Tag: Kościół

Muzyka w kościołach – krakowskie kontrowersje

Kuria krakowska, w cieniu miłościwego kardynalskiego kapelusza Don Stanislao skryta, ogłosiła, że Vivaldi czy Chopin w kościołach diecezji nie przejdą. Koncertów biletowanych nie wolno urządzać, bo się nie godzi. Przecież – jak ja sobie to tłumaczę – nawet Jezus kupców ze świątyni wygnał, więc i muzyków usunąć należy. Zakaz ów (który ponoć wg niektórych zakazem wcale nie był, tylko przypomnieniem) czym prędzej uchylono, rozrzucając winę wokoło, na kogo padnie…

Ile razy miałam przejścia z zakonnicami (najczęściej) grającymi (to nadużycie słowne) na organach w wiejskich kościołach, gdzie zdarzyło mi się państwu młodym przygrywać na flecie w czasie ślubnej mszy? Nie wiem. Nie chcę krzywdzić zakonnic, bo podobne sytuacje przechodziłam również z panami organistami.
Pal licho (ups, ależ słowo w kontekście kościelnym!) wiejskie kościoły, choć wiadomo, że wieś dzisiaj to już nie to samo, co kiedyś. W jednym z szacownych krakowskich kościołów, nie powiem w którym, by reputacji nie psuć, dowiedziałam się, że żadna „awemaryja”, żaden „Bach czy Gunod” nie przejdą, bo można, w zależności od okoliczności, wybrać „Łzy matki” lub inną piosenkę. Okazja była wesoła, więc, mimo tytułu (matki na ślubach dzieci swoich płaczą), wybrałam inną piosenkę, której jednak już nie pomnę. Państwo młodzi również nie pamiętają, gwarantuję to, a gdyby to choćby ów „Szubert” był czy „arianastruniegie”, to by pamiętali, potrafiliby powiedzieć, co im zagrałam.
Raz się uparłam i państwo młodzi też się uparli. „Wstrzeliłam się” w pustkę dźwiękową w czasie komunii. Zakonnica-organistka zbladła, a ja z uśmiechem na twarzy (dla tych, co nie wiedzą: na flecie grając, zawsze się ma uśmiech na twarzy, takie zadęcie!) wygrałam kawałek przepięknej sonaty J.S. Bacha, wprawdzie oryginalnie z akompaniamentem, ale, wobec stanowczego sprzeciwu potencjalnej akompaniatorki, poszło solo. Też było pięknie. Państwo młodzi płakali, ja płakałam, pewnie i Bach, w niebie dla muzyków, płakał z radości, że przekroczyłam wyznaczoną granicę.

Zagrałam tę część, która zaczyna się w 20:27 minucie nagrania

To moje wspomnienia, trochę pseudokombatanckie, bo jednak historykiem jestem, nie muzykiem (tak trochę muzykiem też, dyplom w końcu mam, na półce). Koleżanki moje, koledzy – profesjonaliści, potrafiliby więcej historii opowiedzieć, z których powstałby piękny tom wspomnień o muzyce w kościele. Przecież poza muzyką jest jeszcze wielka sfera stroju – pamiętam dobrze mamę przygotowującą się do każdego koncertu w kościele, szczególnie u św. św. Piotra i Pawła w Krakowie, jak do wyjazdu na Syberię i to kibitką, nie I klasą „transsibu”. Kilka swetrów, szal, ze dwie pary rajstop, spodnie, ciepłe buty. Jak tu grać „na cebulkę”? Jeszcze na flecie mały problem (choć wydaje się, że usta przymarzają do ustnika i strój leci), ale kwintet smyczkowy? puzonista? Jak się ruszać w takim stroju? Lata minęły, kościoły się ogrzewa, nie jak dawnej, i panie występują w strojach co najmniej krępujących wszystkich poza nimi samymi, zdaje się.

Wracam do adremu. Do zakazu czy też interpretacji regulacji kościelnych.

Historia muzyki zachodniej to historia muzyki kościelnej, głównie chrześcijańskiej, katolickiej i protestanckiej – taką miałam wiedzę (nędzną) po wyjściu ze szkoły muzycznej II stopnia. W III klasie tejże szkoły, czyli jakby w I klasie ówczesnego liceum, nauczono mnie, że historia muzyki zaczyna się w starożytnosci, ale o tym nic nie wiemy, znamy tylko skale (śpiewaliśmy w tych skalach, jeszcze w podstawówce, co było przypadłością okrutną). Później dowiedziałam się, że wiemy całkiem sporo o starożytnej muzyce greckiej, a nawet się ją nagrywa, zrekonstruowaną, oczywiście, na podstawie przekazów w piśmie i ikonografii. Do dziś mam w pamięci jedno zdanie w zeszycie skrzętnie zapisane: „śpiewy synagogalne dały początek chorałowi gregoriańskiemu”. Tak oto gładko przeszliśmy jesienią 1990 roku od starożytności do średniowiecza w muzyce, a zarazem do muzyki niechrześcijańskiej i nie rozwijanej w „cieniu katedr”. O muzyce popularnej, niekościelnej, usłyszałam przy okazji wykładu o średniowieczu, a i wtedy niewiele (minnesingerzy, meistersingerzy, trubadurzy i truwerzy, goliardzi i inni, im podobni), a potem, nagle, objawiła się przede mną camerata florencka (chyba świecka twórczość mistrzów niderlandzkich mi w szkole umknęła …). Potem, już samodzielnie, zaczęłam odkrywać „inne” muzyki. Folki, nie folki, muzykę Grecji starożytnej, śpiewy bizantyńskie, oszołomieniem skończyło się przesłuchanie Carmina burana nie w opracowaniu C. Orffa, lecz w próbie odtworzenia, jak to mogło być wykonywane w średniowieczu (jest takich prób kilka, jeśli nie kilkanaście!).

Do czego zmierzam: otóż do tego, że mimo wszystko, chcemy czy nie chcemy, zachodnia kultura muzyczna nierozerwalnie związana jest z kościołami – tam ją wykonywano, dla świątyń i celów religijnych ją komponowano, ludzie Kościoła ją sponsorowali i, dzięki nim kultura się rozwijała.

Ludzie Kościoła jednak co pewien czas (perfidia?) wprowadzali rozmaite zakazy, przepisy i regulacje dotyczące muzyki. Jednym z najbardziej przerażających (wiem, zasunę z tzw. grubej rury) był zakaz wykonywania przez kobiety muzyki (nie tylko muzyki – w ogóle występowania na scenach), który zaskutkował seryjną produkcją kastratów – ktoś sopranowe partie wykonywać musiał. Ciekawostką jest to, że akurat ten sam człowiek zabronił kobietom występów publicznych i również zabronił kastrowania chłopców.

Papież Sykstus V

Pierwsze stymulowało jednak drugie. Wspominam o tym w ogóle z jednego powodu. Wydaje mi się, że jest to dobry (drastyczny) przykład na pewne „zakręcenie” Kościoła w regulacjach związanych z muzyką. Oficjalnie zabrania się kastrowania, a jednocześnie przymyka się oko na przypadkowe wytrzebienie, które, skoro już się dokonało, a śpiewak jest doskonale wyszkolony, wiedzie go bezpośrednio do Kaplicy Sykstyńskiej, pod papieski płaszcz.

Właśnie, regulacje.

Kościołów, zgodnie z zasadami przyjętymi przez Kościół katolicki, a dotyczącymi sposobów wykorzystania świątyń

zabrania się [w świątyniach] tego, co jest obce świętości miejsca.

(kanon 1120 Kodeksu Prawa Kanonicznego)

Oczywiście, można to rozumieć literalnie i zakazać wszystkich rzeczy, które są „obce”. Można też podejść do tego inaczej i zastanowić się nad tym, co to znaczy „świętość” miejsca i jak ją zachować.

Nic, co świeckie, nie powinno bowiem mieć miejsca w naszych świątyniach

– powiedział (nieładnie stylistycznie, bo „mieć miejsce” to germanizm; lepiej byłoby „się odbywać”), zgodnie z doniesieniem „Gazety Krakowskiej” metropolita krakowski i ciągnął:

Nie łudźmy się, nie dotrzemy do wiernych przez muzykę, która nie ma inspiracji religijnych, chociażby była napisana przez wybitnych kompozytorów, nawet głęboko wierzących.

Nie mam kompetencji, by rozważać ten problem (poza drobną refleksją, że może jednak przez muzykę świecką da się dotrzeć do pokładów emocji ludzkich, od których jeden drobny krok do religijności wiedzie – poza takimi zatwardziałymi niewiaruchami jak ja). Pozostając jednak w sferze muzyki tzw. poważnej czy klasycznej, mogę stwierdzić, że wystarczy bywać tam, gdzie się ją wykonuje, by zaobserwować towarzyszące jej zawsze najwyższe skupienie i ciszę. Publiczność zachowuje się nie tylko grzecznie i kulturalnie, ale i godnie (pomijam koncerty szkolne, na których ulubioną zabawą jest „upadanie” metalowego numerka z szatni na ziemię). Kto na koncerty do filharmonii chodzi, ten o tym wie. W Krakowie wśród zorientowanych jest niewątpliwie kardynał Franciszek Macharski, którego wysoka i szczupła postać patronowała wykonaniom muzyki wszelkich rodzajów i gatunków z wysokości loży tzw. dyrektorskiej w Filharmonii Krakowskiej (ups, przepraszam, nie nauczyłam się: Filharmonii im. Karola Szymanowskiego w Krakowie). Kardynał pojawia się nadal w tej loży, zawsze tak samo sympatycznie przyjmowany przez filharmoników. Szkoda, że aż tak wielką muzyczną pasją nie zaraził swego następcę w krakowskiej Kurii, bo kardynała Dziwisza ze świecą szukać na koncertach.

Z mojego więc, zupełnie laickiego punktu widzenia, na dodatek zepsutego przez miłość do muzyki niemalże bezkrytyczną i pragnienie jej słuchania we wszystkich wnętrzach – w filharmoniach, operach, szkołach, w mieszkaniach prywatnych, na dworcach, w centrach handlowych i małych sklepach, i nawet na ulicach – publiczność przeniesiona z sali filharmonicznej do kościoła będzie się zachowywała godnie, przestrzegając świętości miejsca, nie zakłócając sacrum. Muzyka zaś dopełniać będzie piękno miejsca. Muzyka bowiem, bez względu na jej źródło – świeckie czy sakralne – zawsze jest pięknem.

Zastanówmy się – wrócę do historii – jak rozwijałaby się muzyka, którą dziś nazywamy klasyczną, na przykład w renesansie bez wsparcia Kościoła. Gdzie wypowiadałby się Palestrina? Jak doszedłby do mistrzostwa rzeczony Vivaldi, gdyby nie był księdzem? A czyż to nie właśnie w kościołach rozpłomieniła się wcześniej niż gotyk polifonia niderlandzka, pozostawiając orgię głosów i chórów, dopiero przez wspomnianego Palestrinę uporządkowanych?

Wszystko w kościołach, wszystko dzięki Kościołowi… Dziś także Kościół pozostaje jednym z największych mecenasów twórczości religijnej i trudno wyobrazić sobie znawcę muzyki współczesnej, który pomija dzieła Henryka Mikołaja Góreckiego czy Arvo Pärta.

O co właściwie chodzi? Myślę, że chodzi o pieniądze. Z imprez biletowanych dochody czerpie dana świątynia, w Krakowie np. kościół św. św. Piotra i Pawła, już wspomniany, niezwykle zimny, trudny do ogrzania. Zgodnie z informacją z „Gazety Krakowskiej” pieniądze pozyskiwane z organizowanych koncertów przeznaczano na ogrzewanie kościoła. Najwyraźniej jednak (tu hipotetyzuję! ostrzegam) nie odprowadzano z tego tytułu „świętopietrza”.

Zgadzam się zatem z wnioskiem, by kościoły zamknąć dla koncertów świeckich, nie będzie się propagować muzyki tworzonej przez ateistów, Żydów i masonów (np. msze Mozarta – wykluczone, za to Bach, choć luteranin, to zgodnie z polityką ekumenizmu, będzie mógł być wykonywany, choćby msza h-moll, a nawet kantaty). Zgadzam się i proszę Kurię krakowską o ponowne przemyślenie sprawy. Jednocześnie uprzejmie proszę o rozważenie zaprzestania biletowania zwiedzania Katedry na Wawelu (z grobami królewskimi, dzwonem Zygmunta włącznie oraz Smoczą Jamą – ups, przepraszam, to już z rozpędu dodałam) i Kościoła Mariackiego w Krakowie, jak również kilku innych świątyń na terenie Polski. Dziękuję.

 

PS W ramach bonusa wypowiedź Marka Jurka, który zachęca do dalszej pracy nad „teocentryzacją naszego życia religijnego i politycznego”. Polecam uczestnictwo w mszy świętej oprawionej muzycznie przez J.S. Bacha.

PS2 Nie, nie, nie. Nie zamierzałam nikogo krytykować. Zastanawiam się nad owym „zakręceniem”, ot tyle…

Screen Shot 2015-06-28 at 13.38.43

LinkedInShare

Ulica Józefa

Krakowianie i przyjaciele Krakowa, popatrzcie na tę petycję. Popatrzcie też na fan page na facebooku.

O co chodzi?
Właściciele kamienic przy ul. Józefa w Krakowie, w centrum Kazimierza, niedaleko placu Nowego i ulicy Bożego Ciała, wydzierżawili je prywatnej firmie, która podniosła czynsze, co zmusi mieszkańców i prowadzących lokale użytkowe do wyprowadzki. Wtedy w kamienicach przeprowadzony zostanie generalny remont i powstanie centrum hotelowo-konferencyjne.

W czym problem? Przecież…
to zbójeckie prawo właścicieli, by dysponować swoim majątkiem, to również prawo dzierżawcy, by podnosić czynsz. Rzecz w tym, że właściciele (zakon kanoników regularnych z pobliskiego kościoła Bożego Ciała, parafii dla większej części Kazimierza) od lat nie robili z tymi kamienicami nic, choć można było poszukać fundusze, uzyskać dofinansowanie, w jakikolwiek sposób zabezpieczyć ich stan. Przez te lata znalazły się tu ciekawe galerie, sklepy, kawiarnia „Eszeweria” (prywatnie moja ulubiona kawiarnia w Krakowie), które uczestniczą w tworzeniu barwnej kultury tej ulicy, organizującej nawet swoje święto raz do roku w czerwcu.

Dlaczego się dziwię?
Dlatego, że przecież kanonikom od Bożego Ciała powinno zależeć na tym, by mieć jak najwięcej „owieczek”, „duszyczek” w parafii. Zmniejszenie ich liczby na Kazimierzu da się obserwować codziennie; piszę to, jako mieszkanka Kazimierza od urodzenia, jako, bierna wprawdzie, bo ciągle niewypisana, ale mimo wszystko nadal jedna z owieczek Bożego Ciała. Chodziłam do tego kościoła jako dziecko i podlotek święcić koszyczek (tak, koszyczek) i widziałam, ile ludzi bywało w nim kiedyś. Teraz już nie chodzę, lecz czasem „przechodzę” i widzę, ile ludzi dziś staje w rządku z koszyczkami. Widzę, ilu parafian maszeruje dziś w p1rocesji na Bożego Ciała, szczególnie uroczyście obchodzonej w tej parafii i pamiętam, ilu ich było, gdy ja te kwiatki sypałam… Ludzie odchodzą od Kościoła, ale na Kazimierzu to przede wszystkim wyludnienie tej dzielnicy zmniejsza populację owieczek. Czy kanonicy regularni o tym nie wiedzą?

Dziwię się jeszcze tym bardziej, że…
…kanonicy regularni są świetnymi zarządcami majątku, który mają w swojej pieczy – taką przynajmniej ja im wystawiam opinię. Znakomicie odrestaurowali kościół Bożego Ciała (nawiasem mówiąc, mój drugi ulubiony gotycki kościół w Krakowie, zaraz po św. Katarzynie), co więcej, prowadzą digitalizację zbiorów, wyprodukowali rewelacyjny materiał 3D o wnętrzu kościoła (coś w rodzaju panoramy, ale z widokami szczegółowymi niemal do bólu oka, dostępny tylko jako tzw. gratis promocyjny, ponieważ przygotowano go nie w celach komercyjnych). Widać zatem myśl, powiedziałabym, nowoczesną w ich działaniach. Dlaczego zatem taki strzał we własną stopę w przypadku nieruchomości?

Królestwo niebieskie vs. królestwo konsumpcji
Zastanawiam się, co skłoniło kanoników regularnych do wydzierżawienia tych kamienic. Po prostu chęć czasowego pozbycia się „grzyba” (dosłownie i w przenośni) i tradycyjny system dzierżawienia, znany w średniowieczu – majątku raz zdobytego nie oddamy nigdy, lecz będziemy z niego czerpać korzyści, jak również czerpać je będzie pośrednik, podbijając tym samym ceny? A może potrzeba szybkiego pozyskania funduszy na finansowanie wcześniej wspomnianych przedsięwzięć? Wytłumaczeniem będzie pewnie bezmyślność. Nad kim wszakże będą opiekę duszpasterską sprawować kanonicy regularni, jeśli na własne życzenie pozbędą się owieczek?

Kraków się zmienia. Kazimierz idzie ramię w ramię
Tam, gdzie niegdyś były sklep papierniczy, mleczarnia czy piekarnia, dzisiaj są kawiarnie i kluby, w których co noc mamy do czynienia z masowym cudem: zamianą krwi w wino. Tam, gdzie biegałam po drożdże dla babci nie może się jednak utrzymać żadna knajpa. Przekleństwo, mam nadzieję, które kiedyś, po zamknięciu sklepu spożywczego rzuciłam, wisi nad tym miejscem. Przeklinałam i przeklinam, ale zmian nie zatrzymam i, co więcej, nie jestem w pełni im przeciwna. Protestuję dopiero wtedy, gdy widzę działanie bezsensowne, a takim, śmiem twierdzić, jest dzierżawa kamienic przy ul. Józefa w Krakowie.

Miasto marzeń, miasto turystów, miasto martwe
„Witaj w Krakowie, stolicy królów polskich” – wita wjeżdżających do miasta tablica. Królowie polscy bardziej dbali o to, kto mieszka w ich stolicy. Przynajmniej tak mogę powiedzieć o Kazimierzu Wielkim, który tu sprowadził Żydów po to, żeby wzmocnić tkankę miejską. Obecnie wszystko zmierza ku temu, by miasto stało się martwe. Już teraz idąc wcześnie rano do „miasta” (jak nazywa się obszar w obrębie Plant zamknięty), smutno mi się robi, gdy widzę, że ta część Krakowa nie budzi się na nowy dzień, niewiele widać zaspanych mieszkańców człapiących po bułki i „Dziennik Polski”, wyprowadzających pieski… Trudno się mieszka w centrum. Trudno i drogo, to prawda, ale tylko dzięki ludziom to centrum żyje.

Chaos obserwacji

  1. Parkowanie samochodów. Zauważyłam, że zmienił się styl parkowania samochodów w Krakowie. Jeszcze niedawno parkowało się jak najciaśniej, by jak najwięcej samochodów mogło się zmieścić na ulicach centrum, a szczególnie Kazimierza. Teraz parkujemy swobodnie, luźno, zostawiając „po pańsku” metr luzu od latarni czy nonszalancko zajmując dwa miejsca. Podzieliłam się tym wrażeniem z ojcem, a mój ojciec (o którym nie wiecie, że zna odpowiedzi na wszystkie moje pytania, choć niekiedy jego odpowiedzi bardzo mi się nie podobają) wytłumaczył mi to prosto: ludzie, którzy do niedawna (a od dawna) mieszkali na Kazimierzu, byli przyzwyczajeni do ciasnoty, wiedzieli, że jeśli zaparkują luźno, to sąsiad się nie zmieści. Ci, którzy teraz zapanowali na dużej części Kazimierza, są przyzwyczajeni do tego, że w ich obejściu parkują tylko oni i nikt więcej.
  2. Działalność magistratu. Raczej jej brak. Miastu jakby nie zależy na tym, by zatroszczyć się o mieszkańców. Podejmuje się działania, by ściągnąć turystów, których liczba (sądząc po tłumie na ul. Grodzkiej w godzinie szczytu i kolejce na Wawel) osiągnęła już poziom nieogarnialny. Jednocześnie niewiele robi się, by poprawić komfort życia mieszkańców. Tramwaj, ronda, wiadukty – pewnie, że powstają, ale czy to one konstytuują atmosferę miasta, tworzoną w końcu przez jego mieszkańców? Może warto zadbać o ludzi, żeby tu naprawdę mieszkali, a nie tworzyli bezładne skupiska bloków czy jednorodzinnych domków wokół miasta…? Tym bardziej, że te koszmarne osiedla okołomiejskie są budowane bez planu, bez składu i ładu, zakłócają elementarne poczucie estetyki i dobrego smaku. Skąd ludzie wychowani w takich miejscach będą wiedzieć, co piękne?
  3. Kultura. Mam coraz silniejsze wrażenie, że w Krakowie zwycięża kultura nastawiona na „najeźdźców”, czyli turystów. Prawdziwe koncerty, regularne, zastępują koncerty „eventowe”, spektakle teatralne przyćmiewają festiwale, wystawy stałe krakowskich muzeów nikną w blasku rozsiewanym przez obwołane „wydarzeniem” wystawy czasowe. Kultura eventu nie jest kulturą prawdziwą, tak samo jak torcik Wedlowski nie jest tortem. Kulturę miejsca buduje się, opierając na działaniach oddolnych, lokalnych, bo – powtórzę – to ludzie tu mieszkający na stałe tworzą atmosferę miejsca. Ów genius loci, który Kraków miał, a który coraz bardziej płonie pod pseudo-ogniem tandetnych smoków made in China. Nawet z tradycyjnymi ciupagami coraz bardziej krucho… Retoryczne pytanie: dlaczego miasto w coraz mniejszym stopniu wspiera inicjatywy lokalne, wydając krocie na promocję Krakowa zagranicą i w Polsce? Chyba tylko po to, by miał kto zamieszkać w kolejnym hotelu, który powstanie u kanoników regularnych na Józefa…
  4. Wyludnianie. Wiem, że wyludnianie to proces, który następuje nie tylko w Krakowie, ale też, przyznaję, nigdzie indziej nie spotkałam się z tak dzikim jego przebiegiem. Z olbrzymim zainteresowaniem patrzyłam na akcję rodziny Malików towarzyszącą ich wyprowadzce z ulicy Smoleńsk. Podnoszono wielkie hasła: gentryfikacja i wyludnianie. Dodałabym jeszcze jedno: tworzenie atrapy. Kraków staje się miastem jak scenografie w Cinecittà czy Hollywood. Piękne fasady, za którymi nie kryją się ludzie, gdzie nie ma problemów albo problemy rozwiązuje się jak w filmach. Odnoszę wrażenie, że proces ten, z nieznanych przyczyn, wspierają po cichu władze miasta. Po co? Przecież jak owieczek kanonikom regularnym, tak i mieszkańców magistratowi zabraknie. Może, w pewnym sensie, to nawiązanie do myśli S. Wyspiańskiego, który twierdził, że z Krakowa trzeba zrobić wielkie muzeum, na rogatkach pobierać od przyjezdnych opłatę za wstęp, a mieszkańców wysłać do Zakopanego, bo tam zdrowe powietrze. Ale, pytam, na ile świadome, prozdrowotne, a na ile wyrachowane to działanie?
  5. Kościół. Przykro mi było patrzeć w Niemczech na to, jak tam Kościół – czy protestancki, czy katolicki – jest ośrodkiem życia lokalnych społeczności. Szkoda, myślałam sobie, że w Polsce tak nie jest albo też zdarza się to wyjątkowo. Teraz wpadło mi do głowy, że przecież kanonicy regularni mogli w części kamienic urządzić np. ośrodek kultury, na co z pewnością udałoby im się pozyskać fundusze zewnętrzne. Nie tylko wilk byłby syty, ale i owca cała, dająca wiele owieczek. W Niemczech przy parafiach istnieją przedszkola, zajęcia dla dzieci (nie religijne zajęcia, ale np. kursy komputerowe czy klub turystyczny), regularnie organizuje się spotkania dla parafian, są koła seniorów, którzy nie siedzą wokół stołu i dziergają na szydełkach lub śpiewają pobożne pieśni, ale wyruszają w parafię, pomagać uboższym, mniej zaradnym sąsiadom. U nas Kościół nie pełni tej funkcji integracyjnej ani też, jak widzę, nie zamierza jej pełnić. Łatwiej jest wydzierżawić kamienicę niż pracować z ludźmi…

Wracam na ulicę Józefa
Święto ulicy Józefa jest wspaniałą inicjatywą ludzi, którzy tę ulicę wybrali na swój codzienny świat. Spędzają na niej kilka godzin dziennie, konkurują ze sobą, walczą o klienta, wymyślają coraz to nowe atrakcje, ale też są ze sobą. Nie wiem, w jakim stopniu w tym święcie uczestniczą już istniejące przy ul. Józefa hotele, ale wyobrażam sobie, że nowe centrum hotelowo-konferencyjne przy ul. Józefa uczyniłoby wielką wyrwę w tej wspólnej radości.

Podpiszcie petycję. Obawiam się, że niewiele to zmieni, centrum powstanie, ludzie się wyprowadzą, galerie przeniosą, „Eszeweria” ma już nowy lokal naprzeciwko (miły, ale nawet w ułamku nie tak przyjemny, jak prawdziwa „eszewka”). Niech jednak zostanie ślad po tym, że ludzie są razem, że chcemy przeciwstawiać się decyzjom wpływającym na nas wszystkich. Nie odbieramy prawa do dysponowania własnością, ale prosimy, by i nas traktowano poważnie. Nas, mieszkańców. Nas, krakowian.

PS Oświadczam uprzejmie, że nie jestem w żaden sposób związana z którąkolwiek galerią, sklepem czy kawiarnią przy ulicy Józefa.

Screen Shot 2015-06-28 at 13.08.08

LinkedInShare

Oktawa świętego Stanisława

Nie będę nic pisać o samym święcie, o obchodach, o procesji. Nawet nie zająknę się w rozważaniach, dlaczego przedstawiciele władz państwowych i lokalnych, a także reprezentanci krakowskich szkół wyższych przeszli w tejże procesji, tradycyjnie organizowanej w pierwszą niedzielę po 8 maja, który to dzień jest w polskim Kościele przeznaczony dla świętowania Stanisława, biskupa krakowskiego, ani też nie dorzucę, co na ten temat myślę (tzw. świętego, a przecież zdrajcy). Nie będę komentować tego wątku, jeśli komuś się zachce ze mną dyskutowac na ten temat. Nie podejmę też tego, co dla mnie było najbardziej uciążliwe – hałas, którym atakowano mnie od rana. Odgłosy nabożeństwa wcale mi nie przeszkadzają, ale dlaczego nagłośnienie było tak mocne, że mimo nowych okien, podobno szczelnych, słyszałam odgłosy z zewnątrz lepiej niż własną muzykę w domu? Wreszcie, dlaczego chór zatrudniony do śpiewania na uroczystości fałszował (szczególnie soprany)? I dlaczego kleryk, który został wybrany na ten dzień, miał problemy z intonacją i utrzymaniem dźwięku na jednym poziomie do tego stopnia, że nawet organista nie trafiał w tonację, do której „zmodulował” w czasie śpiewu?

Nie, nie będę o tym pisać. Bo będzie o odpuście.

Odpust to było dla mnie słowo puste (aliteracja ładna, choć niezamierzona). Gdy zrozumiałam, co to znaczy „odpust”, trochę przestało mi się podobać „chodzenie na odpusty”. Gdy zrozumiałam, co to znaczy „pójść na odpust”, kupić sobie „coś”, a w zamian dostać odpuszczenie grzechów – w najbardziej banalny sposób tłumaczone – przestało mi się to podobać. Wiem, oczywiście, że to nie działa już tak jak kiedyś, w średniowieczu czy wczesnej epoce nowożytnej, nie ma odpustu z automatu, za wydanego miedziaka. Wiem też, czym jest procesja i takie dewocyjne ujawnienie wiary nawet mi się podoba – zdaję sobie sprawę z tego, że przejście w procesji jest dla uczestników wspólnotowym przeżyciem religijnym. Taka idea, koncepcja doświadczenia zbiorowego jest obiektywnie przekonująca dla mnie, choć nie trafia do mnie subiektywnie.

Poszłam na odpust, bo to dla mnie tradycja.

Zbliżałam się z obawą, co zobaczę.

„…i odpuść nam nasze grzechy”

…za kupiony kawałek plastiku. Wiem, że to już przeszłość i to daleka przeszłość, i zakup dokonany na odpuście, to nie jest faktyczne odpuszczenie grzechów. To zdanie bardziej odnosiło się do tych, którzy pozwalają, by co chwilę na odpustach pojawiały się kramy z badziewiem. Niechże ich grzech, karmienia tandetą, zostanie im odpuszczony.

„Idziemy na krucjatę”

Jak inaczej zinterpretuje historyk obecność kramu z bronią zabawkową na religijnym odpuście? Tak, można było też wspomnieć wojowniczego papieża Juliusza II, ale krucjaty łatwiej. Organizatorzy chyba uzgadniają z właścicielami kramów, co będzie sprzedawane, Kościół powinien uczestniczyć w procesie odchodzenia od takich zabawek dla dzieci.

„Wszystko, co najważniejsze”

Jako dziecko nie rozumiałam zdobienia okien i bram na procesję. Dziś widzę to tak, jak człowieka, który przed wyjściem z domu, stroi się dla innych. Albo lepiej: gospodarza, który przyjmuje gości i chce im pokazać wszystko, co dla niego najważniejsze.

„Cisza między murami”

Ludzki gwar, szarpanie się baloników na wietrze, syk helu wdmuchiwanego do nich, furkotanie wiatraczków – zmęczyło mnie. Tam, gdzie chmury, tam, gdzie niebo – tylko tam ciszę na odpuście można znaleźć. Tam, gdzie nie ma ludzi. Na odpuście niebo jest szczególnie ważne i zapatrzeni w cuda na kramach, zapominamy o cudach niebiańskich.

„Na koniku, hej!”

W tym różowym koniku mieści się miliard marzeń dziecięcych… Na zdjęciu kucyk się błyska. Piękny jest. Marzyłam i ja o takim. Cieszę się, że w sferze marzeń na zawsze pozostanie.

„Bawimy się w chowanego”

Trzy zapomniane baloniki z, o ile się nie mylę, teletubisiami. Schowane za krzesłem, odwrócone tyłem do przechodniów. Żal mi się ich zrobiło. Czyżby schowane na fali starego oskarżenia o szerzenie perwersji?

„Zdobycze odpustowe”, czyli „Dziękuję Ci, Babciu”

Z odpustu wróciłam z łupami, choć niebogatymi. Kolczyki oraz wiatraczki, czyli najważniejsza metoda walki z gołębiami mojej babci. Pójdę w jej ślady. Postawię dwa wiatraczki na balkonie, jeśli pomogą, to dziękuję Ci, Babciu!

„Ozdobiona odpustowymi zdobyczami”

Słoneczniki w słońcu. Jestem przekonana, pomogą mi przetrwać wielkie burze, które czekają mnie w najbliższych dniach.

 

Niedługo Boże Ciało. Szykujcie się na odpust!

LinkedInShare