Tag: muzeum

Przeprowadzka

Może przeprowadzka pomoże w bardziej regularnym pisaniu? Bo przecież powodów nie brakło: zwiedziłam ciekawe wystawy, spotkałam świetnych ludzi na warsztatach czy szkoleniach, które prowadziłam, uczestniczyłam w interesujących spotkaniach, byłam na koncertach, które przyprawiły mnie o wzruszenia większe niż mogłam się była spodziewać, przeczytałam dużo książek.

Z jakiegoś jednak powodu mało piszę: o kulturze, o technologiach, muzeach, książkach i muzyce.

Może więc przeprowadzka, zapytam ponownie, skłoni do tego, by częściej korzystać z klawiatury? Może własny adres to spowoduje – www.ania13.com – gdzie, jak mam nadzieję, rozwinę także pisanie o historii?

Proszę Was zatem o pójście za mną, zapraszam!walizki

LinkedInShare

„Czas Muzeów?”. A propos konferencji w Krakowie

4 lipca miałam okazję uczestniczyć w konferencji „Dziedzictwo kulturowe a kapitał społeczny” przeprowadzonej w ramach debaty zorganizowanej przez Narodowy Instytut Muzealnictwa i Ochrony Zbiorów „Czas Muzeów?”. Spotkanie odbyło się w Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie, a, poza NIMOZ-em i MCK-iem, organizatorem było jeszcze

Ogólnopolska, a może nawet ogólnoeuropejska i światowa dyskusja na temat tego, czy nadszedł ów tytułowy czas muzeów trwa już od pewnego czasu. Trudno się zatem dziwić, że i na muzealnym gruncie postanowiono przedstawić zasadnicze problemy z tym związane. Bezpośrednią przyczyną dla spotkania – i niejako wstępem – stał się artykuł redaktor Małgorzaty Soleckiej tak właśnie zatytułowany (udostępniony na stronie MCK).

W krakowskiej konferencji, w zamierzeniu pierwszej w cyklu, który w kolejnych odsłonach przemierzy całą Polskę, wzięli udział: prof. dr hab. Ewa Chojecka, prof. dr hab. Jerzy Mikułowski-Pomorski, prof. Jacek Purchla, dr hab. Piotr Majewski, dr Elżbieta Skotnicka-Illasiewicz i redaktor Małgorzata Solecka.

Wprowadzeniem do konferencji był referat prof. Purchli poświęcony tematowi krakowskiego spotkania, czyli sprawom dziedzictwa kulturowego oraz kapitału społecznego. Dyrektor MCK odniósł się do raportu przygotowanego pod jego kierunkiem na Kongres Kultury w 2009 roku, tym właśnie kwestiom, jak się okazuje, do dzisiaj nie rozwiązanym ani propozycjom wtedy postawionym, dotychczas niewdrożonym.

Wskazał na kryzys systemu ochrony dziedzictwa kulturowego, zwrócił uwagę na napięcie odczuwane we współczesnym świecie między kulturą, ekonomią a polityką, wreszcie podkreślił zmianę podejścia do tego, czym jest zabytek. Niegdyś należał do konserwatorów, których obowiązkiem było chronienie go i zabezpieczanie (choć przecież – tak mnie się wydaje – związek konserwatorów z zabytkiem był emocjonalny; przywiązywali się, choć mieli pełną świadomość, że zabytek do nich nie należy; podobnie zresztą opiekunowie kolekcji), dziś zaś zabytek jest własnością wspólną, a muzeum musi go nie „chronić”, lecz nim „zarządzać”.

Każdy z zaproszonych gości kreślił perspektywę czasu muzeów z innego punktu widzenia.

Piotr Majewski, dyrektor NIMOZ-u, zwrócił uwagę na to, że wbrew powszechnemu mniemaniu w Polsce na kulturę idą znaczne nakłady finansowe, są to jednak pieniądze przeznaczane na „kulturę eventu” (jak to nazwał), a nie na kulturę długiego trwania, w której niewątpliwie mieszczą się muzea. Ostrożnie zaznaczył problem zarządzania muzeami i konieczność przejścia na biznesowy model zarządzania w tego rodzaju instytucjach. Otwarte jednak pozostawił pytanie, kto będzie je wówczas finansował – państwo i samorządy z pewnością nie unikną tego „bagażu”, ale w dużym stopniu będzie musiał się w to włączyć także mecenat prywatny, którego aktualnie faktycznie brakuje. Tym bardziej jest to kłopot, że muzeum, które w nieunikniony sposób musi się zmienić, by móc odpowiedzieć na zmienione zapotrzebowania społeczne, będzie wymagało zwiększonych dotacji. Twierdził, w dalszej części swojej wypowiedzi, że muzea powinny zachować odmienność, a nie dopasowywać się, ponieważ jakoś i marka mają źródła właśnie w odmienności. Powtórzył dobrze znaną wszystkim prawdę, że, mianowicie, obiekty przechowywane w muzeach są martwe, jeśli się ich nie wykorzystuje. Wreszcie, podejmując po raz kolejny ryzykowne metafory i zwroty (zaczął wypowiedź od stwierdzenia, że NIMOZ ma być „narodowym operatorem w zarządzaniu muzeami”), powiedział, że „najbliższym czasie symbolami w naszej kulturowej przestrzeni staną się stadiony”. Jak mamy temu przeciwdziałać? Niestety, nie znamy jeszcze odpowiedzi na te wszystkie kwestie, a ich szukaniu służyć ma między innymi ta debata.

Prof. Mikułowski-Pomorski odniósł się do problemu odwiedzających muzea, noszących w sobie dziedzictwo bądź też odbiorców dziedzictwa. Socjolog z formacji, wprowadził uczestników debaty w złożony świat teorii, na których w rzeczywistości opiera się całe współczesne muzealnictwo, z czego niewielu jednak zdaje sobie sprawę. Odniósł się do Maurice’a Halbwachsa, francuskiego socjologa, twórcy teorii społecznych ram pamięci, następnie sięgnął do Paula Ricœura, który dał podwaliny do nowoczesnego badania pamięci w kontekście odmiennej od niej świadomości historycznej i (również) dziedzictwa, jednego z kluczowych pojęć we francuskiej humanistyce kilku ostatnich dekad. Postawił ciekawą tezę opierającą się na zanikaniu świadomości miejsca i tożsamości miejsca dla społeczności je zamieszkujących: otóż, po pierwsze te dwie sprawy są ze sobą związane – zanik świadomości miejsca wypływa z zapomnienia społecznego, a po drugie nie da się zdefiniować tego, czym jest dziedzictwo, skoro mamy do czynienia z ruchliwością społeczną. Przykładowo: jaki związek z lokalnym dziedzictwem prezentowanym w muzeum ma przyjezdny turysta? Jak go związać z tym dziedzictwem? – to ruchliwość na poziomie turystyki. Jaki związek z dziedzictwem lokalnym Krakowa ma taksówkarz, który niedawno wiózł profesora do kościoła św. Anny w Krakowie i spytał, przy jakiej ulicy ten kościół się znajduje (dla niewtajemniczonych kościół św. Anny stoi przy ulicy świętej… Anny). Drugim przykładem podanym przez prelegenta była studentka oddelegowana do opieki nad przybyłymi na konferencję we Wrocławiu, która nie potrafiła zaprowadzić gości do kościoła św. Elżbiety. Tu nie zgadzam się z profesorem, bo studenci są w dużej części „elementem napływowym”. Lepszym przykładem na zapomnienie odnoszącym się właśnie do Wrocławia jest budowanie osiedli na terenach tradycyjnie zalewowych. To jest faktyczny nie tylko brak orientacji w mieście, ale kompletne zapomnienie o tym, jak to miasto się rozwijało, jakim naturalnym czynnikom podlega.

W ujęciu prof. Mikułowskiego-Pomorskiego, orientacja w przestrzeni miejskiej jest zatem kluczem do budowania tożsamości i związku z dziedzictwem, a relacja ta jest dwukierunkowa. Gdy ich zabranie, mamy do czynienia z pustką, którą wypełnić może jedynie dobra edukacja, także jedno z zadań muzeów. Ruchliwość, która jest przyczyną utraty związku z dziedzictwem, pozwala zarazem na budowanie kapitału społecznego. Podał przykłady wielkich, jak to określił Krakauerów (zwracając uwagę, że tak już się nie mówi, bo to słowo wyparło wszechobecne Krakusy), którzy pochodzili z przeróżnych miejsc w Polsce, poczynając od Ambrożego Grabowskiego z Kłaja, a kończąc wyliczankę na Piotrze Skrzyneckim z Zabrza. Kapitał społeczny, reasumując, buduje się dzięki różnorodności, które jednakowoż grozi utratą związku z dziedzictwem. Znowu muszę z profesorem wejść w polemikę, bo pamiętam dobrze, jak w moja mentorka w WN PWN na praktyce redaktorskiej, jeszcze w czasie studiów, powiedziała mi, że wydawanie Encyklopedii Warszawy na wzór Encyklopedii Krakowa mija się z celem. Otóż – według niej – jeśli krakowianin zechce kupić encyklopedię swojego miasta, kupi właśnie Encyklopedię Krakowa; mieszkaniec Warszawy sięgnie natomiast po encyklopedię Lublina, Radomia, Stalowej Woli, Wrześni itd…

Problemy, o których opowiadał prof. Mikułowski-Pomorski są szalenie ważne; bez dobrych definicji, czyli dokładnego zrozumienia, o czym w ogóle jest ta debata, nigdzie nie zajdziemy. Trzymałabym się jednak bardziej teorii Halbwachsa, które, choć nieco przestarzałe i o pamięci społecznej wiemy już o wiele więcej niż w jego czasach, to pozwalają na zrozumienie owej ruchliwości, przejmowania dziedzictwa (lub go odrzucania) i zapomnienia, dzięki elastycznej formie ram pamięci.

Prof. Ewa Chojecka rozpoczęła swoje wystąpienie od cytatu z Gothego: „To, coś po ojcach otrzymał w spuściżnie,/Zdobywaj,  abyś je posiadał!” i przeszła do problemu, czym jest dziedzictwo, a czym jest spuścizna. Niejednorodne jest to, co dziedziczymy, a niekiedy jest to tylko spuźcizna. Dokonała rozróżnienia trzech rodzajów dziedzictwa, z jakimi mamy do czynienia w Polsce: 1. Dziedzictwo Kresów, noszone przez mieszkańców utraconych Kresów; 2. Dziedzictwo Polski Środkowej, zasadniczo nienaruszone i istniejące na miejscu; 3. Dziedzictwo Ziem Zachodnich, obce i do niedawna nie dotykane. W tym momencie przeszła od rozważań teoretycznych do jakże praktycznego wydarzenia, które zaplanowano na jutro, mianowicie wbicia łopaty w ziemię, pierwszego!, na budowie Muzeum Śląskiego, poświęconego zapomnianemu w epoce PRL dziedzictwu niepolskiemu tych ziem. Forma architektoniczna stała się źródłem zgrabnej metafory o „zanikającym muzeum”, gdyż Muzeum Śląskie schodzi pod ziemię, dosłownie, będzie się bowiem mieścić w nieczynnej kopalni „Katowice”, a na powierzchni będzie widoczna jedynie jego górna warstwa, przykrywająca konstrukcję, czyli świetliki. Muzeum, zatem kryje się pod ziemią i – zgodnie z tą metaforą – musimy je odkrywać dla siebie (zwiedzający) i dla innych (muzealnicy). Ta interpretacja jest już moja. Drugim praktycznym odniesieniem w kontekście punktu trzeciego było przyznanie racji komitetowi, który jako Europejską Stolicę Kultury wybrał właśnie Wrocław, który na rzecz dziedzictwa zapomnianego i dziedzictwa utraconego robi tak wiele, jednocząc w swoich murach różnorodność. W tym kontekście wspomniała też o ważnej sprawie, jaką jest decentralizacja i przekazanie prerogatyw edukacyjnych regionom, co miałoby także być symbolicznym odejściem od peerelowskiej polityki jednorodności.

Dr Elżbieta Skotnicka-Illasiewicz w zupełnie inny sposób podeszła do tematu zadanego, czyli „Czasu muzeów”. Uznała za najważniejszy proces budowania społeczeństwa obywatelskiego, w czym muzea także muszą uczestniczyć. Ten proces jednak jest uzależniony od zredefiniowania tożsamości i, niejednokrotnie, jej odbudowania. Muzea muszą zatem działać w nowy sposób, przyjąć nowy model działania na zewnątrz oraz nową filozofię pracy wewnętrznej. W tym ostatnim kłopocie wyznaczyła cztery podstawowe progi do przejścia: problem struktur (a raczej ich zmiany), problem wykształcenia, problem zarządzania i wreszcie – pragnienie czy też chęci pracowników. Taka instytucja, tak przekształcona, będzie gotowa budować społeczeństwo obywatelskie, które rodzi się teraz po procesie transformacji zapoczątkowanych zmianami ustrojowymi w 1989 roku. Instytucje kultury muszą zacząć rywalizować nie tylko o nowych odbiorców, członków bogacącego się społeczeństwa, ale wręcz rywalizować między sobą, na przykład muzea z filharmoniami czy teatrami. Wypunktowała to, że już dzisiaj „nowi ludzie” kształcą na dodatkowych zajęciach z kultury swoje dzieci, nawet w wieku przedszkolnym i instytucje kultury muszą im te zajęcia umożliwić, stworzyć. Jednym słowem, choć tego nie powiedziała wprost, nasze społeczeństwo w tym jej ujęciu przeszło do kolejnego poziomu w piramidzie potrzeb ludzkich Maslowa. Trudno jednak, by nasze społeczeństwo mogło bez problemów rozwijać się dalej, skoro instytucje kultury nie zapewniają zajęć dla dzieci w wieku około 10 lat. Zapytała retorycznie, a pytanie to zabrzmiało nieco dramatycznie: co z tymi dziećmi wychowanymi kulturalnie w przedszkolu zrobić, gdy osiągną ten wiek?! Tego jeszcze nie wiemy, nie radzimy sobie, a raczej nie radzą sobie instytucje kultury z takimi odbiorcami, dziećmi i ich rodzicami.

Niejako podsumowaniem stało się wystąpienie redaktor Małgorzaty Soleckiej, która zwróciła uwagę na pomijany w dotychczasowych referatach aspekt, wiążący się z edukacją, mianowicie rolę rodziców w tworzeniu nawyku obcowania z kulturą wysoką. W pewnym sensie nawiązała do tego tematu jej poprzedniczka, ale red. Solecka spojrzała na to z perspektywy rodzica, który z jednej strony pragnie, by jego dziecko korzystało z dóbr kultury, z drugiej zaś oddaje je w ręce nauczycieli, pełen obaw, czy po pierwsze poradzą sobie, a po drugie, czego nauczą dzieci, jeśli samym im brakuje pewnej kulturalnej ogłady i obeznania. Warto zapamiętać nacisk, z jakim powtarzała, że bez rodziców nie będziemy mieć do czynienia z „kulturalnymi dziećmi”. Dodałabym w tym miejscu, że przy szkołach rodzenia powinny powstać szkółki kultury!

Tyle streszczenia debaty z moimi małymi uzupełnieniami. Teraz komentarz krytyczny. Czego mi w wystąpieniach zabrakło?

Po pierwsze nie było mowy w ogóle o tym, co to znaczy „muzeum”. Definiując rozmaite pojęcia, uczestnicy pominęli podstawowe. Akurat w debacie, która w tytule ma postawiony znak zapytania, jest to chyba istotne, bo tytuł „Czas Muzeów?” można też rozumieć jako kwestionowanie samego muzeum. Nie będę się wdawała w sprawy definicyjne, nie czas ku temu, ale zaznaczę tylko, że w tej chwili środowisko muzealne przechodzi przez dyskusję, czym jest muzeum. Czekamy na nową ustawę, czekamy na definicję, bo, jak się powiada, czy możemy mieć do czynienia z Muzeum Guzików na tej samej zasadzie, co Muzeum II Wojny Światowej? Prowokacyjnie zapytam: czy możemy mieć do czynienia z muzeum, które nie istnieje fizycznie? Czy jest muzeum twór internetowy? Kilka takich „muzeów” opisałam już tutaj, ale przyznaję się, że zabrałam się za przypadki niemal beznadziejne i najprostsze. W kolejce czekają wielkie przedsięwzięcia i małe inicjatywy, które okazują się nie ustępować gigantom (zapowiem już, że od dawna przymierzam się do recenzji timeline’u i pomnika ofiar ataku na WTC, ale i zaprzyjaźnionego Muzeum Erotyzmu). Czy są to muzea? Czego, w porównaniu z gmachowymi muzeami niektórym z nich brakuje? Pomiędzy nimi stoją internetowe witryny prawdziwych muzeów lub internetowe prezentacji kolekcji. Wszystko to są muzea, a pojęcie „muzeum”, być może, w epoce, w której żyjemy, należy przedefiniować.

Na dodatek te muzea wirtualne, jakkolwiek ich jakość jest przez klasycznych muzealników podważana, pozwalają nam sądzić, że czas muzeów jest! Skoro ludzie poświęcają tak dużo swojego czasu na tworzenie takich muzeów, znaczy, że ich potrzebują, bo ich aktywność nie kończy się na przygotowaniu internetowej prezentacji tematu lub swoich zbiorów, lecz na kontaktowaniu się ze środowiskiem, społecznej działalności lokalnej i tak dalej.

Po drugie zabrakło mi w ogóle tematu partnerstwa publiczno-prywatnego. Narzekano na trudne lata po 1989 roku, gdy (wg słów jednej z uczestniczek debaty) kultura miała sobie poradzić, dzięki mecenatowi prywatnemu, ale, jak wiadomo, nie poradziła sobie, bo takiego mecenatu nie było. Oczywiście, trudno sobie wyobrażać, że po tylu latach niszczenia prywatnej inicjatywy nagle mecenasi będą się pojawiać jak grzyby po deszczu, ale też niesprawiedliwością jest zrzucanie wszystkiego na „zły” PRL (o tym jeszcze napiszę). Ważne, że w rozmowie w kuluarach po zakończonej konferencji dyrektor Majewski przyznał, że właśnie NIMOZ ma być takim forum, między innymi pomagając wybierać mniejszym ośrodkom partnerów i kontaktować obie strony ze sobą. Cóż, według mnie, akurat taka forma forum może stać się przyczyną korupcji, z czym zresztą (co jest tajemnicą poliszynela, a teraz się podłożę) mamy do czynienia w Polsce ogólnie, nie tylko w muzeach (odnoszę się do kilku ostatnio prowadzonych prześwietleń procedur przetargowych, a muzea podlegają ustawie o zamówieniach publicznych…).

Tym bardziej tego tematu mi zabrakło, że muzea, jak sam dyrektor Majewski powiedział, muszą zmierzać ku biznesowemu modelowi zarządzania. Będą wówczas – co dodał w kuluarach – droższe w utrzymaniu. Biznesowy model zarządzania prowadzi jednak także do generowania zysku, co niewątpliwie zmieni bilans nakładów i przychodów, ale przede wszystkim muzea, w takim modelu, będą musiały zmienić diametralnie strukturę wewnętrzną (nieunikniona redukcja etatów, zmiana charakteru kuratoriatu na kontrakty itd.), sposób kierowania nimi, a przede wszystkim ściślej współpracować ze sferą biznesu. Pośrednik w postaci operatora narodowego będzie miał niewdzięczną rolę pośrednika nieruchomości do objęcia. Nikt go nie chce, ale większość czuje się zmuszona korzystać z jego usług.

Po trzecie wyraźna dla mnie stała się cezura PRL i podejście do niej prezentowane przez dwa pokolenia obecne na konferencji. Starsi w PRL widzą samo zło, młodsi dotrzegają to, co złe, ale jednocześnie korzystają z tego doświadczenia. PRL w ujęciu starszych nie pozwalał na swobodny rozwój kultury i dostęp do niej, a ja dobrze pamiętam spektakle dla dzieci w każdym wieku, przygotowywane przez wszystkie niemal teatry Krakowa, pamiętam koncerty dla dzieci i młodzieży, pamiętam wyjścia na wystawy i inne imprezy kulturalne. Tego zabrakło dopiero po 1989 roku, zatem po przełomie politycznym nagle społeczeństwo w Polsce straciło świadomość wagi kultury dla wychowania. Wkraczam w domenę socjologii, nie chcę, bo to daleka droga. Porzucam temat, konstatując, że zbyt wielką odpowiedzialnością obarczamy PRL, nie bacząc na to, co PRL wniósł w nasze życia. Nie zgadzam się bowiem ze stwierdzeniem prof. Chojeckiej, że jednorodność kulturowa propagowana przez PRL była tegoż PRL wymysłem. Jednorodność kulturową propagowali już lata wcześniej na przykład Francuzi, którzy berberyjskim dzieciom kazali się uczyć historii Francji, zaczynających się od słów „Nasi przodkowie Galowie”. Jednorodność kulturowa była wykwitem czasu imperializmu, z którego komunizm w wersji peerelowskiej niewątpliwie czerpał pełną garścią. Nie ma też co zachwycać się kapitalizmem, który po nim przyszedł, bo, jak mówili zaprzyjaźnieni niemieccy lewacy, czego nie zniszczył komunizm, zniszczy kapitalizm. Gdy niedawno byłam we Lwowie po kilkuletniej nieobecności, nie wiedziałam, czy cieszyć się, że niegdyś zrujnowane kamienice przy Rynku są odbudowane, czy płakać, że odnowiono je w tak wulgarny sposób. Tak właśnie zabytki ratuje kapitalizm. Przynajmniej czasem.

Po czwarte irytuje mnie posługiwanie się nieładnym zwrotem „mieć miejsce”, a nawet nadawaniu mu specjalnego znaczenia. Coś ma miejsce, to jakby odnosi się zarówno do wydarzenia, jak i miejsca. Błędne mniemanie. To zwykła kalka językowa, z niemieckiego – stattfinden – lub z angielskiego – to take place – zbędna w polszczyźnie.

Po piątek zastanawiam się nad sensem spotykania się i rozmawiania o muzeach bez wykorzystania obrazów. Nad głowami prelegentów zawisł ekran, rzutnik znajduje się na sali MCK zawsze, ale na ekranie pokazywano cały czas informację o samej debacie. Żaden z prelegentów nie pokusił się o to, by zobrazować swoje wystąpienie. Zastanawiam się nad (bardzo ekstremalnie i ryzykownie!) sensem takich debat w takim gronie, jeśli rozmawiamy o muzealnictwie jako sztuce wizualnej, podpartej wiedzą teoretyczną, bez obrazów. Pominę to milczeniem, bo narażę się jeszcze bardziej (czy mogę się jeszcze bardziej narazić?).

Zakończę, ale nie podsumuję. Zadam pytanie: czy ta debata może nam pomóc odpowiedzieć na pytanie o rolę muzeów we współczesnym świecie dla współczesnych społeczeństw? Czy dowiemy się, że nastał lub nie nastał tytułowy „czas muzeów”? Czy poznamy metodę na to, jak przyciągnąć ludzi do muzeów poza Nocami Muzeów (o czym pisała red. Solecka)?

Każdy może spróbować odpowiedzieć na te pytania i postawić inne, bo konferencję w całości można będzie obejrzeć w internetowym serwisie NIMOZ. Gorąco polecam i zachęcam do dyskusji.

Screen Shot 2015-06-28 at 12.52.08

LinkedInShare

Buty na wyjście

Idąc do teatru, filharmonii, na imprezę, na spotkanie z klientem i u cioci, i po odbiór państwowych odznaczeń ubieramy się szczególnie. Starannie dobieramy strój – garnitur, garsonka, kolczyki, spinki do mankietów, prasujemy koszulę i spódnicę, do torebki wkładamy zapasowe pończochy… Dbamy o to, by nie tylko dobrze wyglądać, ale i czuć się swobodnie w ważnej chwili. Zachowujemy się też inaczej – wiadomo, że na imprezie powiemy coś innego niż w teatrze czy filharmonii, gdzie jednak będziemy szanować ciszę. Wyjątkowe sytuacje zakładają wyjątkowe zachowania.

Wychodząc z pracy, też trzeba tego dopilnować. Najważniejsze w tym są wszakże buty. Buty na wyjście.

Szukałam tych butów jeszcze przed wyjazdem do Chin. Czułam, że ten moment jest nieodległy, choć nie spodziewałam się, że przyjdzie znienacka, zaskakując mnie i nawet strasząc – butów bowiem nie było.

Szukałam ich w Krakowie, rozglądałam się za nimi w Szanghaju, przebiegłam Warszawę, tropiąc „te” buty, ale nic z tego. Wczoraj, gdy sprawa stała się paląca, rzuciłam wszystko, poszłam na całość. Buty musiały być.

Zdesperowana, zdenerwowana dzwoniłam, gadając o bzdurach, dzieląc się moim problemem, wysłuchując o problemach innych. Nie zmieniało to faktu, że miałam następnego dnia wyjść i butów nie miałam na wyjście.

Zadzwoniłam raz jeszcze, pomyślałam sobie: ktoś buty kupił, ja nie, bilans i tak jest na plus. Niech będzie. Wyjdę w nieswoich butach, na niemoich nogach. Dobrze. I wtedy je zobaczyłam. W deszczu lśniły na przyciemnionej już wystawie, tuż przed zamknięciem sklepu. „Czynne jeszcze?” – spytałam. „Tak, ale za 5 minut zamykamy” – powiedziała miła pani w pięknych okularach, ciepłym szalu, mając, mimo braku czasu, chęć na pogawędkę. Tyle czasu wystarczyło, bym obeszła sklep wokoło, myśląc, czy to właśnie „te”, „buty na wyjście”, decydując, że tak, mierząc prawego, po chwili lewego, płacąc, pakując, życząc wszystkiego dobrego, najlepszego i słysząc, że „ten kolor do pani doskonale pasuje”.

Pasuje. Fiolet na wyjście. Fioletowe buty na wyjście.

Piszę to wszystko wcześniej, gdy jeszcze w bieliźnie (fioletowej także – bądźmy konsekwentni – i francuskiej) i szlafroku powoli zaczynam zbierać się do ostatniego nieświadomego dnia pracy w muzeum i zarazem pierwszego świadomego. Bo dni jeszcze będzie kilka.Uroczyście inauguruję rytuał wyjścia z pracy. Dzień pierwszy: papiery i buty.

medium_2010-11-19_15.34.36

Screen Shot 2015-06-27 at 22.49.11

Screen Shot 2015-06-27 at 22.42.17

LinkedInShare