Tag: Kraków

Quo vadis? Misteria Paschalia na zakręcie

Dzisiaj wieczorem skończy się trzynasty festiwal Misteria Paschalia. Także mój trzynasty festiwal. Pamiętam te pierwsze – gdy w atmosferze skandaliku z Krakowa wyprowadził się Festiwal Beethovenowski (konkretnie został wyprowadzony przez jego organizatorkę), Wielkanoc w już muzycznie rozpaskudzonym mieście znowu groziła pustką. Patrząc z boku, myślę do dzisiaj, że Misteria Paschalia właśnie dlatego się pojawiły i tylko dlatego – by tę dziurę zatkać. Horror vacui, jak w barokowej sztuce.

Bo właśnie barokiem zastąpiono okołobeethovenowskie uniesienia. Myślę także do dzisiaj, że wybór właśnie takiego repertuaru, w Polsce raczej niszowego, nie mówiąc o Krakowie, nie był przypadkowy. O historycznie poinformowanym wykonawstwie ćwierkały krakowskie wróble – ale te ptaki przecież są na wyginięciu. Doniesienia z Wratislavia Cantans elektryzowały; nazwiska takie jak Kuijken (do wyboru pośród licznych członków rodziny) czy Kirkby otaczało pełne szacunku (i szału) milczenie, a kontratenorów po prostu wielbiono. Kto mógł, grał dawno zapomniane utwory na współczesnych instrumentach, kto mógł – jeździł na kursy, kto mógł – śpiewał. Właśnie: śpiewał. Bo chyba z chóru wywodzi się ta grupa zapaleńców, która Misteria Paschalia stworzyła i na wyżyny wyniosła. Z pomocą Krakowskiego Biura Festiwalowego, od samego początku organizatora wielkanocnych muzycznych uczt.

Pierwsze festiwale, mam wrażenie, nie cieszyły się popularnością. Na widowni krakowskiej filharmonii siedziała garstka osób, nigdy nie miałam problemu z tym, by w dzień koncertu kupić większą liczbę biletów na dowolny koncert, jeśli znienacka przyjechali goście. Nawet na Stabat Mater Pergolesiego, hit hitów, w którym śpiewał wybitny kontratenor Brian Asawa – balkon filharmoniczny świecił pustką. Ach, to oficjele, to zaproszeni goście nie dopisali. Nawet Philippe Jaroussky, który lata później wrócił do Krakowa triumfalnie, nie przyciągnął rzeszy słuchaczy w 2005 roku, a tymczasem ja wtedy opóźniłam wyjazd na świąteczne wakacje, by właśnie jego posłuchać.

Po jakimś czasie sytuacja się zmieniła. Nie tylko Kraków pokochał barok i – szerzej – muzykę dawną; coraz chętniej odwiedzający miasto turyści pokochali Misteria Paschalia. No bo cóż innego robić w mieście, które typowy turysta zwiedzi w trzy dni, a jeśli – jak w święta – muzea są zamknięte, to upchnie Stare Miasto, Kazimierz i katedrę wawelską w półtora dnia? Pojawiły się pakiety turystyczne, do Wieliczki przyjeżdżały autokary obcojęzycznych niekoniecznie melomanów – oferowano im, jak się domyślałam, patrząc smutno z tyłu – znakomite miejsca na koncercie w wyjątkowej lokalizacji, z opcją przetkania górnych dróg oddechowych gratis. Z tyłu, bo, wyjaśnię, bilety, choć kupowane do Wieliczki zawsze w pierwszej kolejności, dostawałam w sektorze jakimś tam, nie pamiętam, ale gorszego sortu. Wtedy jeszcze nie numerowano miejsc, siadało się dowolnie, kto pierwszy – ten lepszy. Siadałam gdzie popadnie, by równo z artystami przechodzącymi środkiem, między publicznością, przemknąć do pierwszych rzędów. Jak balkonu w Filharmonii, tak i miejsc w pierwszych rzędach w Wieliczce nie zajmowali zaproszeni oficjele. Przynajmniej część została dla nas, barokowych freaków, pragnących jak najbliżej artystów chłonąć ich sztukę.

W końcu zaczął się szał. Olbrzymie postery, billboardy, reklamy w całej Polsce i zagranicą – znakomita, spójna identyfikacja graficzna. Roberta Invernizzi, Sonia Prina, Maria Grazia Schiavo – gwiazdy krakowskiego festiwalu oklaskiwane do utraty czucia w dłoniach (znane z autopsji), Vivica Geneaux w najświetniejszych kreacjach, jakie tylko ten festiwal widział (artystycznych i dosłownych, czyli w strojach), w „diabelskich” dziesięciocentymetrowych szpilach o czerwonej podeszwie, śpiewająca barokowe przebiegi Vivaldiego bez utraty tchu u siebie, za to do utraty tchu u nas.

Coraz świetniejsza oprawa festiwalu, kwiaty, olbrzymie ilości kwiatów, czerwone dywany, przez mgłę pamiętam jakieś wino podawane w przerwie w Złotej Sali Filharmonii Krakowskiej, a na pewno czekoladki, o których pisałam na gorąco… Fabio Biondi w którymś wywiadzie mówiący, że krakowska publiczność jest najlepsza na świecie, najgoręcej reaguje, bardziej żywiołowo niż włoska (taaa, to właśnie ja krzyczałam „brawo!” z balkonu po wyjątkowych ariach Vivaldiego). Znajome twarze wśród publiczności, wymieniane milczące ukłony („Kim on jest, wiesz może?” – „Nie mam pojęcia, ale siedział w tym samym miejscu rok temu”). Zespoły, na które czekaliśmy w Polsce jak dżdżownice deszczu – Doulce Mémoire, Le Poème Harmonique, Europa Galante, wreszcie chyba apogeum tego szału, czyli koncert zespołu Christiny Pluhar w Wieliczce, L’Arpeggiata, z jazzującym już Philippem Jarousskym.

„Ludzie nie mają prawa tak śpiewać” – szeptała pani za mną. Pan obok tylko czekał na zachętę, by chwycić mnie w ramiona i iść w tany w kaplicy świętej Kingi, w rytm rozsynkopowanego Monteverdiego. Dorota Szwarcman, siedząca przede mną, uśmiechała się, kiwając przecząco głową. Na granicy kiczu. Na granicy… Jakże odmiennie rysowały się wcześniejsze koncerty wieliczkowe, choćby pełne skupienia Lamentacje De’ Cavalierego, Ciemne jutrznie Moralesa, napiękniejsze z wszystkich, choć nie w Wieliczce, Leçons de ténèbres De Lalande’a… Szczęściem „to” wróciło. Znowu z Wieliczki wracam w ciszy, niekoniecznie nawet mając ochotę komentować sam koncert. Mala Punica dwa lata temu i w tym roku połączone siły Vox Luminis i L’Archéon sprawiły, że świeczki mam w oczach, gdy myślę o tych przeżyciach.

Już w ubiegłym roku nie dostrzegłam problemu z kupnem biletów. W tym roku ograniczyłam się do Wieliczki – pierwszy próg to finanse; bilety na festiwal zawsze były bardzo drogie, przynajmniej dla przeciętnego melomana. Nigdy nie kupiłam karnetu, zawsze wybierałam pojedyncze koncerty według klucza: najpierw wykonawca – potem program – na końcu weryfikacja stanu konta. Dajmy na to taki Savall mógł w tym roku zagrać Haydna Siedem ostatnich słów Chrystusa na krzyżu – co z tego, że uwielbiam ten utwór, skoro za interpretacjami Savalla nie przepadam i zwykle „oglądałam” je z okien domu (dogodnie mieszkać na przeciwko świętej Katarzyny!), słuchając jednocześnie transmisji w radiowej Dwójce. Na marginesie, mamusia donosiła, że zdarzyło się sporo fałszów w tym wykonaniu, o czym być może w oficjalnych źródłach nie przeczytacie. Mamusia, aha, muzyk emerytowany, nie ża jakiś tam laik, co nie umie docenić. Za Savallem nie przepadam, na koncert nie poszłam. Za to Vivica Genaux mogłaby – jak dla mnie – śpiewać nawet Szła dzieweczka do laseczka – słuchałabym, zachwycałabym się, a wcześniej byłabym pierwsza w kolejce do kasy.

Próg pierwszy to zatem zawsze były finanse. Próg drugi to termin. Otóż niewiele mam wakacji – pracuję, powiedzmy to wprost: chaotycznie. Raz etat, raz freelance (chciałoby się napisać freelans, prawda? dalekie to od rzeczywistości…), raz to i to równocześnie. Wakacje to luksus. Taka Wielkanoc, gdy w Polsce życie zamiera (by zmartwychwstać, uspokajam pospiesznie), to idealny czas na wyjazd, odpoczynek, oddech. Muzyka, trudno, musi ustąpić.

Trzeci próg… eee, nie pamiętam, jaki mógłby być trzeci próg. Czy to ma znaczenie? Ważne, że w tym roku nie było problemów z miejscami, co więcej, wczoraj w Wieliczce sprzedawano wejściówki dla zwykłych ludzi. To było zdziwienie pierwsze.

Zdziwienie drugie to pierwsze rzędy. Jak już wspominałam, w pierwszych, heroicznych czasach Misteriów Paschaliów to właśnie ja tam siadałam, na pustych miejscach oficjeli. Potem zadowalałam się miejscami własnymi, tymi z biletu. Wreszcie wczoraj, choć panie z obsługi KBF bohatersko broniły wejścia do pierwszych rzędów „zwykłym” ludziom, to zionęło pustką. Zapraszano do nich znajomych, rodzinę, która uczciwie gdzieś dalej siadła, a jak tylko weszli muzycy, pewna pani, którą wcześniej odgoniono od przejścia do miejsc dla VIP-ów, zadowolona pokonała kilka metrów i siadła w drugim rzędzie. Brawa dla niej! Cała muzyka dla ludu! Dla ludu, właśnie: znowu zabrakło oficjeli. I to zarówno krakowskich, jak i radiowych, a przecież Polskie Radio to organizator festiwalu. Strach pomyśleć, ale to chyba dobra zmiana…

Zdziwienie trzecie to technikalia i logistyka. Krakowskie Biuro Festiwalowe przyzwyczaiło mnie do luksusu. Za kupę kasy otrzymuję znakomity poziom nie tylko wykonawców, ale i organizacji. A tu nagle Marcin Majchrowski z radiowej Dwójki mówi do mikrofonu, a my go nie słyszymy. Bo ktoś czegoś nie podłączył. W przerwie między utworami z kolei inny ktoś wszedł na zaimprowizowaną estradę i coś z niej zniósł (może się czepiam?). Wreszcie ktoś z kwiatami wyszedł je wręczać wykonawcom po numerze pierwszym w programie, po którym następował numer drugi. Nikt „ktosiowi” nie powiedział, jaka jest konstrukcja programu? Nie wspomnę tu o zdjęciach z festiwalowych wydarzeń. Nie wolno pstrykać fot w czasie koncertów, zawsze więc z wytęsknieniem czekałam na relacje fotograficzne zamieszczane na stronie następnego dnia. Także z wydarzeń, na których nie byłam. Tegoroczne zdjęcia są, no cóż, rozczarowaniem. Nie wierzycie? Sami popatrzcie (ale linka nie dam). Są super na instagramowy profil amatora festiwalu, ale nie jako oficjalna i – co za tym idzie – jedyna autoryzowana fotorelacja.

Zdziwienie czwarte nie jest zdziwieniem. Wyrosłam w krakowskiej Filharmonii i wiem, że jeszcze ostatni dźwięk koncertu nie wybrzmi, gdy przodownicy już biegną do szatni. Kto stoi w kolejce do szatni, ten ostatni… (cenzura). W Wieliczce jest bardziej dramatycznie: przecież trzy windy, zabierające osiem osób każda, czyli jeden wjazd to 24 sztuki, to przeszkoda. Wczoraj było gorzej niż pamiętam. Gdy prawdziwi słuchacze klaskali, a muzycy środkiem, między nami, schodzili, połowę słuchaczy wymiotło. Wyśmienici artyści wracali, by ponownie się ukłonić, ale mało nas zostało, by prosić o bis. No i nie było bisu, a szkoda. Na pocieszenie dodam, że dramatyczną gonitwę „kto pierwszy do szatni” zaobserwowaliśmy zimą ubiegłego roku we Wrocławiu, gdzie znakomity gmach Narodowego Forum Muzyki ma – excusez le mot – kretyńsko zorganizowane szatnie, wymuszające stanie w długich kolejkach.

Coś zatem, podsumowując, dzieje się z Misteriami Paschaliami. Czy po prostu po heroicznych czasach pierwszych festiwali, gwiazdorstwie i pompie środkowych, lekkim przygaszeniu ostatnich nastał czas schyłku? Może to związane z odejściem dyrektora artystycznego – Filipa Berkowicza, którego tegoroczny festiwal był ostatnim?

A może po prostu krakowska publiczność i turyści także nasycili się już muzyką barokową na tyle, że już nie muszą biegać na każdy oferowany koncert? Może obfitość takich festiwali sprawia, że Misteria Paschalia nieco przygasają? Przecież z analogicznymi wydarzeniami mamy do czynienia w Gdańsku, gdzie pojawiają się ci sami wykonawcy i trójmieszczanie nie muszą pielgrzymować do Krakowa – mam na myśli Actus Humanus. W Poznaniu to samo, nie wspominając o Wratislavia Cantans, który to festiwal po pewnym okresie poszukiwania tożsamości, nabrał wyraziście wysmakowanego charakteru. W samym Krakowie cyklicznie, co kwartał bodajże, odbywa się Opera Rara, czyli operowa odnoga Misteriów Paschaliów (na marginesie Actus Humanus i Opera Rara mają, hmm, taką samą oprawę graficzną). A jest jeszcze Muzyka w starym Krakowie, na którym to festiwalu mdlałam z wrażenia, słuchając niegdyś Anonymous 4 – dzisiaj to także festiwal, sądzę, w okresie burzy i naporu, szukający swojego miejsca na mapie krakowskich atrakcji. Jest tych wydarzeń mnóstwo (a na niektóre z nich bilety są znacznie tańsze, podpowiem), publiczność ma więc w czym wybierać. Dokąd zatem Misteria Paschalia zmierzają i czego spodziewać się w przyszłym roku?

No… naprawdę nie wiem. Ale pewnie i tak starannie przejrzę program, sprawdzę stan konta i grzecznie pójdę na koncert(y). A tymczasem posłuchajcie cudownego zespołu Vox Luminis.

LinkedInShare

Są bariery i są barierki

Już drugiego dnia po otwarciu nowej biblioteki „za rogiem”, wybrałam się na rekonesans!

Na wejściu do biblioteki potknęłam się o dość wysoki stopień. „Moja wina” – pomyślałam – „potykam się o wszystko”. Dostałam kartę i idąc do komputera stojącego przy drzwiach, by przejrzeć elektroniczny katalog, niemal połamałam się na tym samym stopniu. Choć właściwie oznaczony (żółto-czarny pas na stopniu), umknął mojej uwadze. Noga boli, ale powiedziałam sobie, że to wina kombinacji nie w pełni sprawnych nóg i dużej krótkowzroczności.

Nieprawda. Wszystko to kłamstwo, począwszy od tego, że biblioteka wcale nie jest nowa, tylko przeniesiono ją z drugiego końca Starego Miasta do nas (na szczęście). Kłamstwem, a raczej przeinaczeniem jest też myśl, że noga boli mnie przez moją nieuwagę. Nieprawda, powtórzę. Noga boli mnie, bo przy urządzaniu nowej siedziby starej biblioteki, zabrakło funduszy, a może i fantazji na wykonanie podjazdu. Drobnego ułatwienia w dostępie do wiedzy i kultury.

Takich ułatwień przydałoby się więcej, w wielu miejscach. Brałam udział w tworzeniu stałej wystawy w Fabryce Schindlera, przydzielono mi tam mały multimedialny zakątek. Nie miałam żadnego wpływu na zespół niesamowicie kreujący wojenną rzeczywistość w kolejnych przestrzeniach. Szkoda, bo może powiedziałabym coś o moich nie w pełni sprawnych nogach, na których z trudem końcową część wystawy pokonuję. Najpierw żwirowisko w sali poświęconej obozowi w Płaszowie, później miękkie i grząskie podłoże zaprojektowane mające oddać trudny moment wyzwolenia Krakowa spod okupacji niemieckiej i pojawienie się Sowietów w mieście. Osoba na wózku inwalidzkim nie ma szans na zwiedzenie większości wystawy. Zdarzyło mi się po Fabryce Schindlera oprowadzać paru zwiedzających o kulach i było to dla nich bardzo trudne, męczące doświadczenie. Chcieli zrezygnować w którymś momencie, ale… wystawa jest jak rzeka bez powrotu.

Wystawa w Fabryce Schindlera powstawała już ponad cztery lata temu, od tego czasu wiele się zmieniło – przynajmniej tak mi się wydawało. Moje wyobrażenia rozwiały rozmowy przy pracy nad projektem pewnego muzeum wirtualnego. Dyskusja dotyczyła WCAG 2.0 i obowiązku dostosowania stron instytucji finansowanych ze środków publicznych do potrzeb osób niepełnosprawnych. WCAG 2.0, zwany „wucagiem”, a przez niektórych nawet pieszczotliwie „wacusiem”, to zestaw zaleceń, które należy stosować, projektując strony internetowe (architektura informacji, UX, grafika) tak, by treści zamieszczane na tych stronach mogły „przemówić” do osób o niepełnosprawności wzrokowej, słuchowej, umysłowej i wszystkich innych rodzajach niepełnosprawności. Przyznaję, przeczytanie  nawet całej dokumentacji niewiele powie komuś, kto po raz pierwszy spotyka się z problemem (o ile przebrnie…). Na dodatek są to „wytyczne” i każdy może powiedzieć, że nie ma obowiązku ich wdrożyć. Niestety, taki obowiązek przyjdzie w połowie 2015 roku.

„Pani w ogóle widziała strony zrobione zgodnie z WCAG 2.0? Jakie brzydkie…! Po co to robić?” 

– usłyszałam, gdy oprotestowałam decyzję o braku narzędzia do zwiększania liter i podziału tekstów na części z wyraźnie oznaczonymi nagłówkami. „Przecież serwis robimy dla większości, a nie dla niedowidzącej czy niedosłyszącej mniejszości. Niedowidzący i tak nie zobaczy i nie doceni.” – zapadałam się w twarde krzesło, słuchając i pragnąć niedosłyszeć. W końcu padło to, czego się spodziewałam i obawiałam.

„Ten serwis robimy dla normalnych.”

Nasze społeczeństwo, gdyby mogło, zabroniłoby niepełnosprawnym opuszczania domu. Utwierdziła mnie w tym przekonaniu wizyta w krakowskim Muzeum Inżynierii Mieskiej ze znajomym poruszającym się o kulach. „Pech” chciał, że wybraliśmy się tam zimą. Bruk, po którym przechodzi się między kasą a poszczególnymi budynkami z ekspozycjami, był tak śliski, że w butach o wibramowej podeszwie, które tego dnia założyłam, miałam kłopoty z utrzymaniem równowagi. Trudno mi sobie wyobrazić pokonywaniem tej samej drogi o kulach. Na sali z kolei brak krzeseł, ławki, czegokolwiek, by usiąść. Moje nie całkiem sprawne nogi po godzinie potrzebują odpocząć. Mogłam marzyć, bo nie mam kul, jak kolega, któremu pani z obsługi na naszą prośbę przyniosła krzesło z zaplecza.

Kule utrudniają poruszanie się, choć paradoksalnie mają je ułatwiać. Są jednak widomym znakiem niepełnosprawności. Co z taką niepełnosprawnością, której nie widać? Co z tymi niepełnosprawnymi, którzy chcą korzystać z dóbr kultury zdigitalizowanych ze środków publicznych?

Gdy – wracając do wspomnianego wirtualnego muzeum – protestowałam, że tworzenie wirtualnego muzeum z interfejsem całkowicie odmiennym od tego, do czego przyzwyczajeni są użytkownicy i ponadto niezgodnym z zasadami WCAG 2.0, usłyszałam, że „nasz serwis będzie przełamywał standardy. Nauczą się, że jest inaczej.”. Niedowidzący zaś, jak podsumowano niezręczną dyskusję, „mają na swoich komputerach i tak jakieś lupki i inne narzędzia, nie ma co się nimi przejmować”.

Jestem wdzięczna za wiele zmian związanych z życiem osób niepełnosprawnych, a WCAG 2.0 znajduje się wysoko na tej liście. Usprawnienia wprowadzane tymi wytycznymi są barierkami, na których wspierając się, można przekraczać bariery. Pragnęłabym gorąco, żeby podobne obowiązki nałożyć na instytucje publiczne w świecie rzeczywistym, nie tylko wirtualnym. Oh, wait, przecież są takie wytyczne

Post Scriptum

Byłabym niesprawiedliwa, pozostawiając wrażenie, że w muzeach nie robi się nic dla niepełnosprawnych. Nieprawda. W warszawskich Łazienkach odbywają się szkolenia z obsługi gości z niepełnosprawnością (te zdjęcia trzeba zobaczyć koniecznie!). Muzeum Narodowe w Krakowie konsekwentnie dostosowuje kolejne oddziały do potrzeb osób niepełnosprawnych, wystawy można też zwiedzać w towarzystwie przewodnika znającego język migowy. Nieładnie skrytykowana przeze mnie Fabryka Schindlera szczyci się wspaniałą audiodeskrypcją (posłuchajcie, to materiał atrakcyjny także dla „pełnosprawnych”). I jest najważniejsza inicjatywa, czyli projekt „Muzea bez barier, realizowany przez Muzeum w Stalowej Woli, mający na celu likwidację barier w dostępie do kultury dla niepełnosprawnych zwiedzających.

Screen Shot 2015-06-28 at 15.40.27

 

LinkedInShare

Muzeum pod ostrzałem

Po lekturze wywiadu z dr Ewą Toniak, w którym przedstawiła, dlaczego nie doszło do zaprojektowanej przez nią wystawy Chłopiec rośnie na rycerza. Reprezentacje męskości w kulturze polskiej od schyłku XVIII w. do dziś w Muzeum Narodowym w Krakowie. Jestem bardzo ciekawa komentarza Muzeum Narodowego w Krakowie do całej sprawy. Z ust pani Ewy Toniak padają bardzo ostre oskarżenia. Można wysnuć wniosek, że Muzeum przez dłuższy czas bawiło się nią (i osobami z nią współpracującymi) jak lalką, która ostatecznie nie przypadła do gustu.

Przykre słowa padają pod adresem pracowników merytorycznych. Każdemu łatwo przypiąć łatkę wstecznika, szczególnie, gdy jest to pracownik muzeum – instytucji w potocznej definicji wstecznej. W mojej pracy spotkałam się wiele razy z praktyką odrzucania projektów muzealnych lub okołomuzealnych związanych z nowymi technologiami. Strach przed nowym, niechęć do uczenia się, brak zapału i własnej inicjatywy we włączanie się w przedsięwzięcia realizowane przez osoby z zewnątrz – wszystko to znam, widziałam, doświadczyłam tego. Sama krytykowałam nie raz takie podejście i dziwiłam się, że nic się z tym nie da zrobić.

Przy czytaniu tego wywiadu, pojawia się we mnie duże „ale”. Przede wszystkim rozumiem rozgoryczenie pani kurator związane z niemożnością pracy z wybranymi przez siebie osobami, ale stwierdzenie:

Robiąc wystawy zawsze pracuję z tymi samymi osobami i nie mam zwyczaju ani potrzeby pracować z nikim innym, ale tu, mimo zamawiania obrazów w luwrze, projektant okazał się za drogi i dostałam jakieś krakowskie studio•.

– wzbudziło we mnie niepokój. Każdy chciałby pracować zawsze z tymi ludźmi, którzy mu odpowiadają, są sprawdzeni i można na nich polegać. Niestety, nie zawsze możemy mieć taki luksus. Obawiam się wręcz, że liczyć na niego mogą najwięksi. W świecie muzealno-wystawienniczym pewnie pani Anda Rottenberg – pierwszy przykład, jaki mi przychodzi do głowy. „Jakieś krakowskie studio” natomiast generuje we mnie sprzeciw. Skąd ta pogarda – czy może jestem przeczulona?

Zaufanie, nadwerężone w tym miejscu, spadło do zera po kolejnym akapicie, którego nie potrafię zrozumieć. Na pytanie:

A pozostałe koszty?

– padła odpowiedź:

Przywiezienie samochodem MNK obrazów to raczej rutyna. Pamiętaj, że wystawa w 90 procentach opierała się na zbiorach krakowskich. Tego, co zgromadzono w magazynach, na miejscu. Dlatego nigdzie nie mogę jej przenieść, niestety.

Też mi szkoda, że wystawy nie można nigdzie przenieść, ale to chyba nie jest odpowiedź na pytanie o koszta? Może się czepiam, ale odniosłam ogólne wrażenie robienia czarnego PR Muzeum Narodowemu w Krakowie w każdym możliwym aspekcie. Szczególnie we fragmencie o pracownikach, którzy prosili o mówienie do nich prostszymi słowami niż dyskurs.

Szanuję dokonania pani Ewy Toniak. Współtworzona przez nią wystawa z 2005 roku z CSW Zamek Ujazdowski Polka. Medium – Cień – Wyobrażenie była niewątpliwie jedną z najważniejszych wystaw pierwszej dekady XXI wieku. Innych w jej dorobku, niestety, nie widziałam. Doceniam jej osiągnięcia, gratuluję sukcesów.

A jednak chciałabym wysłuchać drugiej strony – nie tylko dlatego, że pochodzę z Krakowa, pośród pracowników tutejszego Muzeum Narodowego mam znajomych i przyjaciół. Sama także pracowałam w muzeum, w którym borykałam się z rozmaitymi problemami, ale i zobaczyłam olbrzymie poświęcenie pracowników nieprzekładające się na osiągnięcia finansowe. Może dlatego czasem łatwiej mi zrozumieć muzealników i może dlatego chciałabym wysłuchać i drugiej strony…?

 

•Zachowuję pisownię oryginału, zaznaczając, że po „robiąc wystawy” powinien być przecinek, a Luwr, nawet w przypadku zależnym, pisze się dużą literą).

Screen Shot 2015-06-28 at 15.33.44

LinkedInShare

Muzyka w kościołach – krakowskie kontrowersje

Kuria krakowska, w cieniu miłościwego kardynalskiego kapelusza Don Stanislao skryta, ogłosiła, że Vivaldi czy Chopin w kościołach diecezji nie przejdą. Koncertów biletowanych nie wolno urządzać, bo się nie godzi. Przecież – jak ja sobie to tłumaczę – nawet Jezus kupców ze świątyni wygnał, więc i muzyków usunąć należy. Zakaz ów (który ponoć wg niektórych zakazem wcale nie był, tylko przypomnieniem) czym prędzej uchylono, rozrzucając winę wokoło, na kogo padnie…

Ile razy miałam przejścia z zakonnicami (najczęściej) grającymi (to nadużycie słowne) na organach w wiejskich kościołach, gdzie zdarzyło mi się państwu młodym przygrywać na flecie w czasie ślubnej mszy? Nie wiem. Nie chcę krzywdzić zakonnic, bo podobne sytuacje przechodziłam również z panami organistami.
Pal licho (ups, ależ słowo w kontekście kościelnym!) wiejskie kościoły, choć wiadomo, że wieś dzisiaj to już nie to samo, co kiedyś. W jednym z szacownych krakowskich kościołów, nie powiem w którym, by reputacji nie psuć, dowiedziałam się, że żadna „awemaryja”, żaden „Bach czy Gunod” nie przejdą, bo można, w zależności od okoliczności, wybrać „Łzy matki” lub inną piosenkę. Okazja była wesoła, więc, mimo tytułu (matki na ślubach dzieci swoich płaczą), wybrałam inną piosenkę, której jednak już nie pomnę. Państwo młodzi również nie pamiętają, gwarantuję to, a gdyby to choćby ów „Szubert” był czy „arianastruniegie”, to by pamiętali, potrafiliby powiedzieć, co im zagrałam.
Raz się uparłam i państwo młodzi też się uparli. „Wstrzeliłam się” w pustkę dźwiękową w czasie komunii. Zakonnica-organistka zbladła, a ja z uśmiechem na twarzy (dla tych, co nie wiedzą: na flecie grając, zawsze się ma uśmiech na twarzy, takie zadęcie!) wygrałam kawałek przepięknej sonaty J.S. Bacha, wprawdzie oryginalnie z akompaniamentem, ale, wobec stanowczego sprzeciwu potencjalnej akompaniatorki, poszło solo. Też było pięknie. Państwo młodzi płakali, ja płakałam, pewnie i Bach, w niebie dla muzyków, płakał z radości, że przekroczyłam wyznaczoną granicę.

Zagrałam tę część, która zaczyna się w 20:27 minucie nagrania

To moje wspomnienia, trochę pseudokombatanckie, bo jednak historykiem jestem, nie muzykiem (tak trochę muzykiem też, dyplom w końcu mam, na półce). Koleżanki moje, koledzy – profesjonaliści, potrafiliby więcej historii opowiedzieć, z których powstałby piękny tom wspomnień o muzyce w kościele. Przecież poza muzyką jest jeszcze wielka sfera stroju – pamiętam dobrze mamę przygotowującą się do każdego koncertu w kościele, szczególnie u św. św. Piotra i Pawła w Krakowie, jak do wyjazdu na Syberię i to kibitką, nie I klasą „transsibu”. Kilka swetrów, szal, ze dwie pary rajstop, spodnie, ciepłe buty. Jak tu grać „na cebulkę”? Jeszcze na flecie mały problem (choć wydaje się, że usta przymarzają do ustnika i strój leci), ale kwintet smyczkowy? puzonista? Jak się ruszać w takim stroju? Lata minęły, kościoły się ogrzewa, nie jak dawnej, i panie występują w strojach co najmniej krępujących wszystkich poza nimi samymi, zdaje się.

Wracam do adremu. Do zakazu czy też interpretacji regulacji kościelnych.

Historia muzyki zachodniej to historia muzyki kościelnej, głównie chrześcijańskiej, katolickiej i protestanckiej – taką miałam wiedzę (nędzną) po wyjściu ze szkoły muzycznej II stopnia. W III klasie tejże szkoły, czyli jakby w I klasie ówczesnego liceum, nauczono mnie, że historia muzyki zaczyna się w starożytnosci, ale o tym nic nie wiemy, znamy tylko skale (śpiewaliśmy w tych skalach, jeszcze w podstawówce, co było przypadłością okrutną). Później dowiedziałam się, że wiemy całkiem sporo o starożytnej muzyce greckiej, a nawet się ją nagrywa, zrekonstruowaną, oczywiście, na podstawie przekazów w piśmie i ikonografii. Do dziś mam w pamięci jedno zdanie w zeszycie skrzętnie zapisane: „śpiewy synagogalne dały początek chorałowi gregoriańskiemu”. Tak oto gładko przeszliśmy jesienią 1990 roku od starożytności do średniowiecza w muzyce, a zarazem do muzyki niechrześcijańskiej i nie rozwijanej w „cieniu katedr”. O muzyce popularnej, niekościelnej, usłyszałam przy okazji wykładu o średniowieczu, a i wtedy niewiele (minnesingerzy, meistersingerzy, trubadurzy i truwerzy, goliardzi i inni, im podobni), a potem, nagle, objawiła się przede mną camerata florencka (chyba świecka twórczość mistrzów niderlandzkich mi w szkole umknęła …). Potem, już samodzielnie, zaczęłam odkrywać „inne” muzyki. Folki, nie folki, muzykę Grecji starożytnej, śpiewy bizantyńskie, oszołomieniem skończyło się przesłuchanie Carmina burana nie w opracowaniu C. Orffa, lecz w próbie odtworzenia, jak to mogło być wykonywane w średniowieczu (jest takich prób kilka, jeśli nie kilkanaście!).

Do czego zmierzam: otóż do tego, że mimo wszystko, chcemy czy nie chcemy, zachodnia kultura muzyczna nierozerwalnie związana jest z kościołami – tam ją wykonywano, dla świątyń i celów religijnych ją komponowano, ludzie Kościoła ją sponsorowali i, dzięki nim kultura się rozwijała.

Ludzie Kościoła jednak co pewien czas (perfidia?) wprowadzali rozmaite zakazy, przepisy i regulacje dotyczące muzyki. Jednym z najbardziej przerażających (wiem, zasunę z tzw. grubej rury) był zakaz wykonywania przez kobiety muzyki (nie tylko muzyki – w ogóle występowania na scenach), który zaskutkował seryjną produkcją kastratów – ktoś sopranowe partie wykonywać musiał. Ciekawostką jest to, że akurat ten sam człowiek zabronił kobietom występów publicznych i również zabronił kastrowania chłopców.

Papież Sykstus V

Pierwsze stymulowało jednak drugie. Wspominam o tym w ogóle z jednego powodu. Wydaje mi się, że jest to dobry (drastyczny) przykład na pewne „zakręcenie” Kościoła w regulacjach związanych z muzyką. Oficjalnie zabrania się kastrowania, a jednocześnie przymyka się oko na przypadkowe wytrzebienie, które, skoro już się dokonało, a śpiewak jest doskonale wyszkolony, wiedzie go bezpośrednio do Kaplicy Sykstyńskiej, pod papieski płaszcz.

Właśnie, regulacje.

Kościołów, zgodnie z zasadami przyjętymi przez Kościół katolicki, a dotyczącymi sposobów wykorzystania świątyń

zabrania się [w świątyniach] tego, co jest obce świętości miejsca.

(kanon 1120 Kodeksu Prawa Kanonicznego)

Oczywiście, można to rozumieć literalnie i zakazać wszystkich rzeczy, które są „obce”. Można też podejść do tego inaczej i zastanowić się nad tym, co to znaczy „świętość” miejsca i jak ją zachować.

Nic, co świeckie, nie powinno bowiem mieć miejsca w naszych świątyniach

– powiedział (nieładnie stylistycznie, bo „mieć miejsce” to germanizm; lepiej byłoby „się odbywać”), zgodnie z doniesieniem „Gazety Krakowskiej” metropolita krakowski i ciągnął:

Nie łudźmy się, nie dotrzemy do wiernych przez muzykę, która nie ma inspiracji religijnych, chociażby była napisana przez wybitnych kompozytorów, nawet głęboko wierzących.

Nie mam kompetencji, by rozważać ten problem (poza drobną refleksją, że może jednak przez muzykę świecką da się dotrzeć do pokładów emocji ludzkich, od których jeden drobny krok do religijności wiedzie – poza takimi zatwardziałymi niewiaruchami jak ja). Pozostając jednak w sferze muzyki tzw. poważnej czy klasycznej, mogę stwierdzić, że wystarczy bywać tam, gdzie się ją wykonuje, by zaobserwować towarzyszące jej zawsze najwyższe skupienie i ciszę. Publiczność zachowuje się nie tylko grzecznie i kulturalnie, ale i godnie (pomijam koncerty szkolne, na których ulubioną zabawą jest „upadanie” metalowego numerka z szatni na ziemię). Kto na koncerty do filharmonii chodzi, ten o tym wie. W Krakowie wśród zorientowanych jest niewątpliwie kardynał Franciszek Macharski, którego wysoka i szczupła postać patronowała wykonaniom muzyki wszelkich rodzajów i gatunków z wysokości loży tzw. dyrektorskiej w Filharmonii Krakowskiej (ups, przepraszam, nie nauczyłam się: Filharmonii im. Karola Szymanowskiego w Krakowie). Kardynał pojawia się nadal w tej loży, zawsze tak samo sympatycznie przyjmowany przez filharmoników. Szkoda, że aż tak wielką muzyczną pasją nie zaraził swego następcę w krakowskiej Kurii, bo kardynała Dziwisza ze świecą szukać na koncertach.

Z mojego więc, zupełnie laickiego punktu widzenia, na dodatek zepsutego przez miłość do muzyki niemalże bezkrytyczną i pragnienie jej słuchania we wszystkich wnętrzach – w filharmoniach, operach, szkołach, w mieszkaniach prywatnych, na dworcach, w centrach handlowych i małych sklepach, i nawet na ulicach – publiczność przeniesiona z sali filharmonicznej do kościoła będzie się zachowywała godnie, przestrzegając świętości miejsca, nie zakłócając sacrum. Muzyka zaś dopełniać będzie piękno miejsca. Muzyka bowiem, bez względu na jej źródło – świeckie czy sakralne – zawsze jest pięknem.

Zastanówmy się – wrócę do historii – jak rozwijałaby się muzyka, którą dziś nazywamy klasyczną, na przykład w renesansie bez wsparcia Kościoła. Gdzie wypowiadałby się Palestrina? Jak doszedłby do mistrzostwa rzeczony Vivaldi, gdyby nie był księdzem? A czyż to nie właśnie w kościołach rozpłomieniła się wcześniej niż gotyk polifonia niderlandzka, pozostawiając orgię głosów i chórów, dopiero przez wspomnianego Palestrinę uporządkowanych?

Wszystko w kościołach, wszystko dzięki Kościołowi… Dziś także Kościół pozostaje jednym z największych mecenasów twórczości religijnej i trudno wyobrazić sobie znawcę muzyki współczesnej, który pomija dzieła Henryka Mikołaja Góreckiego czy Arvo Pärta.

O co właściwie chodzi? Myślę, że chodzi o pieniądze. Z imprez biletowanych dochody czerpie dana świątynia, w Krakowie np. kościół św. św. Piotra i Pawła, już wspomniany, niezwykle zimny, trudny do ogrzania. Zgodnie z informacją z „Gazety Krakowskiej” pieniądze pozyskiwane z organizowanych koncertów przeznaczano na ogrzewanie kościoła. Najwyraźniej jednak (tu hipotetyzuję! ostrzegam) nie odprowadzano z tego tytułu „świętopietrza”.

Zgadzam się zatem z wnioskiem, by kościoły zamknąć dla koncertów świeckich, nie będzie się propagować muzyki tworzonej przez ateistów, Żydów i masonów (np. msze Mozarta – wykluczone, za to Bach, choć luteranin, to zgodnie z polityką ekumenizmu, będzie mógł być wykonywany, choćby msza h-moll, a nawet kantaty). Zgadzam się i proszę Kurię krakowską o ponowne przemyślenie sprawy. Jednocześnie uprzejmie proszę o rozważenie zaprzestania biletowania zwiedzania Katedry na Wawelu (z grobami królewskimi, dzwonem Zygmunta włącznie oraz Smoczą Jamą – ups, przepraszam, to już z rozpędu dodałam) i Kościoła Mariackiego w Krakowie, jak również kilku innych świątyń na terenie Polski. Dziękuję.

 

PS W ramach bonusa wypowiedź Marka Jurka, który zachęca do dalszej pracy nad „teocentryzacją naszego życia religijnego i politycznego”. Polecam uczestnictwo w mszy świętej oprawionej muzycznie przez J.S. Bacha.

PS2 Nie, nie, nie. Nie zamierzałam nikogo krytykować. Zastanawiam się nad owym „zakręceniem”, ot tyle…

Screen Shot 2015-06-28 at 13.38.43

LinkedInShare

Muzeum Narodowe w Krakowie i niepełnosprawni. O tym, że należy przy sobie nosić Dziennik Ustaw, nawet idąc do muzeum

Moja mama należy do tych krakowskich pańć, które z upodobaniem latają na wszystkie wystawy oferowane przez krakowskie muzea. Jest niemal idealnym targetem – według słów prof. Marii Poprzęckiej, zasłyszanych w niedawnej audycji w Programie Drugiem Polskiego Radio – „starsza pani, emerytka, z drugą starszą panią pod rękę”. Niemal, bo pod rękę zabiera mojego tatę. Niemal, bo poza tym, że jest emerytką, jest także inwalidką, ma orzeczoną niepełnosprawność narządów ruchu.

Niepełnosprawność owa datuje się od lat moich jeszcze szczenięcych, ale dopiero całkiem niedawno zyskała oficjalne potwierdzenie lekarskie i idące za tym wszelkiego rodzaju ulgi. Najbardziej cieszy się mama z możliwości parkowania właściwie wszędzie, bo, jak wspomniałam, jest inwalidką narządów ruchu. Ogromnie się uradowała, że orzeczona niepełnosprawność umożliwia jej również korzystanie z ulgowych biletów do muzeów państwowych (o czym poinformowała ją miła pani kasjerka w jednym z muzeów – tu biję głową o ziemię, przepraszając, że nie przypominam sobie, które to muzeum było, a przecież takie czyny należy wspominać) wraz z opiekunem, czyli osobą towarzyszącą, czyli tatą pod rękę.

Pech chciał, że uzbrojona w tę wiedzę (nabytą, jak pisałam, w muzeum!) mama wybrała się do Muzeum Narodowego w Krakowie na wystawę czasową Turner – malarz żywiołów, która krakowski światek ekscytuje i ekscytować będzie aż do 8 stycznia 2012 roku (o ile wraz z wybiciem północy 31 grudnia nie nastąpi koniec świata…). I w muzeum tym, w kasie, dowiedziała się, że:

  1. Nie ma prawa do żadnej ulgi, bo nie ma I grupy inwalidzkiej.
  2. Opiekun w ogóle nie ma prawa do żadnej ulgi.
  3. Pani w kasie nie będzie dawała żadnej ulgi, bo jeszcze by musiała za tych wszystkich inwalidów niby płacić albo co.

Mama nie jest osobą nastawioną wojowniczo do świata, spokojnie usiłowała wytłumaczyć, że jej nie zależy na tych paru groszach, ale tak ją poinformowano w innym muzeum, w innej kasie, więc sądziła i tak dalej. Wstawiła się za nią młoda dziewczyna, również stojąca w kolejce – wyraziła opinię na temat pani w kasie, zachowującej się niezbyt odpowiednio i nader niegrzecznie.

Zupełnie pomijam fakt, że to moja mama. Naprawdę. Nikomu nie należy się takie traktowanie, tym bardziej, że pani w kasie błądziła.

Otóż zgodnie z Rozporządzeniem Rady Ministrów z dnia 10 czerwca 2008 r. w sprawie określenia grup osób, którym przysługuje ulga w opłacie lub zwolnienie z opłaty za wstęp do muzeów państwowych, oraz rodzajów dokumentów potwierdzających ich uprawnienia nie tylko mamie przysługuje wstęp ulgowy, ale również opiekunowi, czyli tacie. Na dodatek – warto zauważyć – w rozporządzeniu nie ma mowy o jakichkolwiek grupach inwalidzkich. Przyznaję, że nawet nie wiem, którą grupę mama ma, o ile w ogóle jeszcze jakieś grupy obowiązują… Pani kasjerka powinna, owszem, zapłacić za zarówno niegrzeczne zachowanie, jak i brak wiedzy.

Zapłacić, oczywiście, nie w dosłownym znaczeniu. Może jednak ktoś by ją choć pouczył o tym, że należy być grzecznym i uprzejmym? Co do wiedzy na temat stanu prawnego, to jest to niewątpliwie rola zwierzchników – poinformowanie personelu o obowiązującym prawie. Cóż, 2008 rok, z którego pochodzi przywołane rozporządzenie, minął stosunkowo niedawno temu, a, jak sobie wyobrażamy, muzea zajmują się tylko omszałą, sfilcowaną przeszłością… Choć nie! Ależ przecież Muzeum Narodowe w Krakowie „robi” także w sztuce współczesnej (vide aktualna wystawa Katarzyny Kozyry).

Moje, tak, tak to nazwę!, rozżalenie na całą sprawę rozżarza jeszcze to, że wczoraj akurat był Dzień Otwartych Drzwi i krakowskie muzea zapraszały na wystawy stałe, czasowe i organizowały rozmaite atrakcje, by przyciągnąć zwiedzających (mnie przyciągnęło Muzeum Inżynierii Miejskiej, ale szybko stamtąd uciekałam, o czym, mam nadzieję, napiszę wkrótce). Muzeum Narodowe również, z wyjątkiem wszakże wystawy czasowej Turnera – nawet nie wiem, dlaczego tak się stało, że akurat na Turnera nie można było w ramach „otwartych drzwi” wejść. Pewnie, można powiedzieć, że mama chciała, mówiąc pospolicie, naciągnąć muzeum na darmowe wejście – zaoszczędzić jeszcze trochę z ulgowych biletów jej i tacie przysługujących i zobaczyć Turnera za friko. Nie wiem, ale myślę sobie, że mama o tych „drzwiach” nawet nie wiedziała, jakoś takie informacje trochę się o nią obijają (z całym szacunkiem do mamy; tato, wiem, że to czytasz!).

Trochę się naśmiewam, trochę rozdmuchuję sprawę, trochę mi przykro (nie trochę, nie), że moją mamę tak potraktowano, ale w gruncie rzeczy chodzi o coś więcej. Chodzi o respektowanie prawa i jego upowszechnianie. Po co w ogóle mnożyć ustawy, rozporządzenia, dyrektywy i im podobne, jeśli potem decyduje o stosowaniu prawa w praktyce pani w kasie, niezpoznana z najnowszymi regulacjami? Przypomina mi to wydarzenie na Ukrainie, sprzed lat bodaj dwunastu (koniec lat dziewięćdziesiątych, już nie pomnę jak bliski koniec), gdy naszą autokarową wycieczkę studentów historii zatrzymał patrol ukraińskiej milicji. Panowie z pałkami przy biodrach dowodzili, że przekroczyliśmy mnóstwo mnóstwo przepisów prawa drogowego obowiązującego na Ukrainie. Nasz kierowca, nie w ciemię bity i wiele razy po dziurawych (pardon) ukraińskich drogach jeżdżący powiedział przytomnie, że te wszystkie przewinienia obowiązywały, a jakże, w starym kodeksie drogowym, ale tenże przestał obowiązywać jakieś pół roku temu. Równie przytomni milicjanci (i pewnie przygotowani na tę błyskotliwą odmowę poddania się karze) odparli, że oni „tego nowego kodeksu drogowego nie dostali, więc stosują się do zasad starego”.

Ukrainizacja życia społecznego opartego na prawie, chciałoby się demagogicznie zawołać, mając na myśli panią z kasy Gmachu Głównego Muzeum Narodowego w Krakowie. Jest w tym jednak cierń i krzyk go poruszy, krew się poleje, rana zaboli. Bo, poza uroczą ukraińską anegdotą (której przecież nie skończyłam opowiadać – karze kierowca się poddał, na mandat zrzuciliśmy się solidarnie, całym autokarem, na ten i wiele następnych, bo patrole milicyjne na ukraińskich drogach były wówczas tak częste, jak dziury w ukraińskich drogach) przyszła mi do głowy jeszcze wawelska historia, o której więcej przeczytacie na blogu Ewy i Marka Wojciechowskich i w związku z tym nie będę się nad nią rozwodziła.

Od Turnera i mojej mamy do egzekwowania prawa w Polsce – tak oto biegają dziś moje myśli, zamuzealnione do głębin. Dlaczego w ogóle o tym piszę? Z jednej przyczyny. Muzea nie mają najlepszej prasy w Polsce. Nie są wdzięcznym tematem reportaży telewizyjnych czy radiowych, tylko kilka muzeów przebija się na pierwsze strony prasy. Tymczasem muzea walczą o zagospodarowanie czasu wolnego społeczeństwa, które, źle przyjmowane, ucieknie z galerii sztuki i historii do galerii, hmm, handlowych. Pani w kasie będzie mogła się przekwalifikować na panią w, hmm, kasie w supermarkecie, gdzie jednak nieuprzejmość poskutkuje natychmiastowym, hmm, wylotem. Hmm, wizja nader ponura, niemal jak atmosfera niektórych obrazów Turnera…

 

PS 1. A dlaczego w ogóle robię taką reklamę Muzeum Narodowemu w Krakowie? Sama nie wiem. Może czarny PR uprawiam?

PS 2. Na Turnera, psia kostka, się wybiorę, bo szybciej mi pójść z Kazimierza na Błonia niż z Balic na Heathrow, Luton czy Stansted polecieć.

PS 3. Tata, wiem, że to czytasz! Nie musisz komentować!!!

Screen Shot 2015-06-28 at 13.19.34

 

 

 

 

 

 

LinkedInShare

Ulica Józefa

Krakowianie i przyjaciele Krakowa, popatrzcie na tę petycję. Popatrzcie też na fan page na facebooku.

O co chodzi?
Właściciele kamienic przy ul. Józefa w Krakowie, w centrum Kazimierza, niedaleko placu Nowego i ulicy Bożego Ciała, wydzierżawili je prywatnej firmie, która podniosła czynsze, co zmusi mieszkańców i prowadzących lokale użytkowe do wyprowadzki. Wtedy w kamienicach przeprowadzony zostanie generalny remont i powstanie centrum hotelowo-konferencyjne.

W czym problem? Przecież…
to zbójeckie prawo właścicieli, by dysponować swoim majątkiem, to również prawo dzierżawcy, by podnosić czynsz. Rzecz w tym, że właściciele (zakon kanoników regularnych z pobliskiego kościoła Bożego Ciała, parafii dla większej części Kazimierza) od lat nie robili z tymi kamienicami nic, choć można było poszukać fundusze, uzyskać dofinansowanie, w jakikolwiek sposób zabezpieczyć ich stan. Przez te lata znalazły się tu ciekawe galerie, sklepy, kawiarnia „Eszeweria” (prywatnie moja ulubiona kawiarnia w Krakowie), które uczestniczą w tworzeniu barwnej kultury tej ulicy, organizującej nawet swoje święto raz do roku w czerwcu.

Dlaczego się dziwię?
Dlatego, że przecież kanonikom od Bożego Ciała powinno zależeć na tym, by mieć jak najwięcej „owieczek”, „duszyczek” w parafii. Zmniejszenie ich liczby na Kazimierzu da się obserwować codziennie; piszę to, jako mieszkanka Kazimierza od urodzenia, jako, bierna wprawdzie, bo ciągle niewypisana, ale mimo wszystko nadal jedna z owieczek Bożego Ciała. Chodziłam do tego kościoła jako dziecko i podlotek święcić koszyczek (tak, koszyczek) i widziałam, ile ludzi bywało w nim kiedyś. Teraz już nie chodzę, lecz czasem „przechodzę” i widzę, ile ludzi dziś staje w rządku z koszyczkami. Widzę, ilu parafian maszeruje dziś w p1rocesji na Bożego Ciała, szczególnie uroczyście obchodzonej w tej parafii i pamiętam, ilu ich było, gdy ja te kwiatki sypałam… Ludzie odchodzą od Kościoła, ale na Kazimierzu to przede wszystkim wyludnienie tej dzielnicy zmniejsza populację owieczek. Czy kanonicy regularni o tym nie wiedzą?

Dziwię się jeszcze tym bardziej, że…
…kanonicy regularni są świetnymi zarządcami majątku, który mają w swojej pieczy – taką przynajmniej ja im wystawiam opinię. Znakomicie odrestaurowali kościół Bożego Ciała (nawiasem mówiąc, mój drugi ulubiony gotycki kościół w Krakowie, zaraz po św. Katarzynie), co więcej, prowadzą digitalizację zbiorów, wyprodukowali rewelacyjny materiał 3D o wnętrzu kościoła (coś w rodzaju panoramy, ale z widokami szczegółowymi niemal do bólu oka, dostępny tylko jako tzw. gratis promocyjny, ponieważ przygotowano go nie w celach komercyjnych). Widać zatem myśl, powiedziałabym, nowoczesną w ich działaniach. Dlaczego zatem taki strzał we własną stopę w przypadku nieruchomości?

Królestwo niebieskie vs. królestwo konsumpcji
Zastanawiam się, co skłoniło kanoników regularnych do wydzierżawienia tych kamienic. Po prostu chęć czasowego pozbycia się „grzyba” (dosłownie i w przenośni) i tradycyjny system dzierżawienia, znany w średniowieczu – majątku raz zdobytego nie oddamy nigdy, lecz będziemy z niego czerpać korzyści, jak również czerpać je będzie pośrednik, podbijając tym samym ceny? A może potrzeba szybkiego pozyskania funduszy na finansowanie wcześniej wspomnianych przedsięwzięć? Wytłumaczeniem będzie pewnie bezmyślność. Nad kim wszakże będą opiekę duszpasterską sprawować kanonicy regularni, jeśli na własne życzenie pozbędą się owieczek?

Kraków się zmienia. Kazimierz idzie ramię w ramię
Tam, gdzie niegdyś były sklep papierniczy, mleczarnia czy piekarnia, dzisiaj są kawiarnie i kluby, w których co noc mamy do czynienia z masowym cudem: zamianą krwi w wino. Tam, gdzie biegałam po drożdże dla babci nie może się jednak utrzymać żadna knajpa. Przekleństwo, mam nadzieję, które kiedyś, po zamknięciu sklepu spożywczego rzuciłam, wisi nad tym miejscem. Przeklinałam i przeklinam, ale zmian nie zatrzymam i, co więcej, nie jestem w pełni im przeciwna. Protestuję dopiero wtedy, gdy widzę działanie bezsensowne, a takim, śmiem twierdzić, jest dzierżawa kamienic przy ul. Józefa w Krakowie.

Miasto marzeń, miasto turystów, miasto martwe
„Witaj w Krakowie, stolicy królów polskich” – wita wjeżdżających do miasta tablica. Królowie polscy bardziej dbali o to, kto mieszka w ich stolicy. Przynajmniej tak mogę powiedzieć o Kazimierzu Wielkim, który tu sprowadził Żydów po to, żeby wzmocnić tkankę miejską. Obecnie wszystko zmierza ku temu, by miasto stało się martwe. Już teraz idąc wcześnie rano do „miasta” (jak nazywa się obszar w obrębie Plant zamknięty), smutno mi się robi, gdy widzę, że ta część Krakowa nie budzi się na nowy dzień, niewiele widać zaspanych mieszkańców człapiących po bułki i „Dziennik Polski”, wyprowadzających pieski… Trudno się mieszka w centrum. Trudno i drogo, to prawda, ale tylko dzięki ludziom to centrum żyje.

Chaos obserwacji

  1. Parkowanie samochodów. Zauważyłam, że zmienił się styl parkowania samochodów w Krakowie. Jeszcze niedawno parkowało się jak najciaśniej, by jak najwięcej samochodów mogło się zmieścić na ulicach centrum, a szczególnie Kazimierza. Teraz parkujemy swobodnie, luźno, zostawiając „po pańsku” metr luzu od latarni czy nonszalancko zajmując dwa miejsca. Podzieliłam się tym wrażeniem z ojcem, a mój ojciec (o którym nie wiecie, że zna odpowiedzi na wszystkie moje pytania, choć niekiedy jego odpowiedzi bardzo mi się nie podobają) wytłumaczył mi to prosto: ludzie, którzy do niedawna (a od dawna) mieszkali na Kazimierzu, byli przyzwyczajeni do ciasnoty, wiedzieli, że jeśli zaparkują luźno, to sąsiad się nie zmieści. Ci, którzy teraz zapanowali na dużej części Kazimierza, są przyzwyczajeni do tego, że w ich obejściu parkują tylko oni i nikt więcej.
  2. Działalność magistratu. Raczej jej brak. Miastu jakby nie zależy na tym, by zatroszczyć się o mieszkańców. Podejmuje się działania, by ściągnąć turystów, których liczba (sądząc po tłumie na ul. Grodzkiej w godzinie szczytu i kolejce na Wawel) osiągnęła już poziom nieogarnialny. Jednocześnie niewiele robi się, by poprawić komfort życia mieszkańców. Tramwaj, ronda, wiadukty – pewnie, że powstają, ale czy to one konstytuują atmosferę miasta, tworzoną w końcu przez jego mieszkańców? Może warto zadbać o ludzi, żeby tu naprawdę mieszkali, a nie tworzyli bezładne skupiska bloków czy jednorodzinnych domków wokół miasta…? Tym bardziej, że te koszmarne osiedla okołomiejskie są budowane bez planu, bez składu i ładu, zakłócają elementarne poczucie estetyki i dobrego smaku. Skąd ludzie wychowani w takich miejscach będą wiedzieć, co piękne?
  3. Kultura. Mam coraz silniejsze wrażenie, że w Krakowie zwycięża kultura nastawiona na „najeźdźców”, czyli turystów. Prawdziwe koncerty, regularne, zastępują koncerty „eventowe”, spektakle teatralne przyćmiewają festiwale, wystawy stałe krakowskich muzeów nikną w blasku rozsiewanym przez obwołane „wydarzeniem” wystawy czasowe. Kultura eventu nie jest kulturą prawdziwą, tak samo jak torcik Wedlowski nie jest tortem. Kulturę miejsca buduje się, opierając na działaniach oddolnych, lokalnych, bo – powtórzę – to ludzie tu mieszkający na stałe tworzą atmosferę miejsca. Ów genius loci, który Kraków miał, a który coraz bardziej płonie pod pseudo-ogniem tandetnych smoków made in China. Nawet z tradycyjnymi ciupagami coraz bardziej krucho… Retoryczne pytanie: dlaczego miasto w coraz mniejszym stopniu wspiera inicjatywy lokalne, wydając krocie na promocję Krakowa zagranicą i w Polsce? Chyba tylko po to, by miał kto zamieszkać w kolejnym hotelu, który powstanie u kanoników regularnych na Józefa…
  4. Wyludnianie. Wiem, że wyludnianie to proces, który następuje nie tylko w Krakowie, ale też, przyznaję, nigdzie indziej nie spotkałam się z tak dzikim jego przebiegiem. Z olbrzymim zainteresowaniem patrzyłam na akcję rodziny Malików towarzyszącą ich wyprowadzce z ulicy Smoleńsk. Podnoszono wielkie hasła: gentryfikacja i wyludnianie. Dodałabym jeszcze jedno: tworzenie atrapy. Kraków staje się miastem jak scenografie w Cinecittà czy Hollywood. Piękne fasady, za którymi nie kryją się ludzie, gdzie nie ma problemów albo problemy rozwiązuje się jak w filmach. Odnoszę wrażenie, że proces ten, z nieznanych przyczyn, wspierają po cichu władze miasta. Po co? Przecież jak owieczek kanonikom regularnym, tak i mieszkańców magistratowi zabraknie. Może, w pewnym sensie, to nawiązanie do myśli S. Wyspiańskiego, który twierdził, że z Krakowa trzeba zrobić wielkie muzeum, na rogatkach pobierać od przyjezdnych opłatę za wstęp, a mieszkańców wysłać do Zakopanego, bo tam zdrowe powietrze. Ale, pytam, na ile świadome, prozdrowotne, a na ile wyrachowane to działanie?
  5. Kościół. Przykro mi było patrzeć w Niemczech na to, jak tam Kościół – czy protestancki, czy katolicki – jest ośrodkiem życia lokalnych społeczności. Szkoda, myślałam sobie, że w Polsce tak nie jest albo też zdarza się to wyjątkowo. Teraz wpadło mi do głowy, że przecież kanonicy regularni mogli w części kamienic urządzić np. ośrodek kultury, na co z pewnością udałoby im się pozyskać fundusze zewnętrzne. Nie tylko wilk byłby syty, ale i owca cała, dająca wiele owieczek. W Niemczech przy parafiach istnieją przedszkola, zajęcia dla dzieci (nie religijne zajęcia, ale np. kursy komputerowe czy klub turystyczny), regularnie organizuje się spotkania dla parafian, są koła seniorów, którzy nie siedzą wokół stołu i dziergają na szydełkach lub śpiewają pobożne pieśni, ale wyruszają w parafię, pomagać uboższym, mniej zaradnym sąsiadom. U nas Kościół nie pełni tej funkcji integracyjnej ani też, jak widzę, nie zamierza jej pełnić. Łatwiej jest wydzierżawić kamienicę niż pracować z ludźmi…

Wracam na ulicę Józefa
Święto ulicy Józefa jest wspaniałą inicjatywą ludzi, którzy tę ulicę wybrali na swój codzienny świat. Spędzają na niej kilka godzin dziennie, konkurują ze sobą, walczą o klienta, wymyślają coraz to nowe atrakcje, ale też są ze sobą. Nie wiem, w jakim stopniu w tym święcie uczestniczą już istniejące przy ul. Józefa hotele, ale wyobrażam sobie, że nowe centrum hotelowo-konferencyjne przy ul. Józefa uczyniłoby wielką wyrwę w tej wspólnej radości.

Podpiszcie petycję. Obawiam się, że niewiele to zmieni, centrum powstanie, ludzie się wyprowadzą, galerie przeniosą, „Eszeweria” ma już nowy lokal naprzeciwko (miły, ale nawet w ułamku nie tak przyjemny, jak prawdziwa „eszewka”). Niech jednak zostanie ślad po tym, że ludzie są razem, że chcemy przeciwstawiać się decyzjom wpływającym na nas wszystkich. Nie odbieramy prawa do dysponowania własnością, ale prosimy, by i nas traktowano poważnie. Nas, mieszkańców. Nas, krakowian.

PS Oświadczam uprzejmie, że nie jestem w żaden sposób związana z którąkolwiek galerią, sklepem czy kawiarnią przy ulicy Józefa.

Screen Shot 2015-06-28 at 13.08.08

LinkedInShare

„Czas Muzeów?”. A propos konferencji w Krakowie

4 lipca miałam okazję uczestniczyć w konferencji „Dziedzictwo kulturowe a kapitał społeczny” przeprowadzonej w ramach debaty zorganizowanej przez Narodowy Instytut Muzealnictwa i Ochrony Zbiorów „Czas Muzeów?”. Spotkanie odbyło się w Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie, a, poza NIMOZ-em i MCK-iem, organizatorem było jeszcze

Ogólnopolska, a może nawet ogólnoeuropejska i światowa dyskusja na temat tego, czy nadszedł ów tytułowy czas muzeów trwa już od pewnego czasu. Trudno się zatem dziwić, że i na muzealnym gruncie postanowiono przedstawić zasadnicze problemy z tym związane. Bezpośrednią przyczyną dla spotkania – i niejako wstępem – stał się artykuł redaktor Małgorzaty Soleckiej tak właśnie zatytułowany (udostępniony na stronie MCK).

W krakowskiej konferencji, w zamierzeniu pierwszej w cyklu, który w kolejnych odsłonach przemierzy całą Polskę, wzięli udział: prof. dr hab. Ewa Chojecka, prof. dr hab. Jerzy Mikułowski-Pomorski, prof. Jacek Purchla, dr hab. Piotr Majewski, dr Elżbieta Skotnicka-Illasiewicz i redaktor Małgorzata Solecka.

Wprowadzeniem do konferencji był referat prof. Purchli poświęcony tematowi krakowskiego spotkania, czyli sprawom dziedzictwa kulturowego oraz kapitału społecznego. Dyrektor MCK odniósł się do raportu przygotowanego pod jego kierunkiem na Kongres Kultury w 2009 roku, tym właśnie kwestiom, jak się okazuje, do dzisiaj nie rozwiązanym ani propozycjom wtedy postawionym, dotychczas niewdrożonym.

Wskazał na kryzys systemu ochrony dziedzictwa kulturowego, zwrócił uwagę na napięcie odczuwane we współczesnym świecie między kulturą, ekonomią a polityką, wreszcie podkreślił zmianę podejścia do tego, czym jest zabytek. Niegdyś należał do konserwatorów, których obowiązkiem było chronienie go i zabezpieczanie (choć przecież – tak mnie się wydaje – związek konserwatorów z zabytkiem był emocjonalny; przywiązywali się, choć mieli pełną świadomość, że zabytek do nich nie należy; podobnie zresztą opiekunowie kolekcji), dziś zaś zabytek jest własnością wspólną, a muzeum musi go nie „chronić”, lecz nim „zarządzać”.

Każdy z zaproszonych gości kreślił perspektywę czasu muzeów z innego punktu widzenia.

Piotr Majewski, dyrektor NIMOZ-u, zwrócił uwagę na to, że wbrew powszechnemu mniemaniu w Polsce na kulturę idą znaczne nakłady finansowe, są to jednak pieniądze przeznaczane na „kulturę eventu” (jak to nazwał), a nie na kulturę długiego trwania, w której niewątpliwie mieszczą się muzea. Ostrożnie zaznaczył problem zarządzania muzeami i konieczność przejścia na biznesowy model zarządzania w tego rodzaju instytucjach. Otwarte jednak pozostawił pytanie, kto będzie je wówczas finansował – państwo i samorządy z pewnością nie unikną tego „bagażu”, ale w dużym stopniu będzie musiał się w to włączyć także mecenat prywatny, którego aktualnie faktycznie brakuje. Tym bardziej jest to kłopot, że muzeum, które w nieunikniony sposób musi się zmienić, by móc odpowiedzieć na zmienione zapotrzebowania społeczne, będzie wymagało zwiększonych dotacji. Twierdził, w dalszej części swojej wypowiedzi, że muzea powinny zachować odmienność, a nie dopasowywać się, ponieważ jakoś i marka mają źródła właśnie w odmienności. Powtórzył dobrze znaną wszystkim prawdę, że, mianowicie, obiekty przechowywane w muzeach są martwe, jeśli się ich nie wykorzystuje. Wreszcie, podejmując po raz kolejny ryzykowne metafory i zwroty (zaczął wypowiedź od stwierdzenia, że NIMOZ ma być „narodowym operatorem w zarządzaniu muzeami”), powiedział, że „najbliższym czasie symbolami w naszej kulturowej przestrzeni staną się stadiony”. Jak mamy temu przeciwdziałać? Niestety, nie znamy jeszcze odpowiedzi na te wszystkie kwestie, a ich szukaniu służyć ma między innymi ta debata.

Prof. Mikułowski-Pomorski odniósł się do problemu odwiedzających muzea, noszących w sobie dziedzictwo bądź też odbiorców dziedzictwa. Socjolog z formacji, wprowadził uczestników debaty w złożony świat teorii, na których w rzeczywistości opiera się całe współczesne muzealnictwo, z czego niewielu jednak zdaje sobie sprawę. Odniósł się do Maurice’a Halbwachsa, francuskiego socjologa, twórcy teorii społecznych ram pamięci, następnie sięgnął do Paula Ricœura, który dał podwaliny do nowoczesnego badania pamięci w kontekście odmiennej od niej świadomości historycznej i (również) dziedzictwa, jednego z kluczowych pojęć we francuskiej humanistyce kilku ostatnich dekad. Postawił ciekawą tezę opierającą się na zanikaniu świadomości miejsca i tożsamości miejsca dla społeczności je zamieszkujących: otóż, po pierwsze te dwie sprawy są ze sobą związane – zanik świadomości miejsca wypływa z zapomnienia społecznego, a po drugie nie da się zdefiniować tego, czym jest dziedzictwo, skoro mamy do czynienia z ruchliwością społeczną. Przykładowo: jaki związek z lokalnym dziedzictwem prezentowanym w muzeum ma przyjezdny turysta? Jak go związać z tym dziedzictwem? – to ruchliwość na poziomie turystyki. Jaki związek z dziedzictwem lokalnym Krakowa ma taksówkarz, który niedawno wiózł profesora do kościoła św. Anny w Krakowie i spytał, przy jakiej ulicy ten kościół się znajduje (dla niewtajemniczonych kościół św. Anny stoi przy ulicy świętej… Anny). Drugim przykładem podanym przez prelegenta była studentka oddelegowana do opieki nad przybyłymi na konferencję we Wrocławiu, która nie potrafiła zaprowadzić gości do kościoła św. Elżbiety. Tu nie zgadzam się z profesorem, bo studenci są w dużej części „elementem napływowym”. Lepszym przykładem na zapomnienie odnoszącym się właśnie do Wrocławia jest budowanie osiedli na terenach tradycyjnie zalewowych. To jest faktyczny nie tylko brak orientacji w mieście, ale kompletne zapomnienie o tym, jak to miasto się rozwijało, jakim naturalnym czynnikom podlega.

W ujęciu prof. Mikułowskiego-Pomorskiego, orientacja w przestrzeni miejskiej jest zatem kluczem do budowania tożsamości i związku z dziedzictwem, a relacja ta jest dwukierunkowa. Gdy ich zabranie, mamy do czynienia z pustką, którą wypełnić może jedynie dobra edukacja, także jedno z zadań muzeów. Ruchliwość, która jest przyczyną utraty związku z dziedzictwem, pozwala zarazem na budowanie kapitału społecznego. Podał przykłady wielkich, jak to określił Krakauerów (zwracając uwagę, że tak już się nie mówi, bo to słowo wyparło wszechobecne Krakusy), którzy pochodzili z przeróżnych miejsc w Polsce, poczynając od Ambrożego Grabowskiego z Kłaja, a kończąc wyliczankę na Piotrze Skrzyneckim z Zabrza. Kapitał społeczny, reasumując, buduje się dzięki różnorodności, które jednakowoż grozi utratą związku z dziedzictwem. Znowu muszę z profesorem wejść w polemikę, bo pamiętam dobrze, jak w moja mentorka w WN PWN na praktyce redaktorskiej, jeszcze w czasie studiów, powiedziała mi, że wydawanie Encyklopedii Warszawy na wzór Encyklopedii Krakowa mija się z celem. Otóż – według niej – jeśli krakowianin zechce kupić encyklopedię swojego miasta, kupi właśnie Encyklopedię Krakowa; mieszkaniec Warszawy sięgnie natomiast po encyklopedię Lublina, Radomia, Stalowej Woli, Wrześni itd…

Problemy, o których opowiadał prof. Mikułowski-Pomorski są szalenie ważne; bez dobrych definicji, czyli dokładnego zrozumienia, o czym w ogóle jest ta debata, nigdzie nie zajdziemy. Trzymałabym się jednak bardziej teorii Halbwachsa, które, choć nieco przestarzałe i o pamięci społecznej wiemy już o wiele więcej niż w jego czasach, to pozwalają na zrozumienie owej ruchliwości, przejmowania dziedzictwa (lub go odrzucania) i zapomnienia, dzięki elastycznej formie ram pamięci.

Prof. Ewa Chojecka rozpoczęła swoje wystąpienie od cytatu z Gothego: „To, coś po ojcach otrzymał w spuściżnie,/Zdobywaj,  abyś je posiadał!” i przeszła do problemu, czym jest dziedzictwo, a czym jest spuścizna. Niejednorodne jest to, co dziedziczymy, a niekiedy jest to tylko spuźcizna. Dokonała rozróżnienia trzech rodzajów dziedzictwa, z jakimi mamy do czynienia w Polsce: 1. Dziedzictwo Kresów, noszone przez mieszkańców utraconych Kresów; 2. Dziedzictwo Polski Środkowej, zasadniczo nienaruszone i istniejące na miejscu; 3. Dziedzictwo Ziem Zachodnich, obce i do niedawna nie dotykane. W tym momencie przeszła od rozważań teoretycznych do jakże praktycznego wydarzenia, które zaplanowano na jutro, mianowicie wbicia łopaty w ziemię, pierwszego!, na budowie Muzeum Śląskiego, poświęconego zapomnianemu w epoce PRL dziedzictwu niepolskiemu tych ziem. Forma architektoniczna stała się źródłem zgrabnej metafory o „zanikającym muzeum”, gdyż Muzeum Śląskie schodzi pod ziemię, dosłownie, będzie się bowiem mieścić w nieczynnej kopalni „Katowice”, a na powierzchni będzie widoczna jedynie jego górna warstwa, przykrywająca konstrukcję, czyli świetliki. Muzeum, zatem kryje się pod ziemią i – zgodnie z tą metaforą – musimy je odkrywać dla siebie (zwiedzający) i dla innych (muzealnicy). Ta interpretacja jest już moja. Drugim praktycznym odniesieniem w kontekście punktu trzeciego było przyznanie racji komitetowi, który jako Europejską Stolicę Kultury wybrał właśnie Wrocław, który na rzecz dziedzictwa zapomnianego i dziedzictwa utraconego robi tak wiele, jednocząc w swoich murach różnorodność. W tym kontekście wspomniała też o ważnej sprawie, jaką jest decentralizacja i przekazanie prerogatyw edukacyjnych regionom, co miałoby także być symbolicznym odejściem od peerelowskiej polityki jednorodności.

Dr Elżbieta Skotnicka-Illasiewicz w zupełnie inny sposób podeszła do tematu zadanego, czyli „Czasu muzeów”. Uznała za najważniejszy proces budowania społeczeństwa obywatelskiego, w czym muzea także muszą uczestniczyć. Ten proces jednak jest uzależniony od zredefiniowania tożsamości i, niejednokrotnie, jej odbudowania. Muzea muszą zatem działać w nowy sposób, przyjąć nowy model działania na zewnątrz oraz nową filozofię pracy wewnętrznej. W tym ostatnim kłopocie wyznaczyła cztery podstawowe progi do przejścia: problem struktur (a raczej ich zmiany), problem wykształcenia, problem zarządzania i wreszcie – pragnienie czy też chęci pracowników. Taka instytucja, tak przekształcona, będzie gotowa budować społeczeństwo obywatelskie, które rodzi się teraz po procesie transformacji zapoczątkowanych zmianami ustrojowymi w 1989 roku. Instytucje kultury muszą zacząć rywalizować nie tylko o nowych odbiorców, członków bogacącego się społeczeństwa, ale wręcz rywalizować między sobą, na przykład muzea z filharmoniami czy teatrami. Wypunktowała to, że już dzisiaj „nowi ludzie” kształcą na dodatkowych zajęciach z kultury swoje dzieci, nawet w wieku przedszkolnym i instytucje kultury muszą im te zajęcia umożliwić, stworzyć. Jednym słowem, choć tego nie powiedziała wprost, nasze społeczeństwo w tym jej ujęciu przeszło do kolejnego poziomu w piramidzie potrzeb ludzkich Maslowa. Trudno jednak, by nasze społeczeństwo mogło bez problemów rozwijać się dalej, skoro instytucje kultury nie zapewniają zajęć dla dzieci w wieku około 10 lat. Zapytała retorycznie, a pytanie to zabrzmiało nieco dramatycznie: co z tymi dziećmi wychowanymi kulturalnie w przedszkolu zrobić, gdy osiągną ten wiek?! Tego jeszcze nie wiemy, nie radzimy sobie, a raczej nie radzą sobie instytucje kultury z takimi odbiorcami, dziećmi i ich rodzicami.

Niejako podsumowaniem stało się wystąpienie redaktor Małgorzaty Soleckiej, która zwróciła uwagę na pomijany w dotychczasowych referatach aspekt, wiążący się z edukacją, mianowicie rolę rodziców w tworzeniu nawyku obcowania z kulturą wysoką. W pewnym sensie nawiązała do tego tematu jej poprzedniczka, ale red. Solecka spojrzała na to z perspektywy rodzica, który z jednej strony pragnie, by jego dziecko korzystało z dóbr kultury, z drugiej zaś oddaje je w ręce nauczycieli, pełen obaw, czy po pierwsze poradzą sobie, a po drugie, czego nauczą dzieci, jeśli samym im brakuje pewnej kulturalnej ogłady i obeznania. Warto zapamiętać nacisk, z jakim powtarzała, że bez rodziców nie będziemy mieć do czynienia z „kulturalnymi dziećmi”. Dodałabym w tym miejscu, że przy szkołach rodzenia powinny powstać szkółki kultury!

Tyle streszczenia debaty z moimi małymi uzupełnieniami. Teraz komentarz krytyczny. Czego mi w wystąpieniach zabrakło?

Po pierwsze nie było mowy w ogóle o tym, co to znaczy „muzeum”. Definiując rozmaite pojęcia, uczestnicy pominęli podstawowe. Akurat w debacie, która w tytule ma postawiony znak zapytania, jest to chyba istotne, bo tytuł „Czas Muzeów?” można też rozumieć jako kwestionowanie samego muzeum. Nie będę się wdawała w sprawy definicyjne, nie czas ku temu, ale zaznaczę tylko, że w tej chwili środowisko muzealne przechodzi przez dyskusję, czym jest muzeum. Czekamy na nową ustawę, czekamy na definicję, bo, jak się powiada, czy możemy mieć do czynienia z Muzeum Guzików na tej samej zasadzie, co Muzeum II Wojny Światowej? Prowokacyjnie zapytam: czy możemy mieć do czynienia z muzeum, które nie istnieje fizycznie? Czy jest muzeum twór internetowy? Kilka takich „muzeów” opisałam już tutaj, ale przyznaję się, że zabrałam się za przypadki niemal beznadziejne i najprostsze. W kolejce czekają wielkie przedsięwzięcia i małe inicjatywy, które okazują się nie ustępować gigantom (zapowiem już, że od dawna przymierzam się do recenzji timeline’u i pomnika ofiar ataku na WTC, ale i zaprzyjaźnionego Muzeum Erotyzmu). Czy są to muzea? Czego, w porównaniu z gmachowymi muzeami niektórym z nich brakuje? Pomiędzy nimi stoją internetowe witryny prawdziwych muzeów lub internetowe prezentacji kolekcji. Wszystko to są muzea, a pojęcie „muzeum”, być może, w epoce, w której żyjemy, należy przedefiniować.

Na dodatek te muzea wirtualne, jakkolwiek ich jakość jest przez klasycznych muzealników podważana, pozwalają nam sądzić, że czas muzeów jest! Skoro ludzie poświęcają tak dużo swojego czasu na tworzenie takich muzeów, znaczy, że ich potrzebują, bo ich aktywność nie kończy się na przygotowaniu internetowej prezentacji tematu lub swoich zbiorów, lecz na kontaktowaniu się ze środowiskiem, społecznej działalności lokalnej i tak dalej.

Po drugie zabrakło mi w ogóle tematu partnerstwa publiczno-prywatnego. Narzekano na trudne lata po 1989 roku, gdy (wg słów jednej z uczestniczek debaty) kultura miała sobie poradzić, dzięki mecenatowi prywatnemu, ale, jak wiadomo, nie poradziła sobie, bo takiego mecenatu nie było. Oczywiście, trudno sobie wyobrażać, że po tylu latach niszczenia prywatnej inicjatywy nagle mecenasi będą się pojawiać jak grzyby po deszczu, ale też niesprawiedliwością jest zrzucanie wszystkiego na „zły” PRL (o tym jeszcze napiszę). Ważne, że w rozmowie w kuluarach po zakończonej konferencji dyrektor Majewski przyznał, że właśnie NIMOZ ma być takim forum, między innymi pomagając wybierać mniejszym ośrodkom partnerów i kontaktować obie strony ze sobą. Cóż, według mnie, akurat taka forma forum może stać się przyczyną korupcji, z czym zresztą (co jest tajemnicą poliszynela, a teraz się podłożę) mamy do czynienia w Polsce ogólnie, nie tylko w muzeach (odnoszę się do kilku ostatnio prowadzonych prześwietleń procedur przetargowych, a muzea podlegają ustawie o zamówieniach publicznych…).

Tym bardziej tego tematu mi zabrakło, że muzea, jak sam dyrektor Majewski powiedział, muszą zmierzać ku biznesowemu modelowi zarządzania. Będą wówczas – co dodał w kuluarach – droższe w utrzymaniu. Biznesowy model zarządzania prowadzi jednak także do generowania zysku, co niewątpliwie zmieni bilans nakładów i przychodów, ale przede wszystkim muzea, w takim modelu, będą musiały zmienić diametralnie strukturę wewnętrzną (nieunikniona redukcja etatów, zmiana charakteru kuratoriatu na kontrakty itd.), sposób kierowania nimi, a przede wszystkim ściślej współpracować ze sferą biznesu. Pośrednik w postaci operatora narodowego będzie miał niewdzięczną rolę pośrednika nieruchomości do objęcia. Nikt go nie chce, ale większość czuje się zmuszona korzystać z jego usług.

Po trzecie wyraźna dla mnie stała się cezura PRL i podejście do niej prezentowane przez dwa pokolenia obecne na konferencji. Starsi w PRL widzą samo zło, młodsi dotrzegają to, co złe, ale jednocześnie korzystają z tego doświadczenia. PRL w ujęciu starszych nie pozwalał na swobodny rozwój kultury i dostęp do niej, a ja dobrze pamiętam spektakle dla dzieci w każdym wieku, przygotowywane przez wszystkie niemal teatry Krakowa, pamiętam koncerty dla dzieci i młodzieży, pamiętam wyjścia na wystawy i inne imprezy kulturalne. Tego zabrakło dopiero po 1989 roku, zatem po przełomie politycznym nagle społeczeństwo w Polsce straciło świadomość wagi kultury dla wychowania. Wkraczam w domenę socjologii, nie chcę, bo to daleka droga. Porzucam temat, konstatując, że zbyt wielką odpowiedzialnością obarczamy PRL, nie bacząc na to, co PRL wniósł w nasze życia. Nie zgadzam się bowiem ze stwierdzeniem prof. Chojeckiej, że jednorodność kulturowa propagowana przez PRL była tegoż PRL wymysłem. Jednorodność kulturową propagowali już lata wcześniej na przykład Francuzi, którzy berberyjskim dzieciom kazali się uczyć historii Francji, zaczynających się od słów „Nasi przodkowie Galowie”. Jednorodność kulturowa była wykwitem czasu imperializmu, z którego komunizm w wersji peerelowskiej niewątpliwie czerpał pełną garścią. Nie ma też co zachwycać się kapitalizmem, który po nim przyszedł, bo, jak mówili zaprzyjaźnieni niemieccy lewacy, czego nie zniszczył komunizm, zniszczy kapitalizm. Gdy niedawno byłam we Lwowie po kilkuletniej nieobecności, nie wiedziałam, czy cieszyć się, że niegdyś zrujnowane kamienice przy Rynku są odbudowane, czy płakać, że odnowiono je w tak wulgarny sposób. Tak właśnie zabytki ratuje kapitalizm. Przynajmniej czasem.

Po czwarte irytuje mnie posługiwanie się nieładnym zwrotem „mieć miejsce”, a nawet nadawaniu mu specjalnego znaczenia. Coś ma miejsce, to jakby odnosi się zarówno do wydarzenia, jak i miejsca. Błędne mniemanie. To zwykła kalka językowa, z niemieckiego – stattfinden – lub z angielskiego – to take place – zbędna w polszczyźnie.

Po piątek zastanawiam się nad sensem spotykania się i rozmawiania o muzeach bez wykorzystania obrazów. Nad głowami prelegentów zawisł ekran, rzutnik znajduje się na sali MCK zawsze, ale na ekranie pokazywano cały czas informację o samej debacie. Żaden z prelegentów nie pokusił się o to, by zobrazować swoje wystąpienie. Zastanawiam się nad (bardzo ekstremalnie i ryzykownie!) sensem takich debat w takim gronie, jeśli rozmawiamy o muzealnictwie jako sztuce wizualnej, podpartej wiedzą teoretyczną, bez obrazów. Pominę to milczeniem, bo narażę się jeszcze bardziej (czy mogę się jeszcze bardziej narazić?).

Zakończę, ale nie podsumuję. Zadam pytanie: czy ta debata może nam pomóc odpowiedzieć na pytanie o rolę muzeów we współczesnym świecie dla współczesnych społeczeństw? Czy dowiemy się, że nastał lub nie nastał tytułowy „czas muzeów”? Czy poznamy metodę na to, jak przyciągnąć ludzi do muzeów poza Nocami Muzeów (o czym pisała red. Solecka)?

Każdy może spróbować odpowiedzieć na te pytania i postawić inne, bo konferencję w całości można będzie obejrzeć w internetowym serwisie NIMOZ. Gorąco polecam i zachęcam do dyskusji.

Screen Shot 2015-06-28 at 12.52.08

LinkedInShare

Wianki 2011

Nadciągają wianki. Boję tego dnia od 1994 roku, gdy zaraz po maturze polazłam jak głupia na wianki z amerykańskimi koleżankami. Uciekałam przed tłumem, gubiąc niemalże buty, Amerykanki krzyczały, że to nie dziś, tylko czwartego lipca powinni tak strzelać fajerwerkami, a jedyny pożytek z tego, że do dziś wiem, jak jest po angielsku wianek: wreath.

Od kilku lat w Krakowie mamy wielką imprezę, z której cieszą się restauratorzy i hotelarze (i miasto, choć nie wiem, z czego się cieszy; opłat parkingowych w weekend nie ma), a mieszkańców wielu płacze. Mieszkam przy ulicy, która dochodzi do bulwarów nadwiślańskich, ale leży na uboczu głównych wydarzeń, na Kazimierzu, a i tak spodziewam się, że do rana będą się nią przewalać tłumy spitych, wrzeszczących miłośników prawdziwie krakowskiej kultury.

Gwiazd, które KBF na wianki ściąga, nie znam. Tłumu nie lubię. Ognie sztuczne mnie przestraszają prawie tak samo jak burza. Jestem w mniejszości? Jestem. Dlaczego moje miasto ma mnie w nosie? Dlaczego kłania się oszalałej tłuszczy prącej na bulwary nadwiślańskie, niszczącej jak szarańcza wszystko wokoło? Trawa zdeptana potrzebować będzie tygodni na odrośnięcie i zabliźnienie czarnych połaci wydrapanych trampkami i poharatanych szpilkami. Samochody poobijane, porysowane, stojące przy mojej ulicy zostaną w końcu naprawione. Kto jednak odda mi tych kilka godzin snu, które ludzki instynkt stadny mi odbierze?

Jeszcze jedna refleksja: Jarmark Świętojański na bulwarach pod Wawelem. Ogromu zniszczenia nie umiem sobie nawet wyobrazić; wczoraj około 22.00 przechodziłam między namiotami – przy jednym tliło się niedogaszone ognisko. Tak mi jakoś smutno, że kultura w Krakowie to zjawisko masowe, liczone wydeptanymi w błocie śladami butów.

A może to ja należę do ginącego gatunku tych, którzy szukają czegoś innego?

Screen Shot 2015-06-28 at 00.04.41

LinkedInShare

Oktawa świętego Stanisława

Nie będę nic pisać o samym święcie, o obchodach, o procesji. Nawet nie zająknę się w rozważaniach, dlaczego przedstawiciele władz państwowych i lokalnych, a także reprezentanci krakowskich szkół wyższych przeszli w tejże procesji, tradycyjnie organizowanej w pierwszą niedzielę po 8 maja, który to dzień jest w polskim Kościele przeznaczony dla świętowania Stanisława, biskupa krakowskiego, ani też nie dorzucę, co na ten temat myślę (tzw. świętego, a przecież zdrajcy). Nie będę komentować tego wątku, jeśli komuś się zachce ze mną dyskutowac na ten temat. Nie podejmę też tego, co dla mnie było najbardziej uciążliwe – hałas, którym atakowano mnie od rana. Odgłosy nabożeństwa wcale mi nie przeszkadzają, ale dlaczego nagłośnienie było tak mocne, że mimo nowych okien, podobno szczelnych, słyszałam odgłosy z zewnątrz lepiej niż własną muzykę w domu? Wreszcie, dlaczego chór zatrudniony do śpiewania na uroczystości fałszował (szczególnie soprany)? I dlaczego kleryk, który został wybrany na ten dzień, miał problemy z intonacją i utrzymaniem dźwięku na jednym poziomie do tego stopnia, że nawet organista nie trafiał w tonację, do której „zmodulował” w czasie śpiewu?

Nie, nie będę o tym pisać. Bo będzie o odpuście.

Odpust to było dla mnie słowo puste (aliteracja ładna, choć niezamierzona). Gdy zrozumiałam, co to znaczy „odpust”, trochę przestało mi się podobać „chodzenie na odpusty”. Gdy zrozumiałam, co to znaczy „pójść na odpust”, kupić sobie „coś”, a w zamian dostać odpuszczenie grzechów – w najbardziej banalny sposób tłumaczone – przestało mi się to podobać. Wiem, oczywiście, że to nie działa już tak jak kiedyś, w średniowieczu czy wczesnej epoce nowożytnej, nie ma odpustu z automatu, za wydanego miedziaka. Wiem też, czym jest procesja i takie dewocyjne ujawnienie wiary nawet mi się podoba – zdaję sobie sprawę z tego, że przejście w procesji jest dla uczestników wspólnotowym przeżyciem religijnym. Taka idea, koncepcja doświadczenia zbiorowego jest obiektywnie przekonująca dla mnie, choć nie trafia do mnie subiektywnie.

Poszłam na odpust, bo to dla mnie tradycja.

Zbliżałam się z obawą, co zobaczę.

„…i odpuść nam nasze grzechy”

…za kupiony kawałek plastiku. Wiem, że to już przeszłość i to daleka przeszłość, i zakup dokonany na odpuście, to nie jest faktyczne odpuszczenie grzechów. To zdanie bardziej odnosiło się do tych, którzy pozwalają, by co chwilę na odpustach pojawiały się kramy z badziewiem. Niechże ich grzech, karmienia tandetą, zostanie im odpuszczony.

„Idziemy na krucjatę”

Jak inaczej zinterpretuje historyk obecność kramu z bronią zabawkową na religijnym odpuście? Tak, można było też wspomnieć wojowniczego papieża Juliusza II, ale krucjaty łatwiej. Organizatorzy chyba uzgadniają z właścicielami kramów, co będzie sprzedawane, Kościół powinien uczestniczyć w procesie odchodzenia od takich zabawek dla dzieci.

„Wszystko, co najważniejsze”

Jako dziecko nie rozumiałam zdobienia okien i bram na procesję. Dziś widzę to tak, jak człowieka, który przed wyjściem z domu, stroi się dla innych. Albo lepiej: gospodarza, który przyjmuje gości i chce im pokazać wszystko, co dla niego najważniejsze.

„Cisza między murami”

Ludzki gwar, szarpanie się baloników na wietrze, syk helu wdmuchiwanego do nich, furkotanie wiatraczków – zmęczyło mnie. Tam, gdzie chmury, tam, gdzie niebo – tylko tam ciszę na odpuście można znaleźć. Tam, gdzie nie ma ludzi. Na odpuście niebo jest szczególnie ważne i zapatrzeni w cuda na kramach, zapominamy o cudach niebiańskich.

„Na koniku, hej!”

W tym różowym koniku mieści się miliard marzeń dziecięcych… Na zdjęciu kucyk się błyska. Piękny jest. Marzyłam i ja o takim. Cieszę się, że w sferze marzeń na zawsze pozostanie.

„Bawimy się w chowanego”

Trzy zapomniane baloniki z, o ile się nie mylę, teletubisiami. Schowane za krzesłem, odwrócone tyłem do przechodniów. Żal mi się ich zrobiło. Czyżby schowane na fali starego oskarżenia o szerzenie perwersji?

„Zdobycze odpustowe”, czyli „Dziękuję Ci, Babciu”

Z odpustu wróciłam z łupami, choć niebogatymi. Kolczyki oraz wiatraczki, czyli najważniejsza metoda walki z gołębiami mojej babci. Pójdę w jej ślady. Postawię dwa wiatraczki na balkonie, jeśli pomogą, to dziękuję Ci, Babciu!

„Ozdobiona odpustowymi zdobyczami”

Słoneczniki w słońcu. Jestem przekonana, pomogą mi przetrwać wielkie burze, które czekają mnie w najbliższych dniach.

 

Niedługo Boże Ciało. Szykujcie się na odpust!

LinkedInShare

Poranek

Chmury – to poranek.
Różowy baranek
Na nieba zagrodzie.
O życia urodzie
Pisać tu nie będę,
lecz do pracy siędę.

Chmury jak baranki –
– takie me poranki.
Na pracy zagrodach
Jestem jak w ogrodach.
Pisać zacząć trzeba,
bo inaczej bieda.

Chmury co barankiem
minęły wraz z rankiem.
Na zagrodzie pracy
samam tu, bez bacy.
Pisaniem zajęta,
Klik – wysyłam mejla.

LinkedInShare