na dwa panele, na które się wybrałam, w łącznej liczbie 12 dyskutantów i kuratorów, pojawiły się dwie kobiety. Pani minister Omilanowska, prof. Folga-Januszewska, liczne dyrektorki także na czele najważniejszych polskich muzeów – dla przykładu p. Gołubiew (MNK), p. Morawińska (MNW), p. Potocka (MOCAK) – nie czynią wiosny. Muzealniczek, stawiam na to piwo, jest więcej niż muzealników (choć przewaga zapewne nie jest wielka). Dlaczego zatem tak mało pań dyskutowało w panelach? Nie mogę dopatrzyć się złej woli, ale jednak za dużo było dla mnie garniturów, za mało garsonek, zwiewnych szali, sukienek i szpilek.

Niech będą, dwa negatywy Kongresu. Dlaczego występujący przekraczali przeznaczony im czas prezentacji? Nie wiedzą, że zagranicą po prostu wyłącza się mikrofon minutę „po”? Niektórzy mówili pół godziny, nawet więcej, choć oddano im do dyspozycji kwadrans, niekiedy 20 minut. Według mnie to kompletny brak szacunku dla słuchaczy, szczególnie, że większość referentów czytała z kartki cały tekst wystąpienia. O ileż ciekawiej brzmiał od nich wszystkich prof. Waltoś posługujący się notatkami, mówiący „z głowy”. Gotowe referaty mogły być za to zamieszczone wieczorem na stronie Kongresu, wszystkim by nam to pomogło w podsumowaniach, refleksjach prywatnych i zbiorowych, w sprawozdaniach w instytucjach, które nas delegowały. A tak? Nie ma. Dyrektor Niezabitowski, zagadnięty po starej znajomości (wszak u niego pracowałam!) w kolejce do obiadu powiedział, że „jeśli referenci przekażą referaty, to będzie tom pokongresowy” (podkreślenie moje), ale w dzisiejszych czasach wolelibyśmy chyba e-booka z Kongresu. Choć, w sumie…, nie było panelu dotyczącego nowych technologii, to e-booka nie będzie.

Ostatnim brakiem Kongresu był brak oficjalnych profili społecznościowych wydarzenia. Przez cały Kongres tweetowaliśmy w kilka osób, generując ponad 630 tweetów z relacjami i komentarzami, ponad 300 retweety, ponad 550 razy dodano nasze tweety do ulubionych. Dopiero na Kongresie, gdy wspólnie z kilkoma osobami relacjonowałam to, w czym uczestniczę, z kilkoma osobami znanymi mi osobiście i pierwszy raz napotkanymi w sieci dodam, zrozumiałam, dlaczego Twitter, Facebook itd. nazywa się mediami społecznościowymi. To była prawdziwie społeczna praca. A że byliśmy czytani pod hashtagiem #kongresmuzealników, to widziałam na kilku ekranach tabletów i smartfonów (tak, zaglądałam przez ramię). Oddolna inicjatywa tym razem, a następnym – mam nadzieję – oficjalny profil, do którego będziemy się dorzucać z naszymi społecznościowymi trzema groszami.

Bo media społecznościowe to potężna siła. Teoretycznie 600 tys. aktywnych użytkowników Twittera mogło zobaczyć nasz hashtag, dowiedzieć się o konsolidacji muzealników, o wielkim muzealnym święcie w Łodzi. W trendach polskich #kongresmuzealnikow znalazł się na 8 miejscu, tuż za #AppleWatch. To wielki sukces!

Polecam poczytać pod wspomnianym hashtagiem nasze tweety – są bardzo ciekawą wizją Kongresu, wizją tworzoną na żywo. Warto w niektóre kliknąć, rozwinąć dyskusje, których nie opatrywaliśmy już hashtagiem. Dziękuję Wam za wspólne tweetowanie z Kongresu!

@WystawyWAWy @Muzeum_Narodowe @FundacjaAriAri @olgagnieszka @napoleonbryl @lednicamuzeum @marta_malina @ZamekDarlowo @MNKrk @kasha_te @monikabt1 @karkonosz

Na zakończenie potężnego kopniaka dała nam Freda Matassa. Jej przesłanie zawarte w krótkim be bold – bądźcie odważni, idźcie do przodu, rozbijajcie muzealny beton, planujcie, projektujcie i realizujcie – trafiło, liczę na to, do wielu serc muzealnych. Freda Matassa w kwadrans pogodziła muzealia z multimediami, potwierdziła konieczność przeprowadzania deakcesji, zwróciła uwagę na promocję, kazała nam wchodzić w interakcję z odbiorcami, komunikować z nimi, umożliwiać im partycypację…

Jak jednak to zrobić, skoro wszystkie referaty programowe były prezentacjami bez wniosków. Pozbawione konkluzji dane czy stwierdzenia, nawet narzekania, to nic poza danymi, stwierdzeniami. Pozbawione analizy nie pozwalają na zmianę, bo nie wiemy, jak tę zmianę wprowadzać, nie mamy – uczestnicy – siły sprawczej. Wiemy, gdzie nasze braki, gdzie nasze bolączki, ale najwyraźniej potrzebny jest kolejny kongres, by zastanowić się, co i jak można zmienić. A na trzecim z kolei kongresie być może porozmawiamy o nowych technologiach. Ten Kongres realizował wizję narzuconą przez organizatorów, wszystkie referaty i wystąpienia na panelach były zamówione. Może na czwarty kongres będzie wolno zgłosić temat?

Wszelkie decyzje dotyczące tematów ważnych, przewijających się w czasie Kongresu, a nie ujętych w uchwałach, zostały podjęte przez… decydentów, nie przez nas. Faktycznie Kongres był więc listkiem figowym, marchewką, którą chętnie wzięliśmy i zjedliśmy, najwyraźniej z pełną świadomością, że tkwił w niej haczyk. Ilu znalazło się takich, którzy postanowili zagłosować przeciwko uchwałom, nie dlatego, że nie popierają ich treści, ale by zamanifestować swój sprzeciw wobec przyjętego przez organizatorów trybu. Napisałam to, zainspirowana głosem uczestniczki Kongresu, która taką opinię wyraziła wobec wszystkich wytrwałych, siedzących i słuchających do samego końca.

Dobrze było się spotkać – podkreślali to jednak wszyscy zagadani przeze mnie w kuluarach. Jaką formułę przyjmie Kongres w przyszłości – nie wiemy. Czy będzie się odbywał co roku, czy może co trzy lata, jak konferencja generalna ICOM, a pomiędzy zorganizuje się mniejsze, regionalne kongresy – nie wiemy. Czy będzie tak samo w pełni finansowany przez MKiDN, jak ten, historyczny pierwszy? Tego też nie wiemy (i nie wiemy, ile ten kosztował), ale jedno jest pewne: społeczność muzealników oraz zawodów pokrewnych zdecydowanie potrzebuje spotykać się regularnie. Z tego właśnie powodu, mimo bardzo wielu rozmaitych zastrzeżeń jestem entuzjastką Kongresu.

Aneks 1: Sybille 2014

Gratulacje dla wszystkich zdobywców muzealnych nagród! Szczególnie wyróżniam jednak projekt edukacyjny „Muzeum mojego podwórka” Muzeum Pierwszych Piastów na Lednicy, przede wszystkim przez kumoterstwo (towarzystwo na Twitterze w czasie Kongresu) oraz Galerię Faras, fenomenalnie przygotowaną wystawę prezentującą wczesnochrześcijańskie malowidła. Planującym zwiedzenie tej wystawy zwracam uwagę na oświetlenie, wspaniale zrobione, eksponujące bez zarzutu przepiękne freski.

Aneks 2: głosowanie

Wszystkie uchwały głosowaliśmy za pomocą „pilotów”. Wyniki od razu pojawiały się na wielkim ekranie. Widać, że z ponad tysiąca zapisanych na Kongres na głosowania została połowa. Można się było tego spodziewać.

Aneks 3: nagroda w konkursie na najciekawszą wypowiedź zasłyszaną na Kongresie

Wypowiedź jednego z uczestników któregoś panelu:

Nie nazwaliśmy nowo tworzonego ośrodka muzeum, tylko centrum, bo nazwa muzeum szkodzi placówce, obniża frekwencję.

Tak, drodzy Państwo muzealnicy. Długa droga przed nami.

Screen Shot 2015-06-28 at 16.12.06

LinkedInShare

SimeSitem 2013 – targi muzealne w Paryżu

Nie udało mi się, niestety, przy okazji ostatniej wizyty w Paryżu, wstąpić do niedawno opisanego muzeum na lotnisku. Pech sprawił, że leciałam LOT-em, który operuje w Terminalu 1 paryskiego lotniska CDG, a muzeum jest w Terminalu 2 (czyli mniej więcej 15 minut jakimkolwiek środkiem lokomocji dalej).

Tym razem w Paryżu natomiast rozpoczęłam wstępne rozmowy o nowych projektach w dziedzinie informatyki dla kultury i sztuki, a przede wszystkim przeżyłam trzy dni na wielkich targach sprzętu i usług muzealnych SimeSitem, które co roku, w ostatnich dniach stycznia, odbywają się w podziemiach Luwru, a dokładnie w centrum handlowo-konferencyjnym Carrousel du Louvre. Tym razem targi trwały od 29 do 31 stycznia.

Targi muzealne

To największe tego typu targi w Europie. Odbywające się naprzemiennie w Lipsku i Kolonii Mutec i Exponatec gromadzą o wiele mniej wystawców. Ściągają też nieporównywalnie mniejszą liczbę zwiedzających. Odbywają się w listopadzie; wśród wystawców obecnych w Paryżu krążyła plotka, że na ostatnim Muteku rozstawiono dwadzieścia stoisk, pośród których smutni zwiedzający plątali się, nie zamieniając z nikim słowa. Kłopot w tym, że w Polsce jedyne targi muzealne odbywają się w Kielcach, niejako przy okazji salonu wyposażenia kościołów*. Jeśli ktokolwiek z Polski pojedzie na targi muzealne, to właśnie do Lipska. Tam zaś spotka go rozczarowanie.

Nie da się tego powiedzieć o SimeSitem. Przede wszystkim samo miejsce robi wrażenie – trzeci rok z rzędu mówię, że „idę do pracy do Luwru”. Jest to, niewątpliwie, nadużycie, ale jednak wysiadam zawsze na stacji Palais Royale – Musée du Louvre i, wchodząc pod ziemię, mijam oszklone galerie antycznej rzeźby, zbiory samego Luwru. Carrousel du Louvre to natomiast olbrzymie przestrzenie pod ziemią, przeznaczone przede wszystkim do handlu, na konferencje, targi, a nawet do gry w piłkę. Jest tam też spory amfiteatr (należący do École du Louvre). Jeśli wyobrazimy sobie, że pod nimi mieszczą się jeszcze inne hale oraz parkingi, na które zajeżdżają nie tylko samochody osobowe, ale także autokary czy olbrzymie ciężarówki wiozące kolejowe wagony, to rozmach tego przedsięwzięcia, ukończonego w 1993 roku, tym bardziej nas przytłoczy.

Targi SimeSitem mają długą historię. Powstały z połączenia dwóch cyklicznych wydarzeń: Sime, corocznego salonu muzeów, i Sitem, podobnie odbywających się co roku targów usług i sprzętu dla muzeów i, ogólnie, dziedzictwa kulturowego. Sime, czyli Międzynarodowy Salon Muzeów i Wystaw odbywało się w latach 1988–1996, Sitem zaś – Międzynarodowy Salon Technologii Muzealnych – w latach 1991–2006. Odświeżając Sime, połączono te targi z Sitem, wiążąc tym samym świat muzealników i muzeów ze światem firm dostarczających tym instytucjom usług i produktów. Patronem targów są francuskie ministerstwa: Kultury i Turystyki. Targi przeżywają wzloty i upadki; w ubiegłym roku wystawcy prorokowali powolny upadek SimeSitem i wyczerpanie się formuły dość ekskluzywnego salonu wystawienniczego, który działa w niedofinansowanej branży, a wysila się na styl niemalże targów motoryzacyjnych. Mimo to, w tym roku, mam wrażenie, targi przeżyły odrodzenie (bynajmniej nie za sprawą odnowienia formuły). Wystawców było ponad stu. W porównaniu z 2011 i 2012 rokiem nie tylko ta liczba się zmieniła, ale również ich profil stał się bardziej zróżnicowany, pod względem kraju pochodzenia i proponowanych usług czy sprzętów. Co roku na targach staram się zastanowić, jaka branża cieszy się największą popularnością u zwiedzających. Usiłuję też zgadnąć, co będzie się działo za rok.

2011: Mobilna eksplozja

Dwa lata temu zdecydowanie dominowały narzędzia mobilne i aplikacje mobilne dla muzeów. Stosunkowo niedawna (wtedy) premiera iPada (kwiecień 2010) zaczęła rewolucjonizować rynek tego rodzaju usług. Na dodatek niewielu muzealników miało już do czynienia z tabletem; było to coś nowego, coś z czym chcieli się zapoznać. Prezentacje nie polegały na pokazywaniu aplikacji czy to na smartfony, czy na tablety**, lecz na demonstrowaniu samego sprzętu. Kto miał iPada, dysponował magią i władzą. Ludzie dotykali i sykali z wrażenia. Wokół stoisk oferujących rozwiązania mobilne kłębił się tłum taki, jak pod Apple Store’em (który, na marginesie, także mieści się w Carrousel du Louvre). Efekt amazing przykrył wszystko inne, co można było obejrzeć na targach.

2012: Skanowanie muzealiów

Spodziewałam się, że także w 2012 roku to aplikacje mobilne i wykorzystanie „smartnarzędzi” w muzeach (zarówno wewnętrzne, jak i zewnętrzne***). W międzyczasie jednak rewolucja iPada przeszła w fazę ewolucji. W 2012 roku na każdym stoisku były tablety (głównie na Androidzie, co mnie trochę zaskoczyło – we Francji słynącej z miłości do Apple), które na nikim nie robiły wrażenia. Ot, narzędzie służące do prezentacji jak każde inne. Hitem tego salonu były skanery. I te 2D, i te 3D. Chyba każdy wystawca zeskanował sobie głowę na jednym ze stoisk, chyba każdy zwiedzający mdlał z wrażenia prędkości skanowania książek. Skanery skłaniały do wyobrażania sobie, że gwoździem następnych targów będą galerie online (proste myślenie: najpierw digitalizujemy, potem prezentujemy w internecie), muzea wirtualne itd.

Wyjeżdżałam z Paryża, zastanawiając się nad tym. I tym razem nie udało mi się trafić.

2013: Zarządzanie kolekcjami

Tegoroczne targi, do których jeszcze nie mam dystansu, a ciągle bolą mnie po nich nogi (trzy dni stania na stoisku to, uwierzcie, duży wysiłek) przyniosły – przynajmniej dla mnie – dużą niespodziankę. Niekwestionowanym królem targów okazały się systemy do zarządzania kolekcjami, czyli branża, w której działam. I to wbrew tegorocznemu tematowi:

czyli „Waloryzacja potencjału dzięki marketingowi, fundraisingowi i komercjalizacji”.

W najśmielszych marzeniach nie podejrzewałam, że nie ten temat stanie się najważniejszy, choć, oceniając z perspektywy czasu, można było to zainteresowanie przewidzieć. Kilka elementów powinno było mnie doprowadzić do tego wniosku, tymczasem byłam przekonana, że rok 2013 będzie rokiem agencji zajmujących się marketingiem muzealnym (ze specjalizacją w marketingu internetowym i naciskiem na media społeczne) lub/i rok firm tworzących scenografię muzealną. Celowałam zatem stosunkowo niedaleko od tematu wybranego przez organizatorów.

Dlaczego zarządzanie kolekcjami?

Post factum potrafię wskazać następujące przesłanki:

  1. Ogólna sytuacja w zakresie komputeryzacji. O ile polskie muzea aktualnie borykają się z wprowadzaniem danych do komputerowych baz (czyli przenoszeniem kart tradycyjnych, drukowanych i wypełnianych ręcznie bądź na maszynie), o tyle wiele muzeów francuskich skomputeryzowało inwentarze nawet we wczesnych latach 80., a masowo odbywało się to w latach 90. Pracują na tych bazach do tej pory, utrzymując przestarzałe komputery tylko po to, by odpalać na nich komputerowe katalogi. Dzisiaj brak wsparcia technologicznego; nierzadko firmy, które je tworzyły, już dawno nie istnieją albo wchłonęły je największe koncerny światowe i niszowe projekty muzealne zaginęły gdzieś w głębinach ich trzewi.
  2. Rozwój narzędzi usprawniających pracę na kolekcjach muzealnych (z uwzględnieniem specyfiki tych baz danych). Nie będę rozwijać szczegółowych zagadnień (mam nadzieję, że znajdę czas na ich omówienie jedna po drugiej), ale mam na myśli tak różne zjawiska, jak: 1. przesunięcie nacisku z pracy na aplikacjach desktopowych na aplikacje webowe i przechowywanie danych w chmurze, 2. możliwość wprowadzania danych różnymi kanałami i synchronizację bazy (np. aplikacja desktopowa + aplikacje webowe + aplikacje mobilne), 3. coraz częstsze stosowanie w bazach muzealnych ontologii informatycznych oraz sieci semantycznych, 4. konieczność komunikowania się baz danych nie tylko między sobą (współpraca między muzeami), ale także z innymi serwisami (publikacja w internecie, Europeana itd.). Patrząc tylko na tych kilka problemów, z którymi muszę się mierzyć w codziennej pracy zarówno dla instytucji polskich, jak i francuskich, wydaje mi się, że mogłam się była domyślić.
  3. Jednak trzecią przesłanką, która powinna była mnie upewnić, że stoisko przeżyje oblężenie spragnionych nowych systemów do zarządzania kolekcjami muzealników (podobnie jak i stoiska konkurencji) były warsztaty i wykłady zorganizowane w ramach targów. Na 26 wydarzeń tego typu, cztery odnosiły się do zarządzania kolekcją i wykorzystywania baz komputerowych. To 15%, czyli znaczący odsetek. Przyznać jednak muszę, że zainteresowanie nimi było niewielkie. Szczególnie w porównaniu z mistrzowskimi warsztatami prowadzonymi przez Nancy Proctor, gdy przestrzeń przeznaczona na konferencje pękała w szwach. W sumie szkoda, muszę przyznać, bo z tego, co zdążyłam usłyszeć, cztery prezentacje firmowe poświęcone kolekcjom, były ciekawsze i bardziej innowacyjne niż to, co zaprezentowała pani Proctor w zakresie innowacji, nomen omen. Najwyraźniej idee przez nią propagowane jeszcze nie zakorzeniły się na tyle silnie w muzeach europejskich, by publika muzealna była gotowa przejść do kolejnych tematów.

 

Tymi kolejnymi tematami jest właśnie zarządzanie kolekcjami, wykorzystanie nowych technologii nie tylko do wzmacniania roli muzeów na zewnątrz, lecz przede wszystkim do tego, co stanowi jądro pracy muzealnej: opracowywanie obiektów, precyzyjny opis, zarządzanie ruchem muzealiów, słowem – tworzenie bazy wiedzy o elastycznym modelu danych, odwdzięczającej się pracującym na niej muzealnikom rezultatami wyszukiwania. Dopiero bowiem posługując się tymi narzędziami wewnętrznymi, mając kolekcję w pełni skatalogowaną, możemy przechodzić do tego, co propaguje Nancy Proctor. Niestety, warunki zewnętrzne nie sprzyjają temu, by można było spokojnie skupić się na pracy na samej kolekcji – to już jednak inny temat.

Kończąc

Targi SimeSitem z roku na rok pokazują coraz silniej, że rośnie znaczenie usług i produktów przeznaczonych na zewnątrz (nawet w kontekście zarządzania kolekcjami zawsze pada pytanie: jak można ten system wykorzystać dla tzw. szerokiej publiki, czyli jak ten system integruje się np. z galerią online, z aplikacjami mobilnymi). Liczy się komunikacja ze zwiedzającymi, udostępnianie informacji, otwartość. To widać i w tym, co oferują wystawcy, i w tym, o co pytają zwiedzający.

Wracam więc z Paryża pełna gotowości do pracy, wzbogacona kilkoma cennymi uwagami, którymi podzielili się odbiorcy w czasie prezentacji systemu na naszym stoisku. Obejrzałam dokładnie ofertę konkurencji, upewniając się, że pod względem funkcjonalności systemom, które współtworzę, nie brakuje nic, a wręcz przewyższają firmy działające na rynku światowym w zakresie ergonomii czy modelu danych. Zaczynam myśleć o kolejnym SimeSitem i o tym, co za rok w największym stopniu będzie zaprzątać muzealników i ich komercyjnych partnerów. Stawiam – ponownie – na marketing w mediach społecznych i, ogólnie, komunikację muzeów z odbiorcami ich oferty.

Nie zrobiłam, niestety, zdjęć – jestem marnym fotografem, na dodatek wyposażonym tylko w aparat w zamulonym smartfonie. Zachęcam do przyjazdu za rok na SimeSitem, przyjazne stoisko pełne ludzi mówiących po polsku z pewnością tam będzie!

* Mam na myśli Sacroexpo i Expositio. Może jest to teren do zagospodarowania?

** To lekka przesada: w 2011 roku, w styczniu, mogliśmy mówić tylko o iPadach; tablety na Androidzie, nie wspominając o innych systemach, dopiero raczkowały).

*** Jako wykorzystanie wewnętrzne rozumiem: 1. używanie przez pracowników np. tabletów do pewnych czynności wewnątrz muzeum, 2. tworzenie stanowisk multimedialnych z wmontowanymi tabletami lub smartfonami, 3. tworzenie aplikacji uzupełniających zwiedzanie wystawy, wykorzystujących QR kody, przetwarzających obiekty na wystawie za pomocą rozszerzonej rzeczywistości itd. 4. tworzenie przewodników na wystawę (audio/multimedialnych) w formie aplikacji, do ściągnięcia przez zwiedzających na ich własne urządzenia lub wypożyczania urządzeń przez instytucję. Wykorzystanie zewnętrzne zaczyna się w punktach 3 i 4, gdy zwiedzający wychodzi z aplikacją muzealną poza gmach i, na przykład w domu, przegląda kolekcję udostępnioną online w postaci galerii czy też zwiedza wirtualne wystawy tematyczne. Innym rodzajem wykorzystania zewnętrznego jest tworzenie aplikacji służących do zwiedzania miasta (np. Londinium, o którym już pisałam), z zastosowaniem geolokalizacji, rozszerzonej rzeczywistości itd.

LinkedInShare

„Czas Muzeów?”. A propos konferencji w Krakowie

4 lipca miałam okazję uczestniczyć w konferencji „Dziedzictwo kulturowe a kapitał społeczny” przeprowadzonej w ramach debaty zorganizowanej przez Narodowy Instytut Muzealnictwa i Ochrony Zbiorów „Czas Muzeów?”. Spotkanie odbyło się w Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie, a, poza NIMOZ-em i MCK-iem, organizatorem było jeszcze

Ogólnopolska, a może nawet ogólnoeuropejska i światowa dyskusja na temat tego, czy nadszedł ów tytułowy czas muzeów trwa już od pewnego czasu. Trudno się zatem dziwić, że i na muzealnym gruncie postanowiono przedstawić zasadnicze problemy z tym związane. Bezpośrednią przyczyną dla spotkania – i niejako wstępem – stał się artykuł redaktor Małgorzaty Soleckiej tak właśnie zatytułowany (udostępniony na stronie MCK).

W krakowskiej konferencji, w zamierzeniu pierwszej w cyklu, który w kolejnych odsłonach przemierzy całą Polskę, wzięli udział: prof. dr hab. Ewa Chojecka, prof. dr hab. Jerzy Mikułowski-Pomorski, prof. Jacek Purchla, dr hab. Piotr Majewski, dr Elżbieta Skotnicka-Illasiewicz i redaktor Małgorzata Solecka.

Wprowadzeniem do konferencji był referat prof. Purchli poświęcony tematowi krakowskiego spotkania, czyli sprawom dziedzictwa kulturowego oraz kapitału społecznego. Dyrektor MCK odniósł się do raportu przygotowanego pod jego kierunkiem na Kongres Kultury w 2009 roku, tym właśnie kwestiom, jak się okazuje, do dzisiaj nie rozwiązanym ani propozycjom wtedy postawionym, dotychczas niewdrożonym.

Wskazał na kryzys systemu ochrony dziedzictwa kulturowego, zwrócił uwagę na napięcie odczuwane we współczesnym świecie między kulturą, ekonomią a polityką, wreszcie podkreślił zmianę podejścia do tego, czym jest zabytek. Niegdyś należał do konserwatorów, których obowiązkiem było chronienie go i zabezpieczanie (choć przecież – tak mnie się wydaje – związek konserwatorów z zabytkiem był emocjonalny; przywiązywali się, choć mieli pełną świadomość, że zabytek do nich nie należy; podobnie zresztą opiekunowie kolekcji), dziś zaś zabytek jest własnością wspólną, a muzeum musi go nie „chronić”, lecz nim „zarządzać”.

Każdy z zaproszonych gości kreślił perspektywę czasu muzeów z innego punktu widzenia.

Piotr Majewski, dyrektor NIMOZ-u, zwrócił uwagę na to, że wbrew powszechnemu mniemaniu w Polsce na kulturę idą znaczne nakłady finansowe, są to jednak pieniądze przeznaczane na „kulturę eventu” (jak to nazwał), a nie na kulturę długiego trwania, w której niewątpliwie mieszczą się muzea. Ostrożnie zaznaczył problem zarządzania muzeami i konieczność przejścia na biznesowy model zarządzania w tego rodzaju instytucjach. Otwarte jednak pozostawił pytanie, kto będzie je wówczas finansował – państwo i samorządy z pewnością nie unikną tego „bagażu”, ale w dużym stopniu będzie musiał się w to włączyć także mecenat prywatny, którego aktualnie faktycznie brakuje. Tym bardziej jest to kłopot, że muzeum, które w nieunikniony sposób musi się zmienić, by móc odpowiedzieć na zmienione zapotrzebowania społeczne, będzie wymagało zwiększonych dotacji. Twierdził, w dalszej części swojej wypowiedzi, że muzea powinny zachować odmienność, a nie dopasowywać się, ponieważ jakoś i marka mają źródła właśnie w odmienności. Powtórzył dobrze znaną wszystkim prawdę, że, mianowicie, obiekty przechowywane w muzeach są martwe, jeśli się ich nie wykorzystuje. Wreszcie, podejmując po raz kolejny ryzykowne metafory i zwroty (zaczął wypowiedź od stwierdzenia, że NIMOZ ma być „narodowym operatorem w zarządzaniu muzeami”), powiedział, że „najbliższym czasie symbolami w naszej kulturowej przestrzeni staną się stadiony”. Jak mamy temu przeciwdziałać? Niestety, nie znamy jeszcze odpowiedzi na te wszystkie kwestie, a ich szukaniu służyć ma między innymi ta debata.

Prof. Mikułowski-Pomorski odniósł się do problemu odwiedzających muzea, noszących w sobie dziedzictwo bądź też odbiorców dziedzictwa. Socjolog z formacji, wprowadził uczestników debaty w złożony świat teorii, na których w rzeczywistości opiera się całe współczesne muzealnictwo, z czego niewielu jednak zdaje sobie sprawę. Odniósł się do Maurice’a Halbwachsa, francuskiego socjologa, twórcy teorii społecznych ram pamięci, następnie sięgnął do Paula Ricœura, który dał podwaliny do nowoczesnego badania pamięci w kontekście odmiennej od niej świadomości historycznej i (również) dziedzictwa, jednego z kluczowych pojęć we francuskiej humanistyce kilku ostatnich dekad. Postawił ciekawą tezę opierającą się na zanikaniu świadomości miejsca i tożsamości miejsca dla społeczności je zamieszkujących: otóż, po pierwsze te dwie sprawy są ze sobą związane – zanik świadomości miejsca wypływa z zapomnienia społecznego, a po drugie nie da się zdefiniować tego, czym jest dziedzictwo, skoro mamy do czynienia z ruchliwością społeczną. Przykładowo: jaki związek z lokalnym dziedzictwem prezentowanym w muzeum ma przyjezdny turysta? Jak go związać z tym dziedzictwem? – to ruchliwość na poziomie turystyki. Jaki związek z dziedzictwem lokalnym Krakowa ma taksówkarz, który niedawno wiózł profesora do kościoła św. Anny w Krakowie i spytał, przy jakiej ulicy ten kościół się znajduje (dla niewtajemniczonych kościół św. Anny stoi przy ulicy świętej… Anny). Drugim przykładem podanym przez prelegenta była studentka oddelegowana do opieki nad przybyłymi na konferencję we Wrocławiu, która nie potrafiła zaprowadzić gości do kościoła św. Elżbiety. Tu nie zgadzam się z profesorem, bo studenci są w dużej części „elementem napływowym”. Lepszym przykładem na zapomnienie odnoszącym się właśnie do Wrocławia jest budowanie osiedli na terenach tradycyjnie zalewowych. To jest faktyczny nie tylko brak orientacji w mieście, ale kompletne zapomnienie o tym, jak to miasto się rozwijało, jakim naturalnym czynnikom podlega.

W ujęciu prof. Mikułowskiego-Pomorskiego, orientacja w przestrzeni miejskiej jest zatem kluczem do budowania tożsamości i związku z dziedzictwem, a relacja ta jest dwukierunkowa. Gdy ich zabranie, mamy do czynienia z pustką, którą wypełnić może jedynie dobra edukacja, także jedno z zadań muzeów. Ruchliwość, która jest przyczyną utraty związku z dziedzictwem, pozwala zarazem na budowanie kapitału społecznego. Podał przykłady wielkich, jak to określił Krakauerów (zwracając uwagę, że tak już się nie mówi, bo to słowo wyparło wszechobecne Krakusy), którzy pochodzili z przeróżnych miejsc w Polsce, poczynając od Ambrożego Grabowskiego z Kłaja, a kończąc wyliczankę na Piotrze Skrzyneckim z Zabrza. Kapitał społeczny, reasumując, buduje się dzięki różnorodności, które jednakowoż grozi utratą związku z dziedzictwem. Znowu muszę z profesorem wejść w polemikę, bo pamiętam dobrze, jak w moja mentorka w WN PWN na praktyce redaktorskiej, jeszcze w czasie studiów, powiedziała mi, że wydawanie Encyklopedii Warszawy na wzór Encyklopedii Krakowa mija się z celem. Otóż – według niej – jeśli krakowianin zechce kupić encyklopedię swojego miasta, kupi właśnie Encyklopedię Krakowa; mieszkaniec Warszawy sięgnie natomiast po encyklopedię Lublina, Radomia, Stalowej Woli, Wrześni itd…

Problemy, o których opowiadał prof. Mikułowski-Pomorski są szalenie ważne; bez dobrych definicji, czyli dokładnego zrozumienia, o czym w ogóle jest ta debata, nigdzie nie zajdziemy. Trzymałabym się jednak bardziej teorii Halbwachsa, które, choć nieco przestarzałe i o pamięci społecznej wiemy już o wiele więcej niż w jego czasach, to pozwalają na zrozumienie owej ruchliwości, przejmowania dziedzictwa (lub go odrzucania) i zapomnienia, dzięki elastycznej formie ram pamięci.

Prof. Ewa Chojecka rozpoczęła swoje wystąpienie od cytatu z Gothego: „To, coś po ojcach otrzymał w spuściżnie,/Zdobywaj,  abyś je posiadał!” i przeszła do problemu, czym jest dziedzictwo, a czym jest spuścizna. Niejednorodne jest to, co dziedziczymy, a niekiedy jest to tylko spuźcizna. Dokonała rozróżnienia trzech rodzajów dziedzictwa, z jakimi mamy do czynienia w Polsce: 1. Dziedzictwo Kresów, noszone przez mieszkańców utraconych Kresów; 2. Dziedzictwo Polski Środkowej, zasadniczo nienaruszone i istniejące na miejscu; 3. Dziedzictwo Ziem Zachodnich, obce i do niedawna nie dotykane. W tym momencie przeszła od rozważań teoretycznych do jakże praktycznego wydarzenia, które zaplanowano na jutro, mianowicie wbicia łopaty w ziemię, pierwszego!, na budowie Muzeum Śląskiego, poświęconego zapomnianemu w epoce PRL dziedzictwu niepolskiemu tych ziem. Forma architektoniczna stała się źródłem zgrabnej metafory o „zanikającym muzeum”, gdyż Muzeum Śląskie schodzi pod ziemię, dosłownie, będzie się bowiem mieścić w nieczynnej kopalni „Katowice”, a na powierzchni będzie widoczna jedynie jego górna warstwa, przykrywająca konstrukcję, czyli świetliki. Muzeum, zatem kryje się pod ziemią i – zgodnie z tą metaforą – musimy je odkrywać dla siebie (zwiedzający) i dla innych (muzealnicy). Ta interpretacja jest już moja. Drugim praktycznym odniesieniem w kontekście punktu trzeciego było przyznanie racji komitetowi, który jako Europejską Stolicę Kultury wybrał właśnie Wrocław, który na rzecz dziedzictwa zapomnianego i dziedzictwa utraconego robi tak wiele, jednocząc w swoich murach różnorodność. W tym kontekście wspomniała też o ważnej sprawie, jaką jest decentralizacja i przekazanie prerogatyw edukacyjnych regionom, co miałoby także być symbolicznym odejściem od peerelowskiej polityki jednorodności.

Dr Elżbieta Skotnicka-Illasiewicz w zupełnie inny sposób podeszła do tematu zadanego, czyli „Czasu muzeów”. Uznała za najważniejszy proces budowania społeczeństwa obywatelskiego, w czym muzea także muszą uczestniczyć. Ten proces jednak jest uzależniony od zredefiniowania tożsamości i, niejednokrotnie, jej odbudowania. Muzea muszą zatem działać w nowy sposób, przyjąć nowy model działania na zewnątrz oraz nową filozofię pracy wewnętrznej. W tym ostatnim kłopocie wyznaczyła cztery podstawowe progi do przejścia: problem struktur (a raczej ich zmiany), problem wykształcenia, problem zarządzania i wreszcie – pragnienie czy też chęci pracowników. Taka instytucja, tak przekształcona, będzie gotowa budować społeczeństwo obywatelskie, które rodzi się teraz po procesie transformacji zapoczątkowanych zmianami ustrojowymi w 1989 roku. Instytucje kultury muszą zacząć rywalizować nie tylko o nowych odbiorców, członków bogacącego się społeczeństwa, ale wręcz rywalizować między sobą, na przykład muzea z filharmoniami czy teatrami. Wypunktowała to, że już dzisiaj „nowi ludzie” kształcą na dodatkowych zajęciach z kultury swoje dzieci, nawet w wieku przedszkolnym i instytucje kultury muszą im te zajęcia umożliwić, stworzyć. Jednym słowem, choć tego nie powiedziała wprost, nasze społeczeństwo w tym jej ujęciu przeszło do kolejnego poziomu w piramidzie potrzeb ludzkich Maslowa. Trudno jednak, by nasze społeczeństwo mogło bez problemów rozwijać się dalej, skoro instytucje kultury nie zapewniają zajęć dla dzieci w wieku około 10 lat. Zapytała retorycznie, a pytanie to zabrzmiało nieco dramatycznie: co z tymi dziećmi wychowanymi kulturalnie w przedszkolu zrobić, gdy osiągną ten wiek?! Tego jeszcze nie wiemy, nie radzimy sobie, a raczej nie radzą sobie instytucje kultury z takimi odbiorcami, dziećmi i ich rodzicami.

Niejako podsumowaniem stało się wystąpienie redaktor Małgorzaty Soleckiej, która zwróciła uwagę na pomijany w dotychczasowych referatach aspekt, wiążący się z edukacją, mianowicie rolę rodziców w tworzeniu nawyku obcowania z kulturą wysoką. W pewnym sensie nawiązała do tego tematu jej poprzedniczka, ale red. Solecka spojrzała na to z perspektywy rodzica, który z jednej strony pragnie, by jego dziecko korzystało z dóbr kultury, z drugiej zaś oddaje je w ręce nauczycieli, pełen obaw, czy po pierwsze poradzą sobie, a po drugie, czego nauczą dzieci, jeśli samym im brakuje pewnej kulturalnej ogłady i obeznania. Warto zapamiętać nacisk, z jakim powtarzała, że bez rodziców nie będziemy mieć do czynienia z „kulturalnymi dziećmi”. Dodałabym w tym miejscu, że przy szkołach rodzenia powinny powstać szkółki kultury!

Tyle streszczenia debaty z moimi małymi uzupełnieniami. Teraz komentarz krytyczny. Czego mi w wystąpieniach zabrakło?

Po pierwsze nie było mowy w ogóle o tym, co to znaczy „muzeum”. Definiując rozmaite pojęcia, uczestnicy pominęli podstawowe. Akurat w debacie, która w tytule ma postawiony znak zapytania, jest to chyba istotne, bo tytuł „Czas Muzeów?” można też rozumieć jako kwestionowanie samego muzeum. Nie będę się wdawała w sprawy definicyjne, nie czas ku temu, ale zaznaczę tylko, że w tej chwili środowisko muzealne przechodzi przez dyskusję, czym jest muzeum. Czekamy na nową ustawę, czekamy na definicję, bo, jak się powiada, czy możemy mieć do czynienia z Muzeum Guzików na tej samej zasadzie, co Muzeum II Wojny Światowej? Prowokacyjnie zapytam: czy możemy mieć do czynienia z muzeum, które nie istnieje fizycznie? Czy jest muzeum twór internetowy? Kilka takich „muzeów” opisałam już tutaj, ale przyznaję się, że zabrałam się za przypadki niemal beznadziejne i najprostsze. W kolejce czekają wielkie przedsięwzięcia i małe inicjatywy, które okazują się nie ustępować gigantom (zapowiem już, że od dawna przymierzam się do recenzji timeline’u i pomnika ofiar ataku na WTC, ale i zaprzyjaźnionego Muzeum Erotyzmu). Czy są to muzea? Czego, w porównaniu z gmachowymi muzeami niektórym z nich brakuje? Pomiędzy nimi stoją internetowe witryny prawdziwych muzeów lub internetowe prezentacji kolekcji. Wszystko to są muzea, a pojęcie „muzeum”, być może, w epoce, w której żyjemy, należy przedefiniować.

Na dodatek te muzea wirtualne, jakkolwiek ich jakość jest przez klasycznych muzealników podważana, pozwalają nam sądzić, że czas muzeów jest! Skoro ludzie poświęcają tak dużo swojego czasu na tworzenie takich muzeów, znaczy, że ich potrzebują, bo ich aktywność nie kończy się na przygotowaniu internetowej prezentacji tematu lub swoich zbiorów, lecz na kontaktowaniu się ze środowiskiem, społecznej działalności lokalnej i tak dalej.

Po drugie zabrakło mi w ogóle tematu partnerstwa publiczno-prywatnego. Narzekano na trudne lata po 1989 roku, gdy (wg słów jednej z uczestniczek debaty) kultura miała sobie poradzić, dzięki mecenatowi prywatnemu, ale, jak wiadomo, nie poradziła sobie, bo takiego mecenatu nie było. Oczywiście, trudno sobie wyobrażać, że po tylu latach niszczenia prywatnej inicjatywy nagle mecenasi będą się pojawiać jak grzyby po deszczu, ale też niesprawiedliwością jest zrzucanie wszystkiego na „zły” PRL (o tym jeszcze napiszę). Ważne, że w rozmowie w kuluarach po zakończonej konferencji dyrektor Majewski przyznał, że właśnie NIMOZ ma być takim forum, między innymi pomagając wybierać mniejszym ośrodkom partnerów i kontaktować obie strony ze sobą. Cóż, według mnie, akurat taka forma forum może stać się przyczyną korupcji, z czym zresztą (co jest tajemnicą poliszynela, a teraz się podłożę) mamy do czynienia w Polsce ogólnie, nie tylko w muzeach (odnoszę się do kilku ostatnio prowadzonych prześwietleń procedur przetargowych, a muzea podlegają ustawie o zamówieniach publicznych…).

Tym bardziej tego tematu mi zabrakło, że muzea, jak sam dyrektor Majewski powiedział, muszą zmierzać ku biznesowemu modelowi zarządzania. Będą wówczas – co dodał w kuluarach – droższe w utrzymaniu. Biznesowy model zarządzania prowadzi jednak także do generowania zysku, co niewątpliwie zmieni bilans nakładów i przychodów, ale przede wszystkim muzea, w takim modelu, będą musiały zmienić diametralnie strukturę wewnętrzną (nieunikniona redukcja etatów, zmiana charakteru kuratoriatu na kontrakty itd.), sposób kierowania nimi, a przede wszystkim ściślej współpracować ze sferą biznesu. Pośrednik w postaci operatora narodowego będzie miał niewdzięczną rolę pośrednika nieruchomości do objęcia. Nikt go nie chce, ale większość czuje się zmuszona korzystać z jego usług.

Po trzecie wyraźna dla mnie stała się cezura PRL i podejście do niej prezentowane przez dwa pokolenia obecne na konferencji. Starsi w PRL widzą samo zło, młodsi dotrzegają to, co złe, ale jednocześnie korzystają z tego doświadczenia. PRL w ujęciu starszych nie pozwalał na swobodny rozwój kultury i dostęp do niej, a ja dobrze pamiętam spektakle dla dzieci w każdym wieku, przygotowywane przez wszystkie niemal teatry Krakowa, pamiętam koncerty dla dzieci i młodzieży, pamiętam wyjścia na wystawy i inne imprezy kulturalne. Tego zabrakło dopiero po 1989 roku, zatem po przełomie politycznym nagle społeczeństwo w Polsce straciło świadomość wagi kultury dla wychowania. Wkraczam w domenę socjologii, nie chcę, bo to daleka droga. Porzucam temat, konstatując, że zbyt wielką odpowiedzialnością obarczamy PRL, nie bacząc na to, co PRL wniósł w nasze życia. Nie zgadzam się bowiem ze stwierdzeniem prof. Chojeckiej, że jednorodność kulturowa propagowana przez PRL była tegoż PRL wymysłem. Jednorodność kulturową propagowali już lata wcześniej na przykład Francuzi, którzy berberyjskim dzieciom kazali się uczyć historii Francji, zaczynających się od słów „Nasi przodkowie Galowie”. Jednorodność kulturowa była wykwitem czasu imperializmu, z którego komunizm w wersji peerelowskiej niewątpliwie czerpał pełną garścią. Nie ma też co zachwycać się kapitalizmem, który po nim przyszedł, bo, jak mówili zaprzyjaźnieni niemieccy lewacy, czego nie zniszczył komunizm, zniszczy kapitalizm. Gdy niedawno byłam we Lwowie po kilkuletniej nieobecności, nie wiedziałam, czy cieszyć się, że niegdyś zrujnowane kamienice przy Rynku są odbudowane, czy płakać, że odnowiono je w tak wulgarny sposób. Tak właśnie zabytki ratuje kapitalizm. Przynajmniej czasem.

Po czwarte irytuje mnie posługiwanie się nieładnym zwrotem „mieć miejsce”, a nawet nadawaniu mu specjalnego znaczenia. Coś ma miejsce, to jakby odnosi się zarówno do wydarzenia, jak i miejsca. Błędne mniemanie. To zwykła kalka językowa, z niemieckiego – stattfinden – lub z angielskiego – to take place – zbędna w polszczyźnie.

Po piątek zastanawiam się nad sensem spotykania się i rozmawiania o muzeach bez wykorzystania obrazów. Nad głowami prelegentów zawisł ekran, rzutnik znajduje się na sali MCK zawsze, ale na ekranie pokazywano cały czas informację o samej debacie. Żaden z prelegentów nie pokusił się o to, by zobrazować swoje wystąpienie. Zastanawiam się nad (bardzo ekstremalnie i ryzykownie!) sensem takich debat w takim gronie, jeśli rozmawiamy o muzealnictwie jako sztuce wizualnej, podpartej wiedzą teoretyczną, bez obrazów. Pominę to milczeniem, bo narażę się jeszcze bardziej (czy mogę się jeszcze bardziej narazić?).

Zakończę, ale nie podsumuję. Zadam pytanie: czy ta debata może nam pomóc odpowiedzieć na pytanie o rolę muzeów we współczesnym świecie dla współczesnych społeczeństw? Czy dowiemy się, że nastał lub nie nastał tytułowy „czas muzeów”? Czy poznamy metodę na to, jak przyciągnąć ludzi do muzeów poza Nocami Muzeów (o czym pisała red. Solecka)?

Każdy może spróbować odpowiedzieć na te pytania i postawić inne, bo konferencję w całości można będzie obejrzeć w internetowym serwisie NIMOZ. Gorąco polecam i zachęcam do dyskusji.

Screen Shot 2015-06-28 at 12.52.08

LinkedInShare

Gigantomania, czyli Ania Gigantom…

Dzień czwarty

Szanghaj dziś zaczął wzbudzać we mnie lęk. To jest zbyt duże miasto. Zbyt potężne. Zbyt przerastające moją wyobraźnię. Zbyt szanghajskie.

 

Gigantomania, czyli Ania Gigantom…

 

Zacznę od tego, że moja podróż do Azji jawi mi się całkiem logicznie. Polska leży na styku Europy i Azji. Potem odwiedzałam Ukrainę, następnie pojechałam dalej na Wschód, do Turcji. Mieszkanie w Kazachstanie można uznać za wejście do „prawdziwej” Azji, choć „tylko” Środkowej, w końcu trafiłam do Chin. Każdy krok dalej na Wschód niż Przemyśl można traktować jako kolejny etap wtajemniczenia, które – jak powtórzę i podkreślę – postępowało u mnie w pewnym logicznym rytmie. Pewien czas musiał upłynąć, bym mogła w odpowiedni sposób zobaczyć i zrozumieć (czasem z opóźnieniem) następne miejsce. Teraz jestem w Chinach i moje zrozumienie Wschodu osiągnęło ten stan, w którym jestem świadoma, że więcej nie wiem niż wiem. Pięknie, prawda? 

Konferencja dzisiaj miała wycieczki do różnych miejsc atrakcyjnych w Szanghaju i okolicach. Zrezygnowałam z wycieczki na rzecz samodzielnego spaceru po Szanghaju – a to właśnie ten sposób zwiedzania, który preferuję. Zawsze, gdziekolwiek jadę, a szczególnie gdy gdzieś jadę po raz pierwszy, staram się jak najwcześniej przestać czytać o tym miejscu, nie kupuję przewodnika, żeby nie kusił i usiłuję zapomnieć wszystko, czego się kiedykolwiek o nim dowiedziałam. Tak też stało się tym razem w Szanghaju. Dzisiejszy spacer sprawił, że przypomniałam sobie dawno nabytą wiedzę o wojnach opiumowych, o koncesjach międzynarodowych, o zbrodniach japończyków na Chinach, szczególnie na Szanghaju, o przyjaźni polsko-radzieckiej i o modernizmie europejskim, którego wyjątkowym przejawem był niemiecki ekspresjonizm filmowy. Odgrzebałam też w zakamarkach umysłu wiedzę o szintoizmie, taoizmie, buddyzmie i rewolucji kulturalnej w Chinach. Dziś, wszystkie te pojęcia nagle nabrały dla mnie ciała, czasem nawet trójwymiarowego, a z pewnością kolorowego.

Od początku. Rano pospałam nareszcie trochę (4,5 godziny zamiast 3,5, czyli całkiem nieźle). Grzecznie zjadłszy śniadanie, pojechałam taksówką z szefem do starego miasta, czyli Yuyuan Garden. Z taksówką tu jest tak, że pokazuje się szoferowi adres na kartce, a ten wiezie nas tam, gdzie odczytał. Trochę na dwoje babka wróżyła, bo niekiedy mam wrażenie, że nie umieją czytać, niemniej jednak poruszać się w mieście liczącym 20 milionów mieszkańców – szacun wielki jak stąd do Krakowa. Akurat tym razem zdarzyło się, że pierwszy napotkany nas zabrał. Szef jednakowoż nie był przekonany, że trafiliśmy we właściwe miejsce, dopiero na mapie musiałam mu pokazać (i tak mi nie wierzył). O Yuyuan Garden napiszę jutro, bo dziś byłam tam tylko kilka minut. Potem, jakoś tak się zdarzyło, że przy świątyni szintoistycznej się zgubiłam. Trochę nie wiedziałam, co robić, po chwili zadzwoniłam po prostu do kolegi Habiba (wiedziałam, że Afşın pojechał, a Jean-Louis ma napięte plany zwiedzania Szanghaju) i ucieszyłam się, słysząc jego głos w słuchawce telefonu, bo to znaczyło, że on nie pojechał za miasto na oficjalną wycieczkę. Umówiliśmy się, że pojadę do niego do hotelu na kawę (na kawę…), a następnie razem pójdziemy zwiedzać. Obejrzałam jeszcze dokładnie świątynię szintoistyczną, bardzo zniszczoną w latach 60. (o czym doniósł szef, wpatrzony w kartki przewodnika, a nie w świątynię – koniec końców zwiedził budynek przylegający, a nie samą templę…), odrestaurowaną pieczołowicie w ostatnich latach. To jednak przerażająco puste miejsce, nie zapełniają niewielkiej przestrzeni strojne w kolory posągi śmiejących się bogów. 

Habib mieszka w super luksusowym hotelu pięciogwiazdkowym, moje capuccino w lobby było marzeniem spragnionego kofeiny Europejczyka zagubionego w Azji pełnej hahaha nie zielonej herbaty, ale czerwonej Coka-Coli (podkreślam znaczenie tego napoju dla Chin!). Po pogawędce na tematy ogólnochińskie (zaczęło się od tego, że Habib opowiedział, jak wczoraj usiłował po północy zasnąć i nagle ktoś zapukał delikatnie do jego pokoju, on nie otworzył, ale po chwili, rozbudzony i zaciekawiony, podszedł do drzwi, gdzie, jak się okazało, leżała ulotka ze zdjęciem stosunkowo roznegliżowanej pani, Chinki, jej numer telefonu i zachęta do kontaktu) i po kawie ruszyliśmy także taksówką na Bund, czyli nabrzeże nad rzeką Huangpu (dopływ Jangcy). Ta rzeka dzieli Szanghaj na Puxi – stary, właściwy Szanghaj, i Pudong – nowy Szanghaj, nowoczesne centrum finansowe. Bund to jednak przede wszystkim historia, a tę widać dziś już tylko w budynkach przy promenadzie ciągnącej się wzdłuż rzeki. Są bardzo różne, a przecież wszystkie łączy to, że są jednym ze śladów „kolonialnej” przeszłości miasta. Dzisiaj jednak jest to mało ważne. Przyćmiewa je panorama Pudongu, która nie tylko zapiera dech w piersiach, ale również każe myśleć o koszmarnym zanieczyszczeniu powietrza w Szanghaju. Otóż wszystkie budynki po drugiej stronie rzeki są szare. Nie ma na nich kolorów, brak wyraźnych linii. Gdy się patrzy przez obiektyw aparatu fotograficznego, nie da się nawet powiedzieć, który budynek jest na którym planie, czy przypadkiem nie są wszystkie ustawione w jednej linii. Do tego dochodzi drapanie w gardle, nieodłącznie towarzyszące spacerom po Szanghaju i sprawiające, że cały czas chce się pić, oraz bardzo suche oczy i wypadające niemal z nich soczewki. Na dłuższy czas soczewkowcom polecam okulary. Bund był niegdyś centrum finansowym, teraz mieszczą się tu hotele i inne instytucje finansowe, których pracownicy jednak muszą zazdrosnym okiem patrzeć naprzeciwko, na Pudong. 

Bund to przede wszystkim miejsce spotkań, zdjęć, które każdy musi sobie zrobić obowiązkowo na tle Pudongu (też mam!). Teraz nie sezon na Szanghaj, to widać na Bundzie – Europejczycy zwracają uwagę, a taka para jak Habib i ja, to już w ogóle. Biegałam po Bundzie jak oszalała, a Habib spokojnie stał i filmował sobie centymetr panoramy za centymetrem. Chińczycy, którzy wycieczkami przewalali się jak opętani, patrzyli na nas jak na dwójkę wariatów. Mnie to miejsce nie dawało spokoju, nerwowa się robiłam, gdy patrzyłam na nowe miasto, powstałe w ciągu ostatnich 30 lat. Robiło mi się na zmianę zimno z przerażenia i gorąco z podniecenia. Raz, że na przestrzeni mojego życia powstało coś takiego, dwa, że – dosłownie coś takiego w ogóle powstało. Strach o tym myśleć. W końcu stanęłam spokojnie przy barierce i Habib musiał mi przypomnieć „on reste ici, ou on continu?”. Poszliśmy dalej Bundem. Cały czas gadaliśmy o mieście, o tym, jakie jest, jakie chciałoby się, co jest symbolem Szanghaju, co się tu dzieje, jak się dzieje. Zaszliśmy na koniec, do mostu, przeszliśmy na drugą stronę. Na każdym kroku są tu masaże i spieraliśmy się o masaż chiński, o masaż stóp też, który reklamował się naprzeciwko gigantycznego pawia z kwiatów wychodzącego z olbrzymiej złoconej ramy postawionej przed parkingiem luksusowego hotelu. Chińskie rozmowy… 

Weszliśmy po drodze do kościoła katolickiego. Ten akurat wyglądał jak marna kopia neogotyku, źle idącego w ślad za gotykiem. Czego jednak można wymagać od produkujących iPedy i iFony czy Siony Chińczyków? W środku akurat odbywał się montaż wystawy współczesnej sztuki Chin i Tajlandii. Ciekawe, prawda? Skręciliśmy w ulicę Syczuańską, jedną z najważniejszych ulic handlowych dawnej koncesji brytyjsko-amerykańskiej, biegnącej równolegle do Bundu. Kiedyś mieściły się tu domy kupieckie, dziś – sklepy małe i maleńkie, parkingi dla motorów i rowerów, tłumy Chińczyków nie wiedzących, co mają ze sobą zrobić. Siedzą i patrzą przed siebie. Wokół wielu drzew są zbudowane ławeczki, całe porośnięte starymi Chińczykami, zazwyczaj mają oni na sobie ciemnoszare spodnie, białe skarpetki, buty w stylu mokasynów, obowiązkowo za duże. Zamiast koszul lub swetrów często zakładają mundurki z czasów rewolucji kulturalnej i to jest chyba jedyna jej pamiątka, jaką udało mi się wytropić na ulicach Szanghaju. Także w rozmowach ani w naukowych wystąpieniach ten temat nie istnieje. Pamiętam to zdanie z podręcznika Andrzeja Garlickiego do Historii najnowszej Polski – „W czasie rewolucji kulturalnej zginęło w Chinach około 20 milionów ludzi, co jak na chińskie warunki nie jest zbyt wielką liczbą” (parafraza, nie cytat). 20 milionów, to nie jest wielka liczba ludzi. 20 milionów mieszkańców liczy dzisiejszy Szanghaj, to tak jakby to miasto znieść z powierzchni ziemi. Prostopadła do Syczuańskiej ulicy jest ulica Nanjińska, czyli najważniejsza arteria handlowa i starego Szanghaju i nowego. Tu ławeczki pod drzewkami są jeszcze bardziej oblężone przez Chińczyków. Po bokach ulicy, która jest strefą bez samochodów, stoją wózki inwalidzkie ze starszymi członkami rodzin, których tu przywozi się, by mogli uczestniczyć w najważniejszym rytuale życia miejskiego Szanghaju: spacerze po Nanjing Road. Zagłębieni w rozmowy o tym, kto pojawia się na reklamach w Chinach – czy Chinki czy Europejczycy (Habib twierdził, że Chińczyk nie może być marzeniem kobiet, bo mały i niemęski, zatem nie funkcjonuje w reklamie; ja, jak zwykle złośliwa, zaczęłam zatem wśród niezliczonych reklam na olbrzymich fasadach potężnych domów towarowych wyszukiwać Chińczyków… Zgodziliśmy się natomiast co do tego, że Chinki, owszem, są na plakatach reklamowych, bo to stereotypowe niezdrowe marzenie każdego mężczyzny z ziem leżących na Zachód od Państwa Środka), nie zauważyliśmy nawet, że Nanjing Road przerodziła się w People’s Square, czyli Plac Ludowy. Nawet nie umiem powiedzieć, jak wielki ten plac jest. Sięga tam, gdzie zaczynają się kolejne drapacze chmur, ginące z oczu w mgle zanieczyszczonego powietrza. W takich warunkach, jak dla mnie, Plac Ludowy jest niemierzalny.

Ten spacer trwał od około 12.30 do 16.00. Przyznaję, że na Placu Ludowym myślałam już tylko o kawie i czymś do jedzenia. Habib jednak był twardy „idziemy do Urban Center, a potem dopiero jedzenie, zresztą jadłaś wczoraj tyle, że przez trzy tygodnie ci się nie należy”. Mądry człowiek. Nie patrzył w ogóle jak słaniam się na nogach, jak przewracam oczyma, tylko parł ku Urban Center, czyli budynku na środku placu, skonstruowanym specjalnie na okoliczność EXPO – mieści się w nim historia rozwoju Szanghaju. Wystawę obejrzałam z niekłamanym podziwem, jak mianowicie można pokazać tak wiele, jednocześnie nie mówiąc właściwie nic. Opisy na wystawach chińskich, musicie wiedzieć, są zminimalizowane do granic obłędu i nie mam na myśli rozmiaru czcionek Po prostu nie chce im się pisać o tym, co i tak każdy widzi i może sobie zinterpretować jak tylko chce. Ostatecznie przyznaję, że wrażenie zrobiło na mnie zestawienie zdjęć Szanghaju z lat 70., 80. i 90. z fotografiami tych samych miejsc wykonanymi w latach 2000. Niezapomnianym wrażeniem jednak pozostanie to, co zobaczyłam w kinie, które nie wiem, jak się nazywa. Panoramiczne? Takie, co jest dookoła i czuje się to, co się widzi. Prawie upadłam, gdy przechylaliśmy się przy skręcie samolotu, przy pikowaniu, bardzo gwałtownym, poczułam się nieszczególnie, a jazda pociągiem doprowadziła mnie do głębokich nudności. Przeżyłam jednak, by na końcu filmu dać się wzruszyć. Ale był piękny i warto było łezkę uronić jedną czy dwie. Nie było na nim ani jednego człowieka i to chyba jest założenie owego Urban Center – wyciąć ludzi z sukcesu szanghajskiego. Tylko budynki i plany, makiety i zdjęcia budynków. Ludzi nie ma w tym, nie ma, bo jeszcze ktoś sobie by go przypisał.

Taksówką zajechaliśmy do hotelu Habiba, gdzie już czekał na nas Jean-Louis, jak zawsze uśmiechnięty, zadowolony, zmęczony, wyzwiedzany na dziesiątą stronę. 42 piętro hotelu przyjęło nas widokiem niepowtarzalnym, mnie kawą, Habiba piwem, a Jean-Louis – Margeritą. Nie będę pisać o tym, o czym rozmawialiśmy. Wystarczy tyle, że takie dyskusje chciałabym mieć co tydzień. Mózg mi się poruszył. Decyzje do podjęcia się pojawiły. Pomysły nowe nadeszły. Wspaniali ludzie. Brak było wprawdzie Afşına i jego stambulskiego hüzün, ale mnie za to ogarnął i trzyma do tej pory taki nastrój, jak zanieczyszczenie powietrza w Szanghaju. Ciężki, szary, zamieniający intensywne kolory w nijaką szarość, zabijający wszelką oryginalność, wtłaczający wszystko w sztywną ramę konieczności i braku pola do manewrowania. 

Zbyt długie przebywanie w Szanghaju grozi azjatyzacją człowieka. Już spieszę i już tłumaczę. Wracam przy tym do moich podróży coraz dalej na Wschód i do zdrowego porządku, który przypadkiem zachowałam. Już na Ukrainie czułam, że przestrzeń jest zarazem moim wrogiem, jak i moim najbliższym przyjacielem, miejscem zbawienia. Patrzyłam z murów Chocimia na Dniestr i czułam tę potęgę, tę wielkość – jak mnie pochłania, co było przerażające, ale w swoim wnętrzu mnie ogarnia i uspokaja – czego w głębi duszy chciałam. W Turcji wypływałam daleko w morze, by ponad górami tuż przy brzegu Morza Śródziemnego dostrzec „białą górę” – ośnieżony jeszcze wiosną szczyt. Jedność, którą nagle stawaliśmy się – góry, morze i ja – stawały w opozycji do tego, co nieosiągalne, dalekie, jak marzenia i aspiracje człowieka Wschodu: są, ale widać je tylko z jednej, zupełnie wyjątkowo osiągalnej perspektywy. W Kazachstanie zrozumiałam na czym polega małość człowieka względem przyrody. Nie tylko marna się stałam w porównaniu z łańcuchem Tien-Szan, ale też moje życie nagle nic nie warte było wobec harmonijnie rozpostartego pod niekończącymi się, majestatycznie śpiącymi górami stepu. Klucz do religii Wschodu, choć o nich nadal mało wiedziałam, przypadkiem znalazł się w moich rękach tym samym. 

Tu, w Szanghaju patrzę na to, jak człowiek opanował do perfekcji całą myśl Wschodu. Przestrzeń jest wrogiem człowieka? Zabudujmy ją, nie pozwólmy, by choć centymetr pustki nas przerażał. Szanghaj nie zostawia nawet milimetra wątpliwości na ziemi. Brak tu miejsca do poruszania się, jeśli nie budynki, to samochody i ludzie odbierają możliwość zyskania punktu odniesienia, owej Białej Góry; traci się w ten sposób aspiracje inne niż te, którymi kierują się wszyscy. Potęga przyrody przemieniona tu zaś została w potęgę pracy człowieka. Religia Wschodu dała impuls do gigantomanii. Kiedyś powstawały wielkie posągi Buddy i olbrzymie świątynie, dziś – hotele, w których na 42 piętrze serwuje się capuccino i Margaritę spragnionym wrażeń cudzoziemcom. Azjaci pozostają spokojni; nawet z tak wysoka nikt nie zyska innej perspektywy jak ta, którą się wszystkim tu narzuca: sukces, powodzenie, rozwój i chińskie przodownictwo. Oto jak Europa kładzie się u stóp Chinom. 

Namiastką, ostatnim śladem chińskiego ratio (!) są świątynie. Wspomniana na początku świątynia szintoistyczna, świątynia Nefrytowego Buddy i ciche zakątki w Ogrodzie Yuyuan. Do czego to doszło… Świątynie, miniaturowe, ginące w gigantycznej zabudowie Szanghaju, nazywam siedzibą rozumu. Szaleństwo albo szanghajskie zaćmienie. Polecam. Można się wiele o sobie samym nauczyć. Tylko po co w tym celu zalatywać się kilkanaście godzin na Wschód…?

LinkedInShare

Dzień trzeci.

Trzeci dzień pobytu w Szanghaju zaczął się fatalnie. 3,5 godziny snu nie mogły nie pozostawić na mnie śladu. Byłam od samego rana w złym nastroju, źle nastawiona do rzeczywistości. Mimo wszystko zebrałam się, zeszłam na śniadanie i skonstatowałam, że ponownie do picia jest tylko Coka-Cola i Sprite. To mnie jeszcze bardziej wkurzyło, bo choćby woda byłaby dobra, że nie wspomnę o kawie. Cola przynajmniej, pomyślałam, zawiera kofeinę. Wypiłam pewnie litr, przegryzając makaronem z sosem sojowym i ryżowym pierożkiem nadziewanym mielonym mięsem wołowym. Prawdziwie chińskie śniadanie. Ciągle nie zdecydowałam się na mieszankę fasolek w sosie sojowym ani też na zwykłe jajko na twardo. To pierwsze wydaje mi się jednak zbyt perwersyjne i inwazyjne o poranku, a to drugie jest jakieś banalne tu, w Szanghaju.

W pośpiechu zeszłam na dół i tu niespodzianka, mój dyrektor też jechał na wycieczkę i postanowił ze mną jechać taksówką na miejsce zbiórki. Pierwsza, do której podeszłam, odmówiła. Podobnież druga. Charakterystyczną cechą drugiego taksiarza były paznokcie u kciuków długie na co najmniej 4-5 cm (pozostałe były krótko obcięte). Pamiętam, że kiedyś o tym czytałam, nawet widziałam takie grafiki chińskie z panem o takich paznokciach, ale już nie wiem, o co tu chodziło. Jeśli ktoś wie, będę wdzięczna za informację. Przypominam sobie też, że w Egipcie widziałam wielu Arabów, którzy mieli stosunkowo długie paznokcie u małego, piątego palca u ręki, ale wtedy zupełnie nie wiedziałam, o co chodzi i do tej pory nie rozumiem tego zwyczaju. Otwarta pozostaje kwestia – by powrócić do szofera z dzisiejszego poranka – jak on na te paznokcie założyłby białe rękawiczki. Nie wiem i się nie dowiedziałam, bo nas nie zabrał. Dyrektor wziął wtedy sprawy w swoje, męskie ręce i poszedł do lepszego hotelu niż nasz (w naszym nikt w ogóle mojego pytania o taksówkę nie zrozumiał, choć zwyczajowo powtórzyłam po angielsku i po polsku). Udało mu się, miły odźwierny zawołał drugiego chłopca, który pobiegł na ulicę, po 10 sekundach taksówka przez niego zatrzymana zajechała, adres został odczytany z kartki przez odźwiernego i taksiarza (no bo jak inaczej powiedzieć, dokąd się chce jechać?) i pojechaliśmy. 

Taksówki – przy okazji muszę to napisać – są tu bardzo tanie i właściwie nie zdarzają się oszustwa. Wczoraj, wracając z kolacji, pierwszy raz zdarzyło się, że szofer nie włączył licznika. „Noł mitel” powiedział, a potem sam ustalił stawkę za przejazd, mówiąc „handeld, handeld” i palec wskazujący skierował ku niebu. To znaczy jeden. U nas, o ile dobrze myślę, jeden pokazuje się kciukiem. Ale mogę się mylić. Szanghaj jest olbrzymi, stoi się w korkach, a jednak przejazd w granicach Pudongu (też gigantycznego, przecież to prawie cała ta strona rzeki) nie jest nigdy droższy niż 15-25 yuanów, czyli coś koło 15 złotych (ciągle nie umiem przeliczać tych cholernych yuanów). 

Na miejscu zbiórki był koszmarny burdel. W sumie już się do tego przyzwyczaiłam. Stało pewnie 10 autobusów, z których 3 były nasze. Oczywiście, nieuniknione było to, że kilka osób z naszej wycieczki trafiło do obcych autobusów, a w naszych znalazło się paru obcych z konferencji. Ale nie rozumiem jednego: dlaczego nie można tych autobusów oznaczyć po angielsku? I wszystko tak tu działa – trochę na zasadzie albo się uda, albo nie. Chińczycy zakładają, że jeśli jest po chińsku, to wszyscy dadzą radę. Wierzcie mi, Chińczycy mają nas, ludzi Zachodu, w głębokim niepoważaniu, by nie powiedzieć głęboko w dupie. Stąd to wynika i już. Śmieją się z nas, jak robimy coś nie tak, ale nie wpadną na to, żeby ułatwić. Może to i zdrowe podejście – skoroście przyjechali, to sobie radźcie. Tylko, że my tu jesteśmy ich gośćmi. Druga rzecz, że ta głupia baba i jej gach, co się do naszego autobusu zaplątali, zorientowali się, że jadą na złą wycieczkę po mniej więcej 50 km. Wcześniej nie zauważyli, że sami nieznajomi im ludzie siedzą obok. I jak się Chińczycy mają z nas nie śmiać, skoro kretynów na nich nasyłamy? 

Pojechaliśmy. Autobus pełny, gorąco (zrobiło się dziś bardzo ciepło), duszno, okropnie. W perspektywie ponad 2 godziny jazdy. Przerwa na stacji benzynowej i niespodzianka dobra i zła. O złej pisać nie będę, a dobra – to kawa, cudowna, czarna, gorąca, pełny kubek. Prawdziwy dar. Kupno kawy – dla każdego z nas (z nieukrywaną dumą napiszę, że byłam pierwsza przy barze) – trwało około 5 minut. Bo pani za każdym razem z tym samym trudem rozumiała: „Americano” i palcem wskazywanie nieba (czyli jeden, jeśli pamiętacie – ja sobie dopiero po chwili przypomniałam, że tak tym palcem taksówkarz pokazywał i jak tak samo zrobiłam, to mnie zrozumiała). Kawę wypiwszy, w autobusie zasnęłam i obudziłam się na miejscu, czyli w mieście Hangzhou (nie pytajcie, jak się to czyta; do końca wycieczki nie załapałam). Zajechaliśmy na wernisaż wystawy w Muzeum tego miasta. Nie wiem, czemu poświęcona była wystawa, nie pamiętam, byłam półprzytomna. Ale było ładnie i czerwone karteczki poleciały w powietrze w chwili przecięcia wstęgi. Poza nami (trzy autokary pełne muzealników z całego świata) było około 15 fotoreporterów i kilka osób z obsługi. Nikogo poza tym. Nie rozumiem zupełnie wystawy, którą zwiedziliśmy, ale podobały mi się: grafiki (mam zdjęcia kilku), wachlarze, znaczki pocztowe z całego świata (wśród których z dużą radością odkryłam polskie, dobrze znane z dzieciństwa, oraz chińskie, na których ładnie Mao komponował się z Leninem), sposób prezentacji horoskopu chińskiego z bodajże XIII wieku (dziurki wykute w kamieniu, od tyłu podświetlone, czyli w miejsce dziurek pojawiały się czerwone światełka; trochę dyskotekowe, ale robił się ładny wzór na kamieniu – a powierzchnię kamień ten miał ok. 2×2 m). Podobała mi się w tym muzeum również toaleta, a warto dodać, że była to pierwsza toaleta na narciarza, którą w Chinach spotkałam. W Szanghaju ich chyba nie ma (albo nie trafiłam do takich miejsc – pewnie to drugie), a wystarczy pojechać na prowincję, by od razu musieć kucać. W sumie, po całym dniu jazdy na nartach, muszę stwierdzić, że ma to swoje zalety. Przynajmniej, za przeproszeniem, nie ma szansy, że się dotknie tyłkiem ohydnej, obsikanej najczęściej deski klozetowej. Toalety, nadmienię, nawet te na narciarza, są czyste i zadbane; panie sprzątają tam niemal na okrągło, co trudno powiedzieć o toaletach w Krakowie choćby, Europejskiej Stolicy Kultury. Na prowincji chińskiej, w mieście małym, bo liczącym zaledwie 6,5 mln mieszkańców, czystość w szaletach to norma… A to my, ponoć, jesteśmy cywilizowani. 

Wracając do muzeum, to cieszyłam się, gdy w końcu wyszliśmy. Trzeba było, niestety, pójść pod górę, na szczęście nie dłużej niż 10 minut (dłużej bym nie zniosła; dziś był dzień na nie). Na szczycie wzgórza znajdowała się pagoda skromnie ukryta w drzewach i wielkie domiszcze pagodopodobne obok niej. Miałam nosa, bo się skupiłam na ukrytej pagodzie, podczas gdy reszta wycieczki fotografowała się na tle tamtego domu. Otóż pagoda ukryta okazała się oryginalną świątynią boga tego miasta, z X wieku pochodzącą, natomiast wyrób pagodopodobny był repliką domu przyświątynnego, powstałą 10 lat temu. Nawiasem mówiąc, trzeba wiedzieć, że Chińczycy nie przywiązują tak wielkiej wagi do konserwacji i zachowania oryginalnych budowli jak my, Europejczycy, czy świat cywilizacji Zachodu ogólnie. Dla nich ten wyrób pagodopodobny jest oryginałem, bo wiernie odtwarza (z zewnątrz) dom przyświątynny zniszczony w latach 60. XX wieku. Podobnie jedynie uważa się warszawską Starówkę i Zamek Królewski za oryginały, wpisane na listę dziedzictwa UNESCO, choć są oryginale w innym znaczeniu tego słowa. Powiedziałabym nawet – ekscentryczne, ale cóż. Najwyraźniej taki ze mnie muzealnik, jak z koziej dupy trąba i mam mocno zachodnie podejście do zabytków. Jak się zburzyło, to niech w pamięci pozostanie i już (bardzo negatywnie oceniam odbudowę zamku w Berlinie). Wracając do pagody, to do niej nie można było wejść, zwiedziliśmy natomiast gruntownie budynek przyświątynny (ja również toaletę, przepraszam, że o tym wspominam, ale na ścianach były tam piękne kafelki w róże). Z samej góry, z tarasu, rozpościerał się przepiękny widok na miasto i jezioro w mieście. Porobiliśmy sobie zdjęcia i zasiedliśmy do jedzenia w restauracji na najwyższym piętrze. 

No co będę pisać o jedzeniu, skoro jak zawsze wszystko wyglądało tak samo: przekąski zimne, zupa, główne dania gorące (warzywa, mięso, ryba), ryż na różne sposoby, zupa na słodko (dziś galaretowata zupa owocowa). Do tego piwo, wino chińskie, Cola i Sprite (oczywiście). Nowością były kraby i „końcówki” żab, jak to określił pan dyrektor (nie wiem, które to było, ale wszystko mi zasadniczo smakowało). 

Przy obiedzie siedzieliśmy w stałym składzie: Afşın, Jean-Louis, Habib i ja oraz Rainey z Bostonu (dziewczyna młoda, bardzo fajna, ale bardzo pilnie przestrzegająca wszystkich punktów programu), milczący acz piękny Argentyńczyk, który nie tknął jedzenia chińskiego i przegryzał cały czas jakieś chrupki argentyńskie, Filipińczyk (też milczący, za to jedzący). 

Po jedzeniu uzgodniliśmy z kolegami, że idziemy nad jezioro na drzemkę, ale nasz plan ucieczki się nie udał; spakowano nas do autobusów i zawieziono nad to jezioro. W programie była przepływka łódką po jeziorze i zwiedzanie jednego z najświętszych miejsc Chin. Nie napiszę, co to jest dokładnie i co tam się stało, bo objaśnienia dostaliśmy po chińsku – fantazja Chińczyków w „olewaniu” całej reszty świata nie zna granic. Było wśród nas paru Chińczyków, fakt, ale stanowili zdecydowaną mniejszość. Są jednak faworyzowani w sposób nieopanowany. W każdym razie spacer po pozostałościach laguny, czyli Jeziorze Zachodnim i trzech stawach – trzech zwierciadłach księżyca – to niewątpliwie niezapomniany punkt pobytu w Chinach.

Pamiętacie film „Wiosna, lato, jesień, zima i znowu wiosna”? Może się mylę, ale dla mnie właśnie to miejsce musiało zainspirować Kim Ki-Duka do zrobienia tego filmu. Krajobraz, to raz. Ale miejsce to jest słynne z obrazów średniowiecznych jeszcze (dla nas średniowiecznych, dla Chin to już było po renesansie) pokazujących Jezioro Zachodnie w czterech porach roku, opiewali je poeci, właśnie cztery pory roku sławiąc. To dygresja. Ważne jest to, że było tam to wszystko, o czym myślimy stereotypami o Chinach. Kręte pomosty drewniane, pagody, altanki, stele kamienne, drewniane ażurowe ścianki do przekształcania krajobrazu (niewyobrażalne, wiem, ale nie umiem tego wytłumaczyć). Najstarsza pagoda w tym miejscu pochodzi z początku XI wieku; najmłodsza – z XIX wieku. Siadłam na chwilę na ławeczce, za mną była właśnie ta najstarsza pagoda, przede mną – jezioro i góry. Zamknęłam oczy i próbowałam sobie wyobrazić cesarza, który spacerował tymi pomostami, siadał w tej altance, pisał wiersze. Ten cesarz, ten, który panował w miejscowości Hangzhou tysiąc lat temu, był poetą. To miejsce, czuje się to, jest pełne jego poezji. Wierze unoszą się na liściach lotosu, rymy pływają wokół lilii wodnych, słowa osiadają na poręczach pomostów. Jezioro Zachodnie jest metaforą, jest przenośnią dosłowną i w dwojakim sensie. Przenosi nas do innych myśli, ale i przenosi nas w inny czas. 

I ten czas spokoju się skończył. Popłynęliśmy z powrotem na brzeg, do miasta, zwiedzać muzeum Jeziora Zachodniego. Budynek piękny. Znowu pojawiło się we mnie to samo wrażenie umiejętności chińskich architektów zharmonizowania budynku z otoczeniem, jego wkomponowania nie tylko w otoczenie, ale także w historię Jeziora Zachodniego w tym przypadku i samego miasta Hangzhou, dawnej stolicy Chin, dawnej metropolii Państwa Środka. 

Niestety, gościnność Chińczyków sprawiła, że z muzeum siłą nas wyciągnięto znowu do restauracji i, hmmm, znowu musieliśmy jeść wszystko to samo. Nieprzyzwoitości królicze, kraby, poszatkowaną koriandrę z ryżem i kukurydzą ułożone w kształt serca, rybę podaną w sosie sojowo-imbirowym, wędzone ryby różnych rodzajów, szaszłyki baranie przyprawione w nieznany mi sposób… Dużo, dużo innych smakołyków. Nie mogę już patrzeć na to wszystko, czego nie zjemy, bo pewnie to wyrzucają. Habib, którego miałam po prawicy, nachylił się do mnie i powiedział: „jem wbrew sobie”. Odpowiedziałam: „ja się kontroluję, nie jem”. Habib dostał nerwowego ataku śmiechu, tym bardziej, że w tym samym momencie na stół wjechała tak odjazdowa wołowina, że nie mogłam się od niej oderwać i po chwili ja się nachyliłam do niego i szepnęłam: „jem wbrew sobie”. 

Spiliśmy się, proszę państwa, wszyscy. Francuskim sikaczem rozlewanym w Chinach. Spili się pierwsi Chińczycy i dyrektor muzeum historii Szanghaju postanowił gości z Zachodu zaznajomić ze sztuką śpiewania w Chinach. Po kolei, od stolika do stolika chodził, szukając nomen omen chińskiego chotnika. Znalazł się odważny, który do mikrofonu zaintonował pieść. Niezłe to było, ale wtedy dopiero się zaczęło, bo rozochocili się Rosjanie, których w komitecie jest najwięcej. Jedna chwyciła mikrofon i popłynęły Podmoskowyje wieczera…. Z zażenowania myślałam, że się schowam ze wstydu, bo oczywiście cały „Zachód” od razu do mnie, czy na Wschodzie wszyscy tak fałszują, czy w Polsce śpiewa się te same piosenki, tymczasem Rosjanie za ramiona się chwycili i dalej, kołyszą się w takt, a wieczory podmoskowyje upływają, ale się nie kończą, oni się kołyszą, a ja na pytania odpowiadam, nie, w Polsce inaczej, w Polsce też fałszują, ale piosenki inne. Przecież to też Słowianie – mówi „Zachód”, a tu nagle Chińczycy dorwali się do drugiego mikrofunu i dawaj, te wieczera po chińsku zapylają. Prawie pod stół weszłam z braku wina w kieliszku. Piosenka się skończyła i okazało się, że kto ma mikrofon, ten ma władzę – Chińczycy zapodali serię piosenek, mniej lub bardziej krzykliwych, skrzeczących, niezrozumiałych, ale tylko do pewnego momentu, bo nagle poszła Katjusza, tyle że po chińsku. Przyjaźń chińsko-radziecką sobie przypomnieli. I tak przez pół godziny przyśpiewywali sobie. Przyznam, że z niepokojem patrzyłam na mój stół, bo: 1. Amerykanka (Rainey, przypominam) zaczęła się zastanawiać, co ona zaśpiewa typowego dla USA; 2. do Afşına podeszła jego szefowa z poleceniem, że jeśli Turcja będzie miała śpiewać, to mikrofon idzie do niego; Afşın, choć brunatną ma karnację, poczerwieniał; 3. Belg zapytał mnie, czy będę śpiewać razem z nim „Alouette, gentil alouette”; 4. Habib oświadczył, że on ani jednej piosenki nie zaśpiewa, bo nie może zdecydować, czy powinien kanadyjską, czy tunezyjską. Niebezpieczna sytuacja. Przerwał ją, dzięki bogowie!, dyrektor chiński, bo powiedział, że restauracja się zamyka i dowidzenia państwu. A Rosjanie tymczasem, ignorując jego wypowiedź i po chińsku, i po angielsku zapodaną, dalej za ramiona się trzymali, kołysali i rzewne dumki fałszowali…

Mało o Chinach było. Mało, wiem, ale postaram się jeszcze dopisać po powrocie coś o Zachodnim Jeziorze. Dziś trochę bardziej kosmopolitycznie wyszło. Przykro mi. Z drugiej strony – taki wieczór mógł zdarzyć się tylko w Chinach, tylko na międzynarodowej konferencji, tylko przy krabach, grillowanych krewetkach, grzybach mun i wołowinie w imbirze i tylko przy nadmiernej liczbie Rosjan na sali. Szkoda, że tak mało nam ci Chińczycy wszyscy o swoim kraju, o swojej kulturze chcą powiedzieć. Boję się, bardzo boję się, że oni sami tego nie wiedzą. Inaczej: mają wiedzę, ale nie umieją jej przekazać, bo to nie tradycja żywa w nich, to nie ich obyczaj, ale to dziedzictwo niechciane, zapomniane, odrzucone. To ludzie wykorzenieni w olbrzymiej masie. Ludzie, którzy nie wiedzą nawet o tym, że ich koleżanki i koledzy po fachu muzealnym chcieliby się dowiedzieć czegoś więcej.

Konkluzją dzisiejszego dnia jest więc ambiwalencja spostrzeżeń. Harmonia architektury, harmonia struktury, harmonia zewnętrzna panująca tutaj ewidentnie nie zgadza się z tym, co jest we wnętrzu i to zresztą widać w urządzeniu muzeum Zachodniego Jeziora (obok wypchanych zwierząt – historia Chin – wszystko potrzebne, ale zestawienie nieco dziwiące). Podobnie świetna struktura parkingu, z którego dziś odjeżdżaliśmy, ale kompletna nieumiejętność skorzystania z tej struktury i w efekcie – chaos organizacyjny. Brak koherencji. Boję się – znowu się boję! – że komunizm jednak zrobił swoje. Pozbawił mianowicie tych ludzi ich tożsamości.

Na koniec – szanghajskie metro. Cudowne. Czyste, przestronne, rewelacyjnie opisane, nie ma szansy się zgubić, są barierki prowadzące do każdej linii metra, wszystkie napisy po chińsku i angielsku. Ludzie grzeczni. Tanio. Czegóż chcieć więcej? Metra w Krakowie!

LinkedInShare

Ania w Chinach.

Architektura, rozważania ogólne:

Można podziwiać nowoczesną architekturę Chin, a Szanghaju w szczególności, ale trzeba pamiętać, że pod niemal każdym drapaczem chmur kryją się gruzy wielu historycznych budynków z XIX wieku lub nawet starszych, że o kulturach archeologicznych nie wspomnę.

Poza tym wyjątkowa architektura pojawiła się dopiero w latach 90. XX wieku, wraz z gospodarczym boomem, a już wcześniej budowano i burzono i powstawały wtedy setki takich samych osiedli, a nawet miasta oparte na tym samym planie. Dopiero teraz, od 15 może lat, nowa architektura chińska stara się odwoływać do starych wzorów, naśladuje dawne tradycje i zasady. Japończycy na przykład już dużo wcześniej, w latach 80. XX wieku zaczęli sięgać do swojej tradycji w nowoczesnych budowlach, jednocześnie też odkrywając dla swoich miast chińską sztukę budowania i chińskie style. 

Zastanawiam się trochę nad tym – można płakać i nawet trzeba płakać – jak mi wczoraj powiedziano: nie zachował się żaden budynek z czasów dynastii Ming. Zarazem patrząc na nowy Szanghaj, na zachwycającą miejscami, zapierającą dech w piersiach zabudowę Szanghaju myślimy sobie, że gdyby nie wyburzono XIX-wiecznych kamienic, to tego wszystkiego by nie było. I jedna tylko myśl w głowie zostaje: można patrzeć na tę stratę jako na zwykłe koleje losu. Na miejscu Troi powstała Troja II i Troja III i tak dalej. Gotyckie budowle przebudowywano w renesansowym stylu. Wyburzono zabudowania zakonu duchaków w Krakowie i postawiono na tym miejscu Teatr Słowackiego. Więc jak: płaczemy czy nie? 

 

Obserwacje uliczne

Dziś mało poczyniłam, ale nie miałam za bardzo chodzenia (poza wieczornym szwendaniem się po starym mieście, po drugiej stronie rzeki). Co zauważyłam jednak to to, że wiele dziewcząt nosi okulary bez szkieł, traktując je jako ozdobę. Modne to chyba jest. U chłopców mniej to powszechne, ale dziewczynek (na oko gimnazjum – liceum – studia) bardzo dużo.

 

Chiński pawilon na Expo 2010 w Szanghaju

Pawilon ma kształt odwróconej pagody, jest w intensywnym kolorze czerwonym, z czarnymi prześwitami okien i ozdobami. Nie umiem opisać jego konstrukcji, dla mnie jest zbyt skomplikowana – choć piękna. Do pawilonu wybraliśmy się dziś „naszą paczką” (czyli Turek, Afşın, Belg, Jean-Louis, Tunezyjczyk z Kanady, Habib, i ja, Polka z Krakowa!, Ania), podpuścił nas Jean-Louis, który o 15.00 miał wystąpienie na konferencji i o 11.00, w czasie przerwy na kawę podszedł, zatarł ręce i powiedział: to co, po kolejnych dwóch referatach zwijamy się zobaczyć pawilon chiński? Nie mieliśmy nic do powiedzenia, tak się też stało. Z sali obrad najpierw po cichu wyszedł Jean-Louis, potem ja, następnie Afşın. Staliśmy chwilę, czekając na Habiba, który w końcu do nas dołączył, zupełnie niepewny, co ma robić. Chciał iść do hotelu, pospać trochę, bo on z Quebec, u niego równo 12 godz. różnicy. Poszedł jednak. Za fajni jesteśmy, żeby nas opuszczać!

Niepewność nas dopadła przy wsiadaniu do autobusu; Afşın usiłował konwersować z kierowcą (on po turecku, a kierowca po chińsku, nie szło im), a Jean-Louis z mapą na kolanach (to jest prawdziwy organizator) wytyczał trasę na piechotę – nie wiedzieliśmy bowiem, czy na pewno to jest autobus do chińskiego pawilonu. Habib zdecydował za nas, a ja poszłam do środka za nim i koledzy nie mieli wyjścia. Od razu dodam, żeby nie było wątpliwości: rozmawiamy po francusku (języki Belga i Tunezyjczyka z Quebec) i czasem, jak Afşın nie nadąża przerzucamy się wszyscy na angielski albo Jean-Louis lub ja mu tłumaczymy na angielski. Ale wtedy problem jest z Habibem, który angielski zna słabiej i nie lubi mówić po angielsku. Ach, języki, ale dajemy radę. 

Ku naszemu zdziwieni zajechaliśmy do chińskiego pawilonu. Nie będę opisywać wszystkiego. Jak zdjęcia wrzucę gdzieś, to tam widać mniej więcej, co się w środku znajduje. Spróbuję ująć w słowa tylko to, co mnie wzburzyło tak, że aż Afşın położył mi rękę na ramieniu i powiedział coś po turecku (on jest wcieleniem spokoju, to człowiek, który – jak sądzę – cały czas medytuje; próbował mi widocznie trochę tego spokoju przekazać). 

Kino. Olbrzymie. Trzy wielkie ekrany i sufit, na który przechodzi część projekcji. Na każdym z ekranów czasem to samo, czasem trzy różne obrazy, czasem ten sam widok, ale z trzech odmiennych perspektyw. 15 minut film, najnowsza historia Chin, symbolicznie pokazana przez losy dwójki młodych porzucających wieś, idących do Szanghaju, budujących nową część miasta (ona robotnica, przy suwnicy; on pracujący na wysokości, przy drapaczach chmur). Mijały lata – od, na oko, lat 70. XX wieku, do współczesności. Przemiany. Nowe pokolenie, nowa miłość, dziecko, staruszkowie itd. Banał i kicz. Ale. Jest ale. Otóż po pierwsze w połowie mniej więcej pojawiło się trzęsienie ziemi, jako największa katastrofa w historii Chin. Armaggedon. Tymczasem dobrze wiemy, że choć trzęsienie było tragiczne w skutkach, to jednak nie pociągnęło za sobą tylu ofiar, co choćby rewolucja kulturalna, o której oczywiście nie było ani słowa w tej „historii”. Nie wiemy też, dlaczego młodzi w latach 70. przeprowadzili się do Szanghaju, budować to miasto. Jaka przyczyna ich do tego pchnęła, po prostu nie wiadomo! To piszę jako historyczka, natomiast z punktu widzenia estetycznego, to ten film najbliżej uplasowałabym „Olimpiady” Leni Riefenstahl. Takie same ujęcia ludzi, ludzi w ruchu, takie same zbliżenia i niemal zatrzymania kadru. Inne podobieństwo: Leni filmowała sceny z wykorzystaniem dwóch kamer, a nawet trzech równocześnie, przy montażu wykorzystując ujęcia tej samej sceny z różnych perspektyw. Tu mamy trzy ekrany i na każdym – jak już pisałam – to samo, ale z przodu, z boku i z tyłu widziane. Przypadkowa zbieżność? Być może, ale trudno o niej zapomnieć. Kiczowe zagrania (dziecko, skok do wody w zwolnionym tempie) – wszystko obliczone na poruszenie najgłębszych emocji w ludziach i, co za tym idzie, związanie ich z Chinami, z ludem pracującym (!), z Chińczykami. Propaganda oficjalna idzie ostro po bandzie; wie, że świata nie wygra głosząc, jakie to Chiny jednak są fajne, tylko pokazuje ludzi, a Chińczycy, ponieważ są naprawdę fajni, wygrywają dzięki temu sprawę dla władzy.

Druga sprawa, która mnie zdziwiła, to ekologia. Państwo, które przoduje w emisji dwutlenku węgla, które nie poddaje się żadnym międzynarodowym regulacjom dotyczącym ekologii i ochrony środowiska naturalnego, w pawilonie na expo, szczyci się najwyższym zaangażowaniem w odtwarzanie natury. Bajanie w bambus, nomen omen, to jest. 

Sprawa ogólna dotycząca tej wystawy – kompletnie nie wiadomo, o co w niej chodzi. Podział na jakieś bloki tematyczne (np. Wizja, Ekologia, Dialog, Narodowe skarby) – nie wiadomo czemu służy, ale przede wszystkim rzadko kiedy rozumiemy połączenie między nazwą działu a jego zawartością. Najlepiej ujął to Jean-Louis po wyjściu z działu Dialog: „The dialogue is over”. 

Pewnie, że jest w tym pawilonie tysiąc drobiazgów i wielkich rzeczy zupełnie porażających (np. ściana długa na pewnie 70-80m, wysoka na 10-12m, na której odtworzono na multimedialnym ekranie jakiś zwój (rysunek), tylko że on się rusza (mam kawałek filmiku na aparacie, jak pościągam, to wrzucę, dorzucę, pewnie po powrocie). To znaczy nie obrazek się rusza, tylko postaci na tym obrazku są animowane. No po prostu super!

Tyle o pawilonie chińskim. Wyszłam stamtąd prawie krzycząc (skąd we mnie tyle agresji? skąd takie zaangażowanie?), koledzy mnie uspokajali, poszliśmy na ławkę, do słońca („A la recherche du soleil perdu”), zjeść kanapki i sałatkę, popić czym? oczywiście coca-colą. 

Przy jedzeniu kanapki poznałam niezwykłą historię Afşına. Otóż pochodzi on ze wschodniej części Turcji, do Stambułu przeprowadził się z rodziną, gdy miał 7 lat. Nie jest „czystym” Turkiem; jego dziadek uciekł z Uzbekistanu w latach 30. Był Uzbekiem, przewodniczącym „partii” w Taszkiencie, jak to ujął Afşın. Prawdopodobnie dopadły go represje czystek stalinowskich, ostrzeżono go, że następnego dnia zginie lub zostanie aresztowany, zebrał się więc w nocy i uciekł, przedostał się przez góry do Afganistanu. Tam został kilka lat, by w końcu, tuż po II wojnie, uciec znowu nielegalnie do Turcji. Teraz Afşın, jego rodzeństwo i wujowie szukają rodziny w Uzbekistanie i w Kazachstanie, bo tam właśnie część rodziny – rodzeństwo dziadka – się przeniosło. Sam Afşın był już w Taszkiencie i w Samarkandzie i spotkał brata dziadka. W następnym roku jedzie do Kazachstanu i raz jeszcze do Uzbekistanu, szukać reszty. Co ciekawe, dzięki pokrewieństwu, wujkowie Afşına robią teraz interesy w Kazachstanie. Piękna historia, prawda? Znamy takich historii wiele, ale tylko dlatego, że ta rodzinna opowieść ze Stalinem w tle rozegrała się na egzotycznych stepach i w górach Azji Srodkowej, wydaje się nam piękniejsza… Dodam jeszcze, byście byli całkiem zachwyceni, że Afşın nazywa się Altaynli, co znaczy dosłownie „pochodzący z gór Ałtaju”. 

 

Propaganda

Opisałam już pawilon chiński, teraz opowiem o odjechanej zupełnie sprawie Żydów szanghajskich. Otóż faktem jest, że gdy Hitler doszedł do władzy, około 30 tys. Żydów z Niemiec uciekało tak przed nim tak konsekwentnie, że trafili do Szanghaju. Zbudowali sobie tu domy przypominające ich porzucone niemieckie wille – nazywa się to Jewish Haven Reserve. W końcu wyjechali (ciekawe dlaczego i czemu nic ze sobą nie zabrali?). Niedawno w Szanghaju postawiono pomnik upamiętniający Zagładę i, co więcej, nie zburzono owych willi na znak „przyjaźni żydowsko-chińskiej”. Propaganda sięga tu tak głęboko, że aż trudno w to uwierzyć. Pan przedstawiał te fakty w swoim wystąpieniu, ani przez chwilę nie komentując zdjęcia, na którym widać było, jak podeszła wiekiem Żydówka odbiera jakąś biżuterię z rąk chińskich oficjeli. Brak podpisów, ale wymowa – oczywista. Czy to akt odwagi, że Pan nam to zdjęcie pokazał? Bezmyślność? Przepraszam, ale stawiam na to drugie. 

 

Konferencja

Dziwaczna sprawa. Śmiech na sali – dosłownie. Okazało się, że na jednym z paneli są Chińczycy (zasadniczo nieznający angielskiego) i reszta świata. Wszystko w porządku, tylko nie było tłumacza. I wyobraźcie sobie (to niewiarygodne, ale tak było), że „reszta świata” wygłosiła swoje referaty, była po nich dyskusja, a następnie Chińczyk wziął mikrofon i wypowiedział się po chińsku. Nikt tego nie przetłumaczył. Skomentowali go potem inni Chińczycy. A co najlepsze – nikt się nie burzył, że Chińczycy siedzieli na referatach po angielsku, jak na tureckim kazaniu ani też „reszta świata” nie zbuntowała się, że musi wysłuchać chińskiego wystąpienia, co, uwierzcie, jest cholernie trudne do zniesienia (chiński w dużej masie…). 

 

Kolacja

Dziś kolacja była w starej części Szanghaju, czyli po drugiej stronie rzeki, względem Pudongu i Expo. W najstarszej (ponoć) restauracji Szanghaju, czyli Szanghaj Classic czy coś w tym rodzaju. Było jeszcze fajniej niż wczoraj. Habib usiłował jeść pałeczkami – uczyłam go (hihi, pałeczki, co Mamusia z Japonii przywoziła nie poszły na marne; nieźle opanowałam pałeczkowanie, nawet Chińczycy patrzą na mnie z podziwem, a „reszta świata” pyta, czy już byłam w Chinach i gdzie się nauczyłam. Odpowiadam spokojnie „W domu. Przy biurku”). Belg, jak to Belg, miał swoje sztućce ukradzione na pierwszym posiłku, pierwszego dnia pobytu w Chinach (nosi ten widelec i nóż ze sobą „na wszelki wypadek”, gdyby nie dali nic poza pałeczkami – dziś się sprawdziło i wczoraj też). A Afşın spokojnie stara się tymi pałeczkami jeść i bardzo dobrze mu idzie, zresztą jego zdenerwować się nie da. Z nowych potraw pojawiły się przynajmniej trzy rodzaje przyrządzonej kury i kaczki (znowu patrzyła), ryba w panierce w marchewce, groszku i sosie słodkimi (pycha!), jakiś glut dziwny, na który się wszyscy rzucili, bo myśleli, że to ciasteczko, a to był chyba szpik zastygnięty (fuj!). Po stole krążyły pytania: „co to w tej zupie pływa?” – „które?” – „these tiny little things” – „you mean those little things?” – „no, I mean these tiny little things. There are tiny little things, little things and things in this soup”. Wspólnie analizując, ustaliliśmy, że 1. tiny little things to są odnóża kalmarów; 2. little things to główki krewetek; 3. things to ryżowe kulki. Bardzo to było śmieszne, bo co chwilę komuś coś spadało na stół – wszyscy wybuchali gromkim śmiechem. Takie to miłe, że można swobodnie jeść, bez stresu, w dobrym towarzystwie. 

 

Stare miasto. 

Nie powiem jeszcze nic poza tym, że jeśli ktoś chce Rolexa, to nie ma sprawy, proszę o przelew na 10 USD + koszty przesyłki z Polski, z Krakowa. Pióra Mont Blanc nieco droższe – około 15 USD (cena zależy od pudełka). Co do sukienek z „jedwabiu” (czyli cheongsam) – to całkiem całkiem kosztowna impreza, około 30 USD do kolan, około 40 USD do ziemi, wzory prawie jak na spódnicach do stroju krakowskiego, krój – jak w filmie Wong Kar-Waia „In the Mood for love”, którego tytułu oczywiście nie pamiętam. Załączam zdjęcie ze starego miasta. Same budynki, nie ma ani rolexów, ani Mont Blanc ani nawet sukienek. Obiecuję, jeszcze nadrobię. 

Screen Shot 2015-06-27 at 22.28.30

LinkedInShare

Notatka pierwsza. Chiny :)

Szanghaj. Urwałam się dziś z konferencji około południa – pomyślałam, że po pierwsze, chcę się napić kawy (a czemu nie było, o tym za chwilę), po drugie byłam wściekle głodna (również za chwilę dlaczego), wreszcie – nie miałam ochoty wysłuchiwać kolejnego nudnego keynote-speaker (buuuu). I poszłam „w miasto”, żeby 1. zdobyć kawę i pożywienie, 2. wymienić pieniądze, 3. zapoznać Szanghaj.
Ale zacznijmy od początku. Wszyscy tu podobno cierpią na jet lag. Jakoś mnie nie dotyka, poza tym, że jak piszę rano smsy do Mamusi z info, że ciągle żyję, to ją budzę. Może to kwestia tego, że ostatnio jakoś mi się poprzestawiały godziny w ogóle, a może fakt, że konsekwentnie przesuwałam wskazówki zegarka w miarę podróży? Nie wiem. Jedno jest pewne, powrót do Polski będzie gorszy niż przyjazd tutaj. Rano wstałam więc rześko na śniadanie, choć budzik nie zadzwonił. Fakt, wstałam nie 6.30, jak chciałam, ale 7:05, co mnie zmusiło do dużego tempa, przez co nie zjadłam śniadania. Zresztą: kto by chciał na śniadanie makaron z jakimś glutem, ciasteczka ryżowe, kotleciki w sezamowej panierce. Spróbowałam tylko ciasteczko na parze i zakończyłam imprezę. Do tego soczek, bo chińskie śniadanie nie przewiduje ani herbaty, ani kawy!!!!! Zbrodnia na Europejczykach. Szczęście, że posługuję się sprawnie pałeczkami, bo jak widzę, co tutaj niektórzy wyprawiają… żal ściska. Uczcie się ludzie, bo nigdy nie wiadomo! Czyli kawa – niezaliczone, śniadanie – niezaliczone, za to zdązyłam na autobus do Expo Center (ok. 4 km).
Otwarcie konferencji było piekielnie nudne, ale przyznaję, zrobiło na mnie wrażenie 3500 osób zgromadzonych w jednym celu: obgadywania innych muzeów na świecie. Przemawiał wiceminister kultury Rosji i paru innych ważnych gości. Niesamowite, jak chiński jest językiem sprawiającym wrażenie agresywności. Niektórzy speakerzy wręcz pukają zgłoskami w mikrofon, krzyczą (uszy bolą i, ponieważ robią to z zaskoczenia, to straszą). Stoją przy tym (lub siedzą) spokojnie, tylko samym głosem operują, nawet bez mimiki. Niektórzy tylko wykorzystują ręce, gestykulując wszakże bardzo retorycznie, często wskazują palcem w niebiosa, co to ma znaczyć? Nie wiem. W przerwie na kawę poszłam szukać kawy (była 11), ale okazało się, że całą kawę wypili ci, którzy rozsądnie na przerwę na kawę poszli przed przerwą na kawę. Najpierw zabrakło filiżanek. Chińscy opiekunowie i kelnerzy/kelnerki rozkładali ręce bezradnie, a dystyngowani muzealnicy sięgali wstydliwie (najpierw), a potem pożądliwie po dzbanuszki na mleko, pojemniki na cukier, wreszcie – tybetańskim sposobem – po spodki. Pili z czego się dało. Ale i to się skończyło i gdy ja dotarłam do stolika, uzbrojona w wywalczoną cukierniczkę, kawy nie było, a Chińczycy twardo twierdzili, że noł mol kofi. Odsiedziałam jeszcze parę minut i zmyłam sie, jak pisałam. Nie było to jednak takie proste…
Polazłam do autobusu, który nas wywozi z terenu Expo na parking. Autobus „właśnie” odjechał, trzeba było czekać parę minut. Z innymi uciekinierami poczekaliśmy, wyrażając nadzieję, że ten, co przyjedzie, będzie jechał właśnie do wyjazdu, a nie na wycieczkę po Expo. Udało się. Na parkingu była natomiast „Shanghai Surprise”, bo okazało się, ze autobusy do hoteli odjechały właśnie, o pełnej godzinie, a następny będzie o kolejnej pełnej godzinie. Westchęłam, bo miałam w perspektywie czekanie, albo powrót taxi. Na taxi jednak nie miałam kasy. Postanowiłam przystąpić do ataku, wspomagała mnie miła i jakże agresywna pani z Tajlandii. Ostatecznie skończyło się na tym, że miła dziewczyna, jedna z opiekunek, dała mi swoje prywatne 90 yuanów na taxi i powiedziała, że mam jej oddać, jak wrócę. Fajnie, nie? A wcale nie byłam wstrętna, powiedziałam tylko, że to bardzo niefajnie i niegościnnie, że nie ma dojazdu do hotelu. Gorzej Chinczykom nie mogłam powiedzieć…
Zajechałam taxi do hotelu, zapłaciłam 16 yuanów, czyli taniocha, jakieś 2 USD, zdaje się. Zarzuciłam kolejnego opiekuna pytaniami, na które nie umiał odpowiedzieć, poza jednym: „gdzie jest kawa”. Skierował mnie do McDonalda naprzeciwko! Kawa w Chinach, okazuje się, to wielki luksus… Co do jedzenia (gdzie zjem coś dobrego chińskiego), to powiedział, że w Chinach jedzenie jest zawsze dobre i gadaj tu z człowiekiem…
Poszłam wymienić kasę, najpierw do automatu. Przeszłam przez 500 pytań i… poległam. Nawet nie umiem opisać, na jakim etapie. Nagle mi buda powiedziała: transaxion [sic!] is over. Jak over to over, polazłam do banku, naprzeciwko (tu jest tak, że wszystko jest naprzeciwko, wszędzie niby jest blisko, jest takie nagromadzenie sklepików na każdym rogu – wszystkie maleńkie, a nie duże, jak u nas, i jest ich dzikie zatrzęsienie). Bank. Najpierw pytanie o paszport, sprawdzili mnie, zgadzało się, Anna Helena, tak. Potem jeden druk do wypełnienia. Zatarłam ręce, wypełniłam. Potem drugi, o ranyyy, trzeci…, przy czwartym szlag mnie trafił, ale grzecznie wypełniłam. Po co im, to ciekawe, mój adres w Polsce? Musiałam drugi druk wypełniać raz jeszcze, bo nieopacznie wpisałam hotel w Szanghaju, w którym jestem. Potem sprawdzanie u koleżanki przez telefon (pan odczytywał moje dane z czterech formularzy) i ksero wszystkiego. Na koniec (tak myślałam), skierował mnie do kasy – zadzwonił dzwonkiem i koleżanka mnie przyjęła. Koleżanka była za pancerną szybą. Teraz już ona wypełniała nowe formularze. Z pięć w sumie, w trzech kopiach każdy, część ręcznie, część na komputerze – na przykład przepisała dwa z moich formularzy do komputera. Co ciekawe, drugą kopię z trzech zawsze mięła i wyrzucała do kosza. Interesujące. Na koniec dostałam kasę w ładnej kopercie na kasę. Zachowam sobie na pamiątkę chyba. W sumie – około 20 minut…
Zaopatrzona w kasę polazłam na targ i kupiłam migdały. Jadłam różne migdały w życiu, ale tak dobrych, jeszcze nigdy. Pan dostrzegł moją fascynację, więc mnie zaczął częstować innymi fistaszkami i orzeszkami i suszonymi badziewiami. Nakupiłam tego cholerstwa ile wlezie i zaczęłam spożywać, ciągnąc do McDonalda. Kawa (w cenie 8 yuanów) jest paskudna, ale jednak ma coś wspólnego z kawą – jest czarna i ciepła. Opita i objedzona połaziłam po okolicy, podpatrywałam ludzi. Widziałam, jak pięknie witają się znajomi przypadkiem napotkani, patrzyłam, jak otwiera się sklepy po sjeście, jak odpoczywa sprzątaczka z restauracji, jak targuje się ryby na targu… Życie po chińsku mnie uwodzi. Widzę – pewnie, że to pierwszy rzut oka – spokój i harmonię w tych ludziach. Widzę, jak inaczej są poukładani wewnętrznie, splątani, introwertyczni, ale jak zarazem potrafią emanować spokojem i jednocześnie umieją okazać radość, szczęście, być serdeczni. Chciałabym ich poznać bliżej.
Wróciłam do expo, oddałam dziewczynie kasę; trzy razy się kłaniałam, dałam jeszcze cukierki z Polski (no co miałam jej dać, za pożyczkę?), ona mnie się pięć razy kłaniała i cukierki (podpatrywałam zza rogu) od razu zaczęła jeść. Drobne gesty. Szukajcie takich w Polsce. Jak wiatr w polu. A tu to norma. Myślę o kłanianiu się, dziękowaniu…
Konferencja to nudy, nie warta opowieści, ale widok z Expo Center niesamowity…
Potem była wycieczka. Mieliśmy zwiedzać muzeum historii Szanghaju, ale bonzowie zdecydowali, że najpierw kolacja. Otóż przy kolacji siedziałam z Tunezyjczykiem, Turkiem i Belgiem oraz (mało ważne) Amerykanką, Kanadyjką i Chinką z Tajwanu. One sobie po angielsku, a my, jak się okazało, mieliśmy mały kącik frankofoński i konwersowaliśmy cały czas po francuscu. Urocze. Panowie komplementowali mój akcent paryski, co mnie zawsze wbija w dziką dumę i pozwala mówić dużo lepiej niż potrafię. (to było osobiste).
Jedzenie: co 15 minut na stół wkraczała nowa potrawa. Przy piątej, chyba, spasował Turek, przy kolejnej – panny po angielsku – tylko Tunezyjczyk, Belg i ja wytrwaliśmy do końca. A do jedzenia było m.in. marynowane chińskie grzybki w czosnku, marynowane chiśkie grzybki w imbirze, królicze coś nieprzyzwoitego, ale nie całkiem dosłyszałam co, języki wołowe w sosie sojowym, krewetki panierowane, krewetki grillowane, krewetki gotowane w słodko-kwaśnym sosie, cykorie z pieczarkami na ciepło w sosie słodko-kwaśnym, rosół z owocami, wołowe kości w plasterkach do wysysania szpiku, kalmary na muszlach, naleśniki na ostro z ryżem w środku, kulki ryżowe, bosz, nie pamiętam, co jeszcze.. ryba, co na mnie patrzyła, kaczka, która też spozierała na nas, wieprzowina w sezamie i pikantnym sosie… jeszcze dużo, dużo więcej, wodorosty na różne sposoby, a na koniec – zupa z dyni na słodko. Jak budyń smakowała. Uff, niby wszystkiego po trochu, ale jednak, wypełniona wstawałam.
Do picia dostaliśmy chińskie piwo, chińskie wino i wino chińsko-francuskie. Piwo jest jak soczek, leciuteńkie, wino przedziwne, smakuje trochę jak koniak z przyprawami, ale ma jedynie 12%, cudaczna rzecz. Wino chińsko-francuskie cabernet sauvignon było po prostu skwaśniałe. Popełniłąm drobne faux-pas, bo skomentowałam języki wołowe: najpierw po polsku fuj powiedziałam, a potem po francusku, że są niedobre, ale nie tak ohydne, jak mózg barana. Turek po lewicy i Tunezyjczyk po prawicy zmartwieli. Wytłumaczyłam, skonfundowana, że nie ma u nas zwyczaju jeść takie rzeczy i dla mnie to jak wieprzowina dla nich. Nie wiem, czy zrozumieli, ale nasza konwersacja wróciła do poprzednich torów.
Na koniec był gwóźdź programu, czyli wjazd na 330 m do góry, na wieżę widokową. W Berlinie uważałam, ze wjazd na taką wieżę to jest jednak trochę fanaberia turystyczna, ale tu, w Szanghaju, dopiero z tej wysokości widać miasto. Widać rzekę i dopływ, widać starą zabudowę, pięknie oświetloną, nad brzegiem rzeki – kolonialna architektura jeszcze z XIX wieku… Widać jak wysokie są drapacze chmur na Pudongu – czyli w szanghajskim City. Ogrom tego miasta, jego rozmach i rozmiar, jego różnorodność można dopiero z takiej wieży ocenić. Tym bardziej, że to jest miasto, które mieni się od świateł, ale nie od neonów czy diod reklamowych – to są światełka na drzewach, lampki na domach, dziwne światła, które „biegają” po parkach, długie lampki, które trochę jak sople wyglądają. Zarysy domów są zaznaczone lampkami. Pięknie to wygląda. Piętro niżej natomiast niespodzianka dla ludzi o mocnych nerwach: można chodzić po pancernej szybie i ma się pod stopami 330 metrów… Bałam się, przyznaję, Rosjanki wskoczyły i szpilkami 10-centymetrowymi skakały po tym, Belg (duży chłopak) wlazł i zaczął tupać. Ostrożnie weszłam, a potem szkoda mi było schodzić… Przeżycie jednak metafizyczne. Tunezyjczyk powiedział, że dla niektórych chodzenie po czymś takim jest lepsze niż orgazm, zaczęliśmy dyskutować w czwórkę o tym, potem w trójkę, bo Turek nas opuścił (to intelektualista, młody jeszcze, nie wie, że i o takich rzeczach intelektualiści mówią, bo zbyt zajęci myśleniem – nie robią najczęściej). Nie doszliśmy do konkluzji. Zjechaliśmy windą (330 metrów w jakieś 10-15 sekund). Zwiedziliśmy jeszcze muzeum historii Szanghaju (nuda, ale jedno zdjęcie bezcenne), spakowałam dyrektora do taryfy i zajechałam do hotelu, skąd piszę do Was dokładnie o wszystkim, co robię.
Czy jest to ciekawe? Nie wiem. Mam dużą potrzebę opisania, co robię. To tymczasem dokładny opis, myślę, że na rozważania i podsumowania jeszcze przyjdzie czas…
Uściski!
gab
LinkedInShare