Tag: Film

Barnes, Foster Jenkins, Szostakowicz, Toscanini (pozornie name dropping blogpost)

W czasie, gdy zmagałam się z najnowszą książką Juliana Barnesa, The Noise of Time, czyli beletryzowaną biografią Dymitra Szostakowicza, widziałam też film Boska Florence. W obu tych dziełach pojawia się ta sama historia – o Arturo Toscaninim ofiarowującym płyty z nagraniami dokonanymi pod jego batutą. Tak to opisał J. Barnes, starając się wydobyć myśli D. Szostakowicza:

Toscanini was the worst. He had never seen the conductor in action; only knew him from records. But everything was wrong – tempi, spirit, nuance… Toscanini chopped up music like hash and then smeared a disgusting sauce all over it. This made him very angry. The ‘maestro’ had once sent him a recording of his Seventh Symphony. He had written back, pointing out the distinguished conductor’s many errors. He did not know if Toscanini had received the letter or, if so, understood it. Perhaps he had assumed it must contain only praise, because soon afterwards the glorious news reached Moscow that he, Dmitri Dmitrievich Shostakovich, had been elected an honorary member of the Toscanini Society! And shortly after that, he began to receive gifts of gramophone records, all conducted by the great slave-driver. He never listened to them, of course, but piled them up as future presents. Not for friends, but for certain kinds of acquaintance, those he could tell in advance would be thrilled. It was not just a matter of amour propre; or one that concerned only music. Such conductors screamed and cursed at orchestras, made scenes, threatened to sack the principal clarinet for coming in late[…].

W filmie Stephena Frearsa Arturo Toscanini niezapowiedziany odwiedza Florence Foster Jenkins, bogatą miłośniczkę muzyki, mecenaskę dużej części nowojorskiego życia muzycznego w czasie aktywności dyrygenta. Grająca tytułową rolę Meryl Streep wita go z uroczym amerykańskim akcentem włoskim powiedzeniem: „La mia casa è la tua casa”, na co dyrygent wręcza jej prezent – nagranie pod jego batutą („My recording” – jak mówi) The Bell Song (Air des Clochettes) z Lily Pons.

Kłopot w tym, że Toscanini nigdy nie nagrał z Lily Pons tej słynnej arii z Lakmé, opery, której autorem jest Léo Delibes. Taka filmowa wtopka, całkiem na marginesie nadmieniam o tym.

Po wyjściu dyrygenta następuje krótka wymiana zdań między głównymi bohaterami – milionerką i jej partnerem, St. Claire Bayfieldem.

– Ile chciał? – pyta Bayfield.

– Tysiąc. Ale dał mi płytę. – mówi Foster Jenkins, stawiając igłę na winylu. Sprawia wrażenie zachwyconej, podchodzi do Bayfielda, chwytają się za ręcę, jakby mieli zacząć tańczyć. Zbliżenie na plakat anonsujący koncert orkiestry NBC pod Toscaninim właśnie, z Lily Pons jako solistką. Czy taki koncert się odbył – pewnie w archiwach Carnegie Hall można sprawdzić…

Toscanini, gdy na niego teraz patrzę, stoi w nie najlepszym świetle. A jakie to światło było naprawdę? Nie wiem – to nie historia Toscaniniego. To historia przypadku, który sprawił, że te dwie sceny, jedna przeczytana, druga obejrzana, dotarły do mojej świadomości równocześnie. Być może go krzywdzą – nie wiem nawet, czy faktycznie prosił w taki sposób, jak w filmie przedstawiono o finansowanie przedsięwzięć muzycznych.

Jedna sytuacja bywa dla wielu dowodem na coś. Na czyjąś złośliwość, na chytrość, na despotyczny charakter. Dwie sytuacje potwierdzają pewność zyskaną za pierwszym razem (czy można potwierdzić pewność? Tak, w paranoicznym i pełnym absurdu świecie – tak). A ja mimo wszystko będę wątpić. Może i Toscanini zbyt równo z metronomem dyrygował, jak szwajcarski zegarek, jak polskie przedwojenne pociągi, ale może dzięki temu otrzymaliśmy zestaw idealnych temp?

Pisząc, wysłuchałam prawie w całości III symfonię Beethovena – Toscanini dyryguje NBC Symphony Orchestra, nagranie z 1949 roku. Lubię to nagranie. Mimo uprzedzenia Szostakowicza do tego interpretatora, u którego wszystko było złe, jak napisał Julian Barnes: tempo, dusza, szczegół.

Dlaczego jednak zmagam się z książką Juliana Barnesa? Tak, ciągle jej nie skończyłam, dawkuję ją niemal kropelkowo. Trudno czyta mi się dzisiaj o losach Szostakowicza – niby mi znanych czy ze szkoły, czy ze znakomitej książki Krzysztofa Meyera. Człowieka uwikłanego w historię bardziej niż przeciętny obywatel ZSRR. Człowieka spętanego historią, który jednakowoż pozostał ciągle wolny. A ta wolność, paradoksalnie, była jego więzieniem. Toutes proportions gardées porównuję jego przejścia z dzisiejszą sytuacją kultury. Wzdycham, zachowuję w notatkach celne zdania pisarza i dopiero przy nazwisku „Żdanow” się wzdrygam. Tyle już razy sama powiedziałam „żdanowszczyzna”, mając na myśli aktualny stan kultury w Polsce. Obiecuję, tak jak postanowiłam nie wyrabiać sobie opinii o Toscaninim na podstawie dwóch sytuacji w fikcji literackiej i filmowej, tak też zacznę zbierać do koszyczka owoce dobrej zmiany w kulturze, by na podstawie plonów móc moją pewność potwierdzić.

Książka Juliana Barnesa, muszę to dodać i podkreślić, jest wspaniała. Bardzo gorąco polecam!

LinkedInShare

Margaret Thatcher vs J. Edgar Hoover, czyli oglądam filmy

J. Edgar vs Iron Lady. Bliźniacze filmy – oba o wielkiej postaci z historii świata XX wieku, oba usiłują zdemitologizować głównego bohatera, oba pokazują jego słabość i na tym zdaje się, że wyliczanka „oba” się kończy.

Posłuchaj, jak przemawiał J. Edgar Hoover

Posłuchaj, jak przemawiała Margaret Thatcher (słynne „No, no, no”)

Meryl Streep vs Leonardo DiCaprio

Ona dostała Oskara, on nie dostał nawet nominacji, choć przeobrażenie, jakie przeszedł Leo było o wiele głębsze niż to, którym poddano Meryl. To nie tylko kwestia akcentu, zmiany głosu, sposobu wypowiadania się (niepowtarzalnego i charakterystycznego w przypadku obu tych osób), charakteryzacji… To sprawa także otrzymanego materiału: Meryl Streep doskonale poradziła sobie ze słabym materiałem na film; Leonardo DiCaprio mistrzowsko zagrał w świetnym filmie. Wydawałoby się 1:0 dla Leo…

Dlaczego Leonardo?

Odniosłam wrażenie, że M. Streep jako M. Thatcher sprawdziła się tylko w „młodszej” wersji i, jak dla mnie, nie sprostała byłej pani premier w starszym wieku, w ciężkiej chorobie. L. DiCaprio natomiast „dojrzewał” razem z J. Edgarem Hooverem, co było o tyle trudne, że płaszczyzny czasowe w filmie były dość mocno pogmatwane. W filmie C. Eastwooda nie pasował mi jedynie głos pierwszoplanowego aktora: u starego człowieka nadal brzmiał nieco zbyt młodzieńczo. M. Streep głos zmieniała, ale grając zniedołężniałą psychicznie, brzmiała niewiarygodnie. Jej głos dobiegał jakby z tuby, był nienaturalnie przyklejony do odtwarzanej postaci.

Dlaczego J. Edgar, a nie Iron Lady

O ile realizatorzy filmu o Iron Lady skupili się na niej słabej, nie wiadomo dlaczego walcząc z mitem „żelaza” za pomocą choroby, o tyle twórcy filmu o dyrektorze FBI, najpotężniejszym człowieku dwudziestwiecznej USA, jego wszechmocnemu ego przeciwstawili alter ego, w postaci zwyczajnego człowieka, jego zwyczajnych słabości i jego zwyczajnych chwil załamania (trzy takie momenty są bardzo wyraźne w filmie, być może nawet zbyt przerysowane, ale przez Leonardo zagrane wspaniale).

Choroba M. Thatcher w filmie jest na drugim biegunie jej niegdysiejszej władzy, to polaryzacja uderzająca w oczy widza tak, że aż przestaje być wiarygodna, staje się oczywista i, wykorzystywana uporczywie do końca filmu, zaczyna nudzić.

Przeciwnie C. Eastwood, który subtelnie posłużył się aluzjami na temat prywatnego życia Hoovera i jego zamotania, uwikłania w oficjalny wizerunek, który stał się również jego prywatnym obliczem. Otrzymaliśmy dzięki temu ekranową postać dyrektora FBI o wielu twarzach: nie o dwu obliczach, jak w przypadku M. Thatcher.

Oba filmy są zupełnie inaczej zrealizowane i mają inny cel – tak mi się wydaje, choć poszukiwanie celu zrobienia filmu o „takiej” M. Thatcher to zadanie karkołomne i, w moim przypadku, zakończone niepowodzeniem.

Walka z duchami – matka vs Denis

Margaret Thatcher w filmie Phyllidy Lloyd walczy z duchem męża, Denisa, który choć zmarł, jest cały czas obecny przy niej, gdy z pola widzenia znikają żyjący. Przebywa w świecie duchów, o czym reżyserka nieustannie nam przypomina. Nie wiemy jednak, czy są to zwidy chorej starszej pani, czy to jej świadoma obrona przed rzeczywistością, która wielką panią premier przerosła (utrata władzy rozumiana jako sytuacja nie do opanowania).

J. Edgar Hoover walczy z matką. Jakże jednak mocować się z Judy Dench, którą C. Eastwood obsadził w roli matki Hoovera? Wybór trafny; za tą aktorką „idą” jej role, kreacje kobiet silnych. Chcemy czy nie chcemy, widzimy w niej Elżbietę I, przed którą nawet dyrektor FBI chyli czoła. W przejmującej scenie przyznawania się matce przez syna do „nielubienia” kobiet, słyszy od niej, że wolałaby mieć martwego syna niż syna-narcyza. Jedno zdanie, które usłyszane przez młodego człowieka w tej filmowej wizji pokonuje alter ego Hoovera, spychając je do niebytu. Bohater sięga do tych wspomnień, jak możemy się domyślać, dopiero w ostatnim dniu życia, gdy po raz pierwszy – podkreślam: w filmowej wizji – decyduje się okazać uczucie Clyde’owi Tolsonowi, swemu partnerowi (przy czym słowo „partner” ma tu wiele znaczeń…).

Oboje zatem żyją w cieniu ducha, choć dla premier Wielkiej Brytanii to ostatnie lata, a dla Amerykanina – całe życie. Ta walka jednakowoż jest przedstawiona bardziej wiarygodnie w drugim przypadku. Nie przekonuje nawet mające być dramatycznym przełomem pakowanie ubrań Denisa; Meryl Streep je pakuje aktorsko świetnie, lecz nie wykorzystano tu symboliki pakowania jako żegnania się, a jej łopatologiczne ukazanie (standardowe worki na śmieci, bezładnie upychane w nich sztuki odzieży) nie daje takiej głębi wyrazy, jak mimo wszystko przerysowana scena pożegnania z matką dojrzałego Hoovera, przebierającego się w jej suknie, szarpiącego na sobie jej korale – one mogą się rozsypać, on, dyrektor, nie ma do tego prawa.

Znaczące, zapamiętane sceny

Uwaga, bardzo to subiektywne (jakby to, co w poprzednich częściach subiektywne nie było). Otóż z całej Iron Lady w pamięć zapadła mi scena spotkania z amerykańskim sekretarzem stanu, spotkanie poświęconego brytyjskiej interwencji na Falklandach. Tu, rzeczywiście, Meryl Streep wspięła się na aktorski parnas, ale też ta scena została wyjątkowo dobrze napisana. Trudno bowiem doceniać odtwarzane przez aktorkę przemówienia w parlamencie, jej naśladowanie głosu (i jego przemian) – aktorstwo to przecież nie tylko imitacja pierwowzoru! Zatem ta jedna scena pozostanie w mej pamięci, świadcząc niewątpliwie na korzyść aktorki, ale nie przesądzając o całym filmie.

W przypadku J. Edgara mam trudność z wyborem. Nie zdecyduję się na wspomnianą scenę paracrossdressingową*, bo, jak już wspomniałam, uważam, że jest przerysowana (choć świetnie zagrana, podkreślam). Nie zdecyduję się także na scenę załamania głównego bohatera, płaczącego, nieobecnego w pracy duchem (niewyobrażalne). Nie wybiorę także sceny wyznania miłości przez Clyde’a Edgarowi (jej nie przerysowanie, ale gwałtowność mnie powstrzymuje, aczkolwiek przyznaję rację temu, kto tę scenę wymyślił: jak inaczej mężczyzna może wyznać drugiemu mężczyźnie miłość w tych czasach, w tej sytuacji – zależności zawodowej i wobec tego, że ów drugi to J.E. Hoover…). Zdecyduję się na scenę na wyścigach, gdy obaj panowie są już w wieku zaawansowanym i Clyde przeżywa udar. To kwintesencja – według mnie – troski Hoovera o współpracownika, najbliższego człowieka i jednocześnie wyraz jego najwyższego egoizmu, wyzierającego z każdego kadru filmu. Tu, w tej scenie, poznajemy go jako człowieka, którego rozumiemy i z którym współ-czujemy. Ta scena uwypukla także inną: gdy Clyde Tolson puka do drzwi gabinetu dyrektora FBI, a ten do pracownika spisującego jego biografię mówi: „Ignoruj go”. Później dopiero dociera do nas, jak bardzo realizatorzy filmu wykorzystali relację obu mężczyzn.

Takiej sceny jak wspomniana scena z wyścigów zabrakło w filmie o Margaret Thatcher. Jej „człowieczeństwo” poznajemy tylko przez pryzmat wyobrażeń reżyserki i scenarzystki, a nie składając w całość podobne wyobrażenia reżysera i scenarzysty filmu o J.E. Hooverze i informacje prawdziwe bądź krążące plotki.

Jeszcze jedno, drobiazg odnoszący się tak do gry aktorskiej, jak i sposobu realizacji filmu: twarz. Z filmu o Żelaznej Damie zapamiętałam, że miała ona „jedną” twarz, kamienną raczej niż żelazną – jakby Meryl Streep przez „bogatą” charakteryzację nie była w stanie zmienić wyrazu twarzy. Leonardo DiCaprio jest centralną postacią filmu, tak też jest filmowany, jest na niego wiele zbliżeń, poznajemy tak różne jego oblicza, że chcąc nie chcąc, domyślamy się, że to człowiek o wielu twarzach.

Kobieta vs mężczyzna

W ten oto sposób dochodzę do wniosku, że kino ciągle nie radzi sobie z filmami o kobietach. J. Edgar został zrobiony przez ekipę męską o mężczyźnie; Iron Lady – przez kobiety o kobiecie. Choć nagrody przypadły temu drugiemu filmowi, to oceniam go niżej, także w kategoriach stereotypów genderowych.

Wewnętrzne rozdarcie Margaret Thatcher w filmie o niej to tęsknota za mężem chwilami wręcz ocierająca się o żal za wybranie polityki zamiast życia z nim (choć uprzedzała go, że nie będzie kobietą myjącą filiżanki, o czym dowiadujemy się nawet z zajawki filmu). Twórczynie popadły tu w nieszczęsny stereotyp, nakazujący kobietom wybierać, podkreślony w wielu miejscach (np. złe relacje z córką to efekt wyboru). Pani premier, Żelazna Dama, jest słabą kobietą, która wybrała drogę siły.

W przypadku filmu o Hooverze jego twórcy nie muszą się uciekać do przeciwstawienia siły i słabości, bo słabość głównego bohatera jest tylko uzupełnieniem jego charakterystyki, a nie cechą równoważącą potęgę (jak w drugim z filmów). Mężczyzna może ujawniać słabości, a kobieta w połowie jest słabością. Czy właśnie tak należy postrzegać taką kobietę jak Margaret Thatcher? Mam tu duże pretensje do realizatorek. W wymiarze edukacyjnym zastanawiam się, co ten film przekaże młodym kobietom? Nieważne, że była jedną z osób trzęsących światem w drugiej połowie XX wieku. Ważne, że na koniec zabrakło jej chłopa.

Reasumując

Nie, nie będzie podsumowania. Wszystko, co miałam do powiedzenia – powiedziałam. Żal mi, że Leonardo DiCaprio, jeden z moich najulubieńszych aktorów, niezwykle utalentowany, fenomenalny wręcz aktor, nie został doceniony ani za tę rolę, ani za wszystkie poprzednie. Mam nadzieję, że to się zmieni. Mamy go w pamięci jako bohatera na Titaniku, a zapominamy o tak doskonałych kreacjach jak w Złap mnie, jeśli potrafisz, Aviator, Gangi Nowego Jorku czy rewelacyjna Infiltracja. Jest dla mnie mistrzem przeobrażeń, czego dowiódł, kreując J. Edgara Hoovera. Czekam na jego Gatsby’ego, który w tym roku nadejdzie i szykuję się na przegląd filmów z boskim Leo, co i wszystkim czytającym ten tekst polecam.

Żelaznej Damy mi szkoda. Zasługuje na lepszy film, być może zasługuje na lepszego reżysera.

Trailery

* Karkołomne słowo, ale to jedyna aluzja w filmie do ponawianych od lat plotek o upodobaniu J.E. Hoovera do crossdressingu.

LinkedInShare

Montserrat Figueras (1942–2011)

Chwyciła mnie za serce lata temu, głos nieziemski, jeśli anioły śpiewają, to Montserrat Figueras jest między nimi, prowadzi ich chóry. Tyle piękna nam zostawiła, na lata będzie, nuta po nucie, zbierać je będziemy, cieszyć się, płakać na zmianę, wspominając czarne włosy i głębokie oczy, i te dźwięki.

Lux Feminae – nie mogła wybrać lepszego tytułu dla swojej autorskiej płyty, z której pochodzi zjawiskowa muzyka. Wciela się na niej w wiele ról, które kobiety przyjmują w życiu – kobieta tajemnicza, matka, kobieta bawiąca się…

Popatrzcie też na Prolog do Orfeusza C. Monteverdiego (1607), pierwszej opery tego kompozytora, jednej z pierwszych w ogóle w historii muzyki (zgodnie z informacją na YT, umieszczanie filmu na stronach zostało wyłączone na żądanie).

Montserrat Figueras występuje w roli bogini Muzyki; w prezentowanym fragmencie zapowiada historię miłości Orfeusza i Eurydyki, bardzo lubiany temat wczesnych oper, gatunku, którego powstanie datuje się na 1597 rok.

Zwróćcie uwagę na teatralizację występu; wszystkie koncerty zespołu prowadzonego przez Jordiego Savalla, prywatnie życiowego partnera Montserrat Figueras, były starannie zaplanowanymi spektaklami. Wykorzystywano w nich grę świateł, siłę słowa, muzycy, także z orkiestry stawali się aktorami. Tu mamy do czynienia z prawdziwym scenicznym wykonaniem opery Monteverdiego, trudno się temu dziwić, lecz takie teatralne zabiegi Savall stosował również w prezentacjach estradowych.

Jordi Savall regularnie przyjeżdżał do Krakowa, pokazywał u nas kolejne programy. W tym roku mogliśmy się wybrać na La Tragédie Cathare, jeden z najnowszych spektakli, w który występowała także Monserrat Figueras, jednak artystka się nie pojawiła, zgromadzoną publiczność poinformowano, że przed występem powstrzymała ją choroba. Domyślam się tylko, że ten sam powód, ta sama choroba, ją zabrała.

Przychodzi mi na myśl jeszcze książka i film (bardziej znany niż sama powieść) – Wszystkie poranki świata. Dzięki muzyce do tego filmu Jordi Savall i jego zespoły zyskali olbrzymią popularność. Można nawet powiedzieć, że to dzięki temu filmowi i tej ścieżce dźwiękowej muzyka dawna wykonywana w sposób historycznie poinformowany stała się powszechnie znana.
Historia opowiedziana przez autora książki, Pascala Quinarda (polecam też notę Krzysztofa Rutkowskiego o pisarzu), to dzieje znajomości dwóch wielkich muzyków XVII wieku: M. (Jean) de Sainte-Colombe i Marina Marais, wirtuozów violi da gamba, komponujących także na ten instrument. Jordi Savall jest współcześnie najlepiej znanym gambistą, dzięki niemu gamba nie tylko stała się na powrót znana, ale i ponownie wróciła na sale koncertowe, także w muzyce współczesnej.
Dziś, myśląc o tym filmie (bo, choć czytałam książkę, to jednak film, mistrzowsko zrobiony przez Alaina Corneau, to film wywarł na mnie większe wrażenie), przypomina mi się historia życia M. de Sainte-Colombe, jeden z wątków całej opowieści.

Gambista ów usunął się z dworu królewskiego, jak to ujmuje P. Quinard, po śmierci żony i na prowincji wychowywał dwie córki, muzykując z nimi (przepiękny duet córek Une jeune fillette, śpiewany przez Monserrat Figueras i Marię Cristinę Kiehr, z akompaniamentem Jordiego Savalla na violi da gamba i Rolfa Lislevanda na lutni) lecz odmawiając im czułości i miłości matczynej. Pustelnicze ich życie przerwał Marin Marais, szukający nauczyciela na miarę swego talentu, mistrza gamby, jakim był M. de Saint-Colombe.

(Jean Rousseau, wielki gambista i autor Traktatu o violi, 1687 o M. de Saint-Colombe)

Nie o tym chciałam pisać. Nie wiem – i nikt tego nie wie – kim dla M. de Saint-Colombe była jego żona. Dla Jordiego Savalla Montserrat Figueras była nie tylko partnerką w życiu, ale i na estradzie, jak również w poszukiwaniach muzycznych i przedsięwzięciach wszelkiego rodzaju. Czy Jordi Savall usunie się z życia, jak uczynił jego znakomity poprzednik, którego twórczość rozsławił muzyką do filmu Wszystkie poranki świata?

Mój ulubiony fragment z filmu – zdmuchnięcie świeczki, to czasem jak zamknięcie nieprzeczytanej książki. Zakończenie czegoś, co zakończonym być nie powinno. Z tym końcem nie godzi się M. de Saint-Colombe, który mówi do swojej zmarłej żony:

Minęło dwanaście lat, ale pościel w naszym łożu nie wystygła.

M. de Saint-Colombe, Les Pleurs

Weszłam na stronę wytwórni Alia Vox, własnego wydawnictwa muzycznego Jordiego Savalla. Nie zaskoczyła mnie strona główna ani rozbrzmiewająca muzyka. Jakże inaczej uczcić pamięć ukochanego człowieka, jeśli jest się muzykiem…

 

Udostępniłam wiele linków do Wikipedii, która wszakże albo skąpi informacji, albo podaje je błędnie. Wiem, to nasza – moja – wina, to my tworzymy Wikipedię, pisząc i edytując hasła lub po prostu przekazując pieniądze na działalność, gdy brak nam wiedzy. Zwracam na to uwagę, bo w haśle polskim poświęconym Montserrat Figueras podano jako datę jej urodzin rok 1948. Ja, w tytule posta, wybrałam rok 1942, jak informuje wytwórnia Alia Vox na swojej stronie. Polecam więc dalsze poszukiwania, szczególnie na temat twórczości M. de Saint-Colombe i Marina Marais. Polecam także, jak zawsze, sięgnięcie do źródeł – do nagrań Montserrat Figueras i Jordiego Savalla.

Screen Shot 2015-06-28 at 13.24.02

LinkedInShare

Cytrynowe drzewo

W nocy obejrzałam film Cytrynowe drzewa (Etz Limon), prod. Izrael/Niemcy/Francja, reż. Eran Riklis. Film o palestyńskiej wdowie broniącej w izraelskich sądach przy pomocy palestyńskiego prawnika swojego sadu cytrynowego, który ma być wycięty, bo może stanowić zagrożenie dla jej sąsiada, ministra obrony Izraela.
W głównej roli – przepiękna aktorka, Hiam Abbass (Hiyam – ten zapis jej imienia bardziej mi się podoba), w filmie stylizowana była na ubogą kobietę, na granicy między pociągającym wiekiem balzakowskim a schyłkiem życia, gdy nic już nie pozostaje poza wspomnieniami.

[[posterous-content:pid___1]]

Szykowała się na ten czas, w przepięknej scenie ubierania złotej biżuterii, całego posiadanego majątku. Przygotowywała się na odejście w cień, mówiąc do swojego adwokata, Ziyada Dauda (Ali Suliman), „Nie mów nic, czego moglibyśmy potem obydwoje żałować”. Kobieta, która odchodzi, nie chce niczego żałować. Kobieta, która odchodzi, kryje się w cieniu tej, którą była. To też pokazał nam reżyser filmu i operator kamery, jak też operator świateł – rozświetlając twarze obojga na kilka sekund, które stały się wiecznością.

Te zabiegi – ze światłem – znam z innych filmów bliskowschodnich (najbardziej zapadły mi w pamięć w filmie Przyjeżdża orkiestraBikur Ha-Tizmoret – i tam też służyły do pokazania miłości niemożliwej do spełnienia, uczucia, które pozostanie niewypowiedziane). Trudno się dziwić, że mając tak niezwykłe światło wokół, grają nim, wykorzystują je w sztuce. Trudno też się dziwić, że w tak intensywnym świetle rozbłyskują tak intensywne uczucia. Z trudem natomiast przyjmuję do wiadomości, że potrafią te uczucia okiełznać. Paradoks Orientu. Odnajduję go w książkach autorów marokańskich, egipskich, algierskich, tureckich. Szukam u Włochów, Francuzów, Hiszpanów czy Greków – innych ludów śródziemnomorskich i, ciekawe, nie znajduję. Zatem blask uczucia opanowanego to typowe dla ludów Wschodu? Przypominam go sobie także z Baśni tysiąca i jednej nocy – choć tam pożądanie wielokrotnie spełniano, przemoc wszakże mieszała się z obopólną zgodą.

Wiele można zobaczyć na zajawce:

Film, tak, film. Jego polityczny aspekt jest niezwykle silny. Twórca, Izraelczyk, zdecydowanie opowiada się po stronie palestyńskiej wdowy. Jej oponent nawet nie jest jej wrogiem – jest odarty z ludzkiego, zwyczajnego wymiaru, staje się tylko „ministrem”, reprezentującym izraelską władzę w kraju i dominację nad palestyńską mniejszością. Tym ludzkim alter ego ministra jest jego żona, pełna wątpliwości, aczkolwiek nieujawnionych/nieujawnianych. Jedyny moment, gdy daje się ponieść emocjom (tym prawdziwym – chcielibyśmy wierzyć), to jej potajemny, wydawałoby się, bieg do domu wdowy i przerwana przez ochroniarza próba podjęcia rozmowy z kobietą, z którą połączył ją cytrynowy sad. Bardzo subtelnie pokazano interwencję stron trzecich w konflikt izraelsko-palestyński – palestyński prawnik studiował w Rosji (bardzo podobało mi się jego przeistoczenie, z niechluja, o rękach śmierdzących sardynkami, w narzeczonego córki ministra Autonomii Palestyńskiej – a to wszystko dzięki sprawie wdowy; czyli Autonomia rozwija się, przemienia, walcząc z Izraelem na różnych frontach – prawnika widzę jako symbol jego kraju), wypowiada się ambasador Norwegii, popierając stanowisko głównej bohaterki, minister musi się tłumaczyć przed amerykańskimi mediami. Propagandy w tym filmie nie widzę, dostrzegam za to apel do rodaków: opamiętajcie się – mówi do nich pan Riklis.

Czy dobrze odczytuję ten film? Konflikt, który według mnie jest próbą połączenia dwóch stron. Skazaną na niepowodzenie? Właśnie nie; skazaną na kompromis zły dla obu stron – vide ostatnie sceny. Co się dzieje z Mirą Navon, co robi Israel Navon (czy przypadkowo otrzymał w filmie imię „Israel”?), gdzie jest Salma Zidane. Nic nie zdradzę, jeśli napiszę, że w tej ostatniej scenie Salma spaceruje po swoim cytrynowym sadzie, a dzięki temu gładko przejdę do tego owocu. Zastanawiałam się bowiem, dlaczego właśnie cytryna, nie pomarańcza lub słynne na całym świecie izraelskie grejpfruty.
Cytryny przybyły z Chin i Indii, gdzie pierwotnie rosły i na Bliskim Wschodzie zaczęto je uprawiać w V w. n.e. (lub w VII w. n.e.). Europejczycy poznali je lepiej w czasie wypraw krzyżowych. W wieku XVI wielkie uprawy cytryn istniały w koloniach amerykańskich i (przede wszystkim) na Kubie. W kolejnym stuleciu cytryna stała się jednym z ważnych symboli wykorzystywanych w bardzo popularnych wtedy martwych naturach. Oznaczała luksus, ale jednocześnie umiarkowanie i cnotę. Cytrynom w martwych naturach nadawano jeszcze inną funkcję: ich właściwości odżywcze miały zabijać truciznę sączącą się ze szczątków zwierząt, a w szerszym wymiarze symbolicznym – cytryna symbolizowała życie wobec śmierci.

Idąc tym tropem palestyńska wdowa jest wcieleniem cnoty (zgadza się), umiarkowania (jak najbardziej), życia (również, w wymiarze ciągłości – ten sad założył jej ojciec i chciała go przekazać dalej, swoim dzieciom; sad też był podstawą jej utrzymania, czyli życia). Pomarańcza nie ma takich cech. Pozostaje jeszcze luksus, który interpretuję następująco: otóż w opinii izraelskich „ciemiężców” (celowo w cudzysłowie, dystansuję się od tego słowa w pewnej mierze) Salma Zidane nie zasługuje na to, by być posiadaczką luksusowego sadu cytrynowego. Trzeba go wyciąć, trzeba ją pozbawić jej cytrynowych drzew – stąd decyzja władz. Cytrynę we śnie widzieć, według różnych senników, to odczuwać zazdrość. Mira Navon zazdrości Salmie Zidane nie tylko sadu, ale i spokoju, który, choć naruszony, to ciągle maluje się na pięknej twarzy bohaterki.
Film wspaniały. Obejrzeć go trzeba. Mnie uwiodła sama tylko czołówka z piosenką Lemon Tree i słowami:
Lemon tree very pretty, and the lemon flower is sweet, but the fruit of the poor lemon is impossible to eat
O tej piosence warto dowiedzieć się więcej http://en.wikipedia.org/wiki/Lemon_Tree_%28Will_Holt_song%29
Jej fragment, w wykonaniu filmowym, jest tu:

LinkedInShare

Kino-teatr Uciecha, czyli kultura w Krakowie

Dziś jest 5 lutego 2011.
Niecałe dwa lata temu, 16 marca 2009 roku, otwarto Kinoteatr Uciecha.
Niecałe dwa tygodnie temu Kinoteatr Uciecha przestał istnieć.

Uciecha powstała w 1912 roku, było to jedno z pierwszych miejsc w Krakowie, gdzie chodziło się oglądać filmy. Lokalizację wybrano nieźle – tuż obok niedawno powstałych Plant Dietlowskich, na granicy Starego Miasta i Kazimierza. Witraż z głową Meduzy (dziś już chyba nieistniejący, a z pewnością nieznajdujący się w pierwotnym miejscu) nad wejściem zaprojektował Henryk Uziembło (mnie osobiście najlepiej znany z akwareli prezentujących austriackie wojskowe cmentarze w okresie I wojny światowej i z fasady Muzeum Techniczno-Przemysłowego przy ul. Smoleńsk, ale przecież to świetny projektant, grafik, dziś powiedzielibyśmy designer pierwszej połowy XX wieku). Już tylko z racji tak długiej historii Uciecha zasługuje na upamiętnienie w przestrzeni miejskiej. Upamiętnienie wszakże nie gwarantuje działalności. W 2001 roku kino zamknięto.

Uciecha to kino, które znajdowało się najbliżej mojego domu rodzinnego. W dzieciństwie biegałam tam na filmy z Tatą, czasem sama, ciągle słyszałam o tym, jak Mama tam chodziła „za młodu”. Miałam 13 lat, gdy umówiłam się z koleżankami na pokaz filmu oficjalnie na plakatach funkcjonującego jako „Wirujący seks”, właśnie do Uciechy. Długo się zastanawiałam, jak mam powiedzieć Mamie, że na film z „seksem” w tytule idę; w końcu zdecydowałam się na wersję oryginalną – rzuciłam w odpowiedzi na pytanie „na co?” – „derty dansing” – i uciekłam natychmiast z domu, uniemożliwiając tym samym dalszą konwersację i drążenie tematu. Pobiegłam do Uciechy, gdzie już czekały koleżanki, wszystkie tak samo odpindrzone jak ja, jak tylko trzynastolatka w końcu lat 80. mogła się odpindrzyć.

Ostatnim seansem, na który trafiłam do Uciechy było „Braterstwo wilków” („Le Pacte des Loups”). Zmartwiłam się, bo przed seansem nie pokazano żadnych reklam, co było dla mnie oczywistą informacją o kłopotach kina, a przecież na tym filmie (i na kilku innych, na których byłam tam, w tym roku) cieszyłam się, siedząc w wygodnych, nowych fotelach, zamówionych przez (tak sobie to tłumaczyłam) ambitną, nową dyrekcję (?), pragnącą jednak walczyć z powstającymi na obrzeżach miasta kinami usytuowanymi w centrach handlowych. Nie wiem, czy dobrze pamiętam, ale mam wrażenie, że do tych foteli domontowano nawet „trzymadełka” na popcorn lub napoje, co (ciągle, o ile dobrze pamiętam) mnie wyjątkowo zmroziło (należę do tych, którym popcorn w kinie śmierdzi).

Uciecha zniknęła z mapy Krakowa. Podobnie zniknęły inne kina – Wanda, Warszawa, Apollo… To tylko w centrum, w którym żyję; nie zapuszczałam się do kin w odleglejszych dzielnicach, ale i je likwidowano. Do kina zaczęło się „jeździć”, a nie „chodzić”. Filmy kojarzyło się od tej pory z zakupami, a nie ze spacerem nocą po Plantach.

W marcu 2009 roku mieszkałam jeszcze w Warszawie. Któregoś dnia zadzwoniła do mnie Mama, cała w skowronkach, prawie krzyczała do telefonu „Uciechę otwierają”. Faktycznie. Uciechę otwarto ponownie, jako „kinoteatr” (na marginesie: poprawnie powinno być to zapisane kino-teatr, bo zastosowana zbitka znaczy „bardziej teatr niż kino”, a nie „50/50″). Pokazywano tam nie tylko filmy, które dopiero co zniknęły z kin „zakupowych”, ale także najlepsze stare kino (o ile dobrze sobie przypominam np. „Błękitnego anioła”) i wystawiano sztuki teatralne („Klimakterium” zdaje się). Od roku, po powrocie na Kazimierz, do najstarszego mojego domu, codziennie niemal przechodziłam koło Uciechy, codziennie obiecywałam sobie, że tam pójdę na jakiś film. Było mi obojętne na jaki, byleby tylko znowu móc „pójść do Uciechy”. Nigdy się nie wybrałam.

Już mi się nie uda. Mniej więcej dwa tygodnie temu Uciechę znowu zamknięto. Te same przyczyny, co 10 lat temu – finansowe. Kinoteatr zwyczajnie nie zarabiał na siebie. Strona http://www.kinoteatruciecha.pl/ już się nie pojawia, w różnych informatorach można jeszcze znaleźć wiadomość o tym, czym się Uciecha wyróżniała na tle innych instytucji oferujących kulturalną rozrywkę w Krakowie (np. http://krakow.naszemiasto.pl/kontakty_adresy/107952,kinoteatr-uciecha,id,t.html).

I tę wiadomość przekazała mi Mama. Nieszczęśliwie, była to jedna z pierwszych informacji, jakie dotarły do mnie tuż po powrocie z Paryża. Takie porównanie przyszło mi do głowy – Kraków, aspirujący do miana „małego Paryża” (?), „kulturalnej stolicy Polski” i tak dalej, i Paryż, no Paryż po prostu. Nie ma co porównywać Notre Dame do Kościoła Mariackiego czy Luwru do Wawelu albo Ogrodu Luksemburskiego do Parku Krakowskiego. Liczba mieszkańców Paryża jest dużo większa niż Krakowa, można się więc spodziewać, że i rozrywek kulturalnych będzie tam więcej niż tu. Mimo to, że zakładam porównanie toutes proportions gardées, to mimo wszystko Kraków wypada dramatycznie źle. Nie będę wyliczać liczby kin czy teatrów przypadających na jednego mieszkańca w Krakowie i w Paryżu, nie będę pisać o poziomie opery krakowskiej i paryskiej, nie będę pisać o tym, jakie dzieła wystawia się w muzeach. Jak pomyślę wreszcie o wspomnianym na początku witrażu na Uciesze projektu Uziembły, to słabo mi się robi, gdy patrzę na design proponowany we współczesnych punktach handlowych czy nawet kulturalnych (choć w tych drugich sytuacja się zmienia na coraz lepsze). I tu Paryż pobija Kraków, bo tzw. sztuka użytkowa faktycznie funkcjonuje tam w przestrzeni miejskiej, gdy u nas przestrzeń tę zagarnia sztampa i plastik. Uwagę mam zupełnie inną. Kultura w mieście to nie tylko filharmonia, koncerty klubowe i galerie, ale również sklepy i wymieniona już przestrzeń publiczna. Zawsze w Paryżu – i w innych miastach tzw. Zachodu – zachwyca mnie różnorodność wyboru, którego u nas brakuje. Kupujemy ciuchy w sieciowych sklepach, wszystkie buty, obojętne jakiej firmy, wyglądają zawsze tak samo w danym sezonie, a w wystroju sklepów i knajp obowiązuje kilka modeli, powielanych z drobnymi modyfikacjami. Otóż w Paryżu jest inaczej. Każde miejsce wygląda inaczej, każdy sklep ma cechy indywidualne, knajpa jedna różni się od drugiej, a buty znaleźć można we wszystkich fasonach, wzorach i kolorach. Co więcej, napotkać tam można sklepy z tak „odjechanymi” przedmiotami, że trudno przejść koło nich obojętnie. Mnie, tym razem, uwiódł sklep z kulkami. Różne były – duże, małe, miękkie, plastikowe, szklane, gładkie, chropawe, jednobarwne i kolorowe. A do nich pojemniki na kulki. Tak, wiem, w Krakowie mamy też sklep z bańkami mydlanymi, mam nadzieję, że to jest początek i wkrótce ktoś otworzy sklep z papeterią albo z kuchennymi fartuchami.

Do czego zmierzam, ubolewając jednocześnie nad zamknięciem Uciechy, średnią ofertą kultury Krakowa w porównaniu z Paryżem i brakiem różnorodności w krakowskich sklepach? Wszystko to łączą według mnie centra handlowe, zwane w przewrotny sposób „galeriami handlowymi”. Jeździmy tam na zakupy – bo małych sklepów za rogiem coraz mniej. Jeździmy tam do kina – bo nam zamykają kina w śródmieściu. Jeździmy tam i powoli stajemy się wszyscy tacy sami, jak każde centrum handlowe.

Łatwo narzekać, a co z tym zrobić? Nie wiem. Pracujmy nad tym, by w nas samych powstało zapotrzebowanie na niepowtarzalność. Inaczej wszyscy będziemy mieć te same wspomnienia, które bynajmniej nie będą pamięcią zbiorową, lecz zbiorem tej samej pamięci, rozproszonej po wielu osobach.

Wczoraj przechodziłam koło zamkniętej już Uciechy i dawno nieistniejącej Wandy. Powtórzyłam sobie dość złożoną obietnicę, której postaram się dotrzymać: 1. Moja noga nie stanie w delikatesach, które dziś działają w dawnym kinie Wanda. 2. Jeśli Wandzie i Uciesze przywróci się kiedyś ich dawną funkcję – kina lub instytucji pokrewnej – pójdę tam, nie będę tego wyjścia odsuwać w czasie. 3. Nie pojadę więcej do kina w centrum handlowym, a postaram się częściej chodzić do tych kin, które jeszcze istnieją w centrum Krakowa. 4. Będę pielęgnować w sobie wszystko to, co sprawia, że jestem wyjątkowa, niepowtarzalna i odmienna. Każdy z nas taki jest, tylko jakże wygodnie przyodziać się w ubrania noszone przez wszystkich i zniknąć w tłumie w centrum handlowym, nazywanym galerią, na wystawie, gdzie zamiast Wenus Boticellego, subtelnie zasłaniającej to, co zbyt odsłonięte, bezwstydnie prężą się manekiny. A jeden od drugiego niczym się nie różni.

W Paryżu również są sieciówki. Rzecz w tym, że masz wybór. Idziesz do paryskiej Uciechy lub do paryskiego multipleksu. Nas nauczono, że tego wyboru wcale nie trzeba mieć. A może to właśnie wybraliśmy parę lat temu?

Uciecho, wracaj, proszę…

Screen Shot 2015-06-27 at 23.28.15

LinkedInShare