Category: życie

Przeprowadzka

Może przeprowadzka pomoże w bardziej regularnym pisaniu? Bo przecież powodów nie brakło: zwiedziłam ciekawe wystawy, spotkałam świetnych ludzi na warsztatach czy szkoleniach, które prowadziłam, uczestniczyłam w interesujących spotkaniach, byłam na koncertach, które przyprawiły mnie o wzruszenia większe niż mogłam się była spodziewać, przeczytałam dużo książek.

Z jakiegoś jednak powodu mało piszę: o kulturze, o technologiach, muzeach, książkach i muzyce.

Może więc przeprowadzka, zapytam ponownie, skłoni do tego, by częściej korzystać z klawiatury? Może własny adres to spowoduje – www.ania13.com – gdzie, jak mam nadzieję, rozwinę także pisanie o historii?

Proszę Was zatem o pójście za mną, zapraszam!walizki

LinkedInShare

Bezcenny prezent

W RER wiozącym mnie na lotnisko nie miałam siły nawet wyjąć książkę, co dopiero czytać. Patrzyłam w przestrzeń, starannie unikając oczu współpasażerów. „O nie…” ­— pomyślałam, gdy dwa metry ode mnie stanął smagły akordeonista. Jego zapowiedź przytłumił hałas tunelu, przez który przejeżdżaliśmy. Z bezsiły przyglądałam mu się, choć muzyki ciągle nie słyszałam. W końcu doszła mnie najpierw smętna melodia „The Autumn Leaves”, potem standardowe „Sous le ciel de Paris…”, któraś z wesołych przyśpiewek rosyjskich, a wreszcie „Marsz turecki” Mozarta. Dopiero przy tym kawałku zauważyłam, że akordeoniście brak końcówek trzech środkow­­ych palców prawej ręki. Jego pięć palców prawicy miało jednakową długość, te trzy skrócono tuż przed stawami. Grał dobrze, jakby to nic nie zmieniało, ciekawie ozdabiając mozartowską linię melodyczną. Wsłuchałam się. To był ostatni numer, a na jego twarz wyszedł nieśmiały uśmiech. Za wąsami kryła się młodzieńczość, jakoś dla mnie niezgodna z doświadczeniem, które, podejrzewałam, było związane z brakiem kawałków palców.

Czy to litość, zwykła i codzienna, za ten uszczerbek, czy jego gra, trochę od niechcenia, trochę „przepraszam państwa, że przeszkadzam” — nie wiem, co sprawiło, że tak mnie ujął. Zapłaciłam mu za grę, zapłaciłam za jego historię, zapłaciłam za umożliwienie mi wyjścia z apatii.

Druga przyjemność i niespodzianka to pianino w lobby na lotnisku. W samym Paryżu już je widziałam, wiedziałam, na czym polega akcja: jeśli chcesz podzielić się z innymi swoją grą, zrób to — taki jest jej przekaz. W Les Halles tłum otaczał drobnego, łysego mężczyznę, który po zakończeniu sonaty Beethovena, gładko przeszedł do ragtime’u Joplina. Jak taki ktoś mógłby liczyć zainteresowanie tłumu paryżan? To nowa wersja Mam talent, wersja uliczna, ale uwagę przyciągają nie chodzący na szczudłach czy ziejący ogniem, lecz niepozorny muzyk, zazwyczaj denuncjowany policji przez sąsiadów, gdy w środku nocy postanawia wyszeptać na pianinie nokturn Chopina.

Ten chłopak, który przed momentem przebiegł obok mnie w lotniskowej hali odlotów, kierując się do ostroczerwonego pianina, wybrał właśnie Chopina. Nie przyciągnął jednak nikogo poza mną i swoją dziewczyną, chyba z obowiązku słuchającą. Na pianinie wprawdzie leżały przygotowane przez organizatorów nuty dla mających problemy z pamięcią, ale ten akurat miał swoje. Zaczął nieźle. Walc zapowiadał się dobrze, ale wykonawca potknął się na drugiej frazie, zwolnił, zaczął od nowa, przebrnął w końcu przez to miejsce, znowu zafałszował. Nie miał szans na słuchaczy. Poza mną. Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie lekko, jakby próbując go usprawiedliwić, a ja uśmiechnęłam się do niej. Jak dobrze znam te sytuacje, gdy pasaż nie wychodzi, gdy wyćwiczone do bólu palce biegają po klawiszach jak chcą. Uśmiechnęłam się i moją wiedzę jej starałam się przekazać. „Nie przejmuj się” — mówiłam pół-uśmiechem pół-oczami.

W jego oczach nie dostrzegłam ani nieśmiałości, ani przeprosin wobec słuchaczy (czyli mnie), że się myli. Była pewność, pragnienie poklasku, duma z własnej odwagi i własnej gry. Rozczulił mnie mimo wszystko wyborem Chopina.

Nieśmiały akordeonista o trzech palcach i pewny siebie kiksujący pianista. Łączę ich w jedno, w podwójny prezent, skłaniający do myślenia o tym, że nawet, gdy się czegoś nie ma, można grać. Grać, dawać odrobinę przyjemności innym. Jednemu brakło palców, drugiemu ktoś obciął talent. Pierwszemu biliśmy brawo w podmiejskiej kolejce. Do drugiego uśmiechnęłam się, bo jak inaczej nagrodzić publiczne ćwiczenie?

Grajcie, proszę. Grajcie, choć nie macie całych palców, choć nie macie pełni talentu. Choć fałszujecie, kiksujecie i nie potraficie zapamiętać, że w sonatach Haendla tryl bierze się z góry. Grajcie, bo gdy gracie, macie szansę dać innym coś, co nie istnieje.

LinkedInShare

Moja mała katastrofa, czyli świadomość zbiorowości i świadomość indywidualna w obliczu wypadku.

Jak zawsze przegapiłam coś ważnego. Notę na blogu Eli, w której opisała co się zdarzyło w czasie katastrofy i później, od chwili wypadku kolejowego w okolicy Szczekocin aż do dzisiaj. Cały ten czas spędziła w szpitalu w Sosnowcu. I nadal tam jest.

Sam wypadek przeżyłam bardzo emocjonalnie. Gotowałam się zebrać i pojechać tam, na miejsce, zabrać kogoś, kto nie ucierpiał, do Krakowa. Zaoferować nocleg tym, którzy nie mieli dokąd w Krakowie się udać. Zostałam powstrzymana z różnych powodów. Po pierwsze nie byłam w stanie, który pozwalałby na nocną jazdę, po drugie, osoby prywatne na miejscu wypadku to ostatnie marzenie służb ratowniczych. Nie pojechałam.

Myślami towarzyszyłam cały czas poszkodowanym, dziecinnie zaciskałam kciuki, patrząc na rosnący słupek ofiar. Zaklinałam rzeczywistość, jak większość Polaków przywiązanych tej nocy do telewizorów i komputerów.

Takie katastrofy mają jedną cechę: przypominają, że tworzymy wspólnotę. W tym przypadku wynikało to choćby z drobnego faktu, że w pociągach relacji Kraków-Warszawa mieszkańcy dwóch największych miast w Polsce musieli mieć choć jedną osobę znajomą. Lub znajomego znajomych, a taka właśnie świadomość tworzy poczucie zbiorowej świadomości. Być może w kimś pojawiła się myśl „oby tam nie było cioci Basi lub sąsiada”, ale najważniejsze, że obok takich myśli, które oceniam jako myśli złorzeczące, uaktywnia się dobra energia w całym społeczeństwie. Ku ofiarom wypadku kierują się wszystkie dobre myśli, ku ich rodzinom i bliskim. Wielu ludzi jest gotowych pomóc bezinteresownie, unosi ich zbiorowe poruszenie. Nikt nie przechodzi obojętnie wobec takich wydarzeń. Wszyscy rozmawiają o tym i dla niektórych coś się zmienia. Wiąże nas ze sobą świadomość, że ktoś nam bliski tam był.

Pamiętam pierwszą tego rodzaju katastrofę, którą przeżyłam świadomie – samolot w Lesie Kabackim w 1987 roku – rozmowy w szkole, na każdej przerwie, nasze postanowienia (będziemy dla wszystkich dobrzy, bo wypadku nie można przewidzieć), nasze rozmyślania nieco spiskowe (bomba? Rosjanie?), nasze podlotkowe lęki przed lataniem (mało kto miał wtedy okazję już lecieć samolotem; mając za sobą cztery loty w życiu, byłam klasowym liderem i ekspertem, przynajmniej tak lubię sobie to przypominać), wreszcie poszukiwania kogoś znajomego wśród ofiar… Straszne, jak teraz o tym pomyślę… A jednak z perspektywy czasu to poszukiwanie oceniam pozytywnie: na nasze skromne, dwunastoletnich główek możliwości, usiłowaliśmy odnaleźć się we wspólnocie. Ten wypadek pozwolił nam także zastanawiać się nad tym wszystkim, co zawsze towarzyszy wydarzeniom nieprzewidzianym.

Tak. Niezaplanowane, nieprzewidziane i nieprzewidywalne wyzwalają w nas wszystkich coś dobrego. Pod jednym warunkiem: musi to być przeżycie zbiorowe. Czy tak?

Parę dni później poleciałam do Paryża, gdzie nastąpiła moja mała katastrofa. Byłam na wyjeździe służbowym, katastrofa zaczęła się w drodze na spotkanie. Odbyłam je spokojnie, ale wieczorem, gdy miałam spisywać notatki, nie byłam już w stanie. Moja katastrofa trwała cały czas; brakło doniesień na Alert24, bo, choć byłam „świadkiem ważnego, niecodziennego wydarzenia”, nie dałam znać, że to się dzieje. Rozmawiałam z kilkoma osobami przez telefon, lekarz, za pośrednictwem rodziców mnie uspokajał, ale faktycznie to ja uspokajałam wszystkich, telefonicznie i mailowo. Co z tego, że byłam w Paryżu, skoro byłam w Paryżu, który płonął, który płonął we mnie. Co z tego, że byłam w Paryżu, gdy każdą cząstką ciała pragnęłam przyspieszyć bieg czasu, by już była 4 rano i bym mogła wstać i wyjść na pierwszy RER mający mnie zawieźć na lotnisko. Byłam w Paryżu i musiałam być dzielna, bo byłam w Paryżu zupełnie sama, zagubiona wśród dwóch milionów mieszkańców. Na lotnisku w Krakowie zamiast pocałować polską ziemię, stanęłam przed odbierającymi mnie i zapytałam: „Czy teraz już mogę się rozpłakać?”.

Moja mała katastrofa miała wymiar czysto prywatny i właściwie chciałabym, żeby w tym wymiarze pozostała. Odkąd przeczytałam post Eli, czuję jednak, że o pewnym aspekcie wydarzeń muszę napisać. O przeżyciu zbiorowym i przeżyciu indywidualnym.

O tym, że Ela była w tym pociągu dowiedziałam się tydzień po wypadku, kilka dni po mojej małej katastrofie, gdy sama powoli dochodziłam do siebie po niej. Nie od razu dostrzegłam siłę wsparcia towarzyszącą tym, którzy ucierpieli w wypadku kolejowym. Tym bardziej nie porównywałam jej do siły wsparcia, którą ja otrzymywałam. Zresztą – porównywanie lub rywalizacja na cierpienie i pomoc to ostatnia rzecz, jaka wpadłaby mi do głowy. Dopiero później, dopiero dziś, po przeczytaniu posta Eli, dotarło do mnie, jak ważne w kształtowaniu wspólnoty na poziomie makro- i na poziomie mikroświata jest właśnie wsparcie.

W tym kontekście nie mogę nie wspomnieć o katastrofie smoleńskiej. Być może niektórzy pamiętają pierwsze doniesienia: trzy osoby przeżyły. I ja też miałam te myśli, typowałam nazwiska. Po drugiej „trójce” (brzmi to koszmarnie, jak Lotto) porzuciłam tę potworną zabawę i skupiłam się na rozmyślaniu o rodzinach ofiar – tak samo jak po wypadku kolejowym z tego roku i po katastrofie w Lesie Kabackim lata temu. Później dotarło do mnie, że w tym samolocie była „mała Polska”: każdy z nas stracił tam swojego posła czy swojego bohatera. Czyli każdego z nas coś łączyło z jedną choć z ofiar. Fala pogrzebów, która przetoczyła się przez całą Polskę, osiągając kulminację w pogrzebie pary prezydenckiej na Wawelu, jest tego świadectwem*. Co było dalej, nie jest dla mnie interesujące, bo dalej był już tylko rozłam**. Ważne to, co wcześniej, czyli błyskawicznie po 10 kwietnia uformowana świadomość jedności.

Tę samą świadomość, choć na mniejszą skalę, poczuliśmy po 3 marca tego roku, w obliczu wypadku kolejowego. I tę samą świadomość na skalę mikro poczuli moi najbliżsi, solidaryzując się ze mną w mojej małej katastrofie.

Proszę mi nie pisać tu czy gdzie indziej, że to wszystko już było, że to nudne i że poczucie tożsamości narodowej kształtowaliśmy w XIX wieku przy innych okazjach bardzo smutnych: sypiąc Kopiec Tadeuszowi Kościuszce od 1820 do 1823 roku i w kondukcie pogrzebowym Adama Mickiewicza w Krakowie w 1890 roku. Nie wspominając o „katastrofie narodowej”, jak się nazywa niekiedy Wielką Emigrację po powstaniu listopadowym i represje po powstaniu styczniowym. Problem polega na tym, że wtedy, w XIX wieku, musieliśmy budować naród, na dodatek nie posiadając własnego państwa, a teraz, w XXI wieku tylko umacniamy wspólnotę.

To drobny problem. Drugi, większy, to pytanie, które we mnie kiełkuje: choć wskazuję na pozytywną energię uwalnianą w zbiorowości po katastrofie, to, dlaczego jedynie katastrofa jest w stanie w nas te pokłady uwolnić?

Cała moja wiedza blednie wobec pytania, na które nie potrafię znaleźć odpowiedzi w wymiarze zbiorowym. Mogę mnożyć przykłady chwili umacniania więzi zbiorowych w okresie po 1945 roku, np. 1956 rok, 1976 rok i powstanie KOR-u, pierwsza „Solidarność” itd. Jedynym momentem, gdy świadomość zbiorowa w Polsce wytworzyła się dzięki wydarzeniu pozytywnemu, a nie katastrofie, był wybór Karola Wojtyły na papieża, chwila absolutnie przełomowa, ale i wyjątkowa***.

Cała moja wiedza blednie również wobec tego samego pytania, ale odniesionego do mnie i do mojej prywatnej katastrofy. Dlaczego potrafiłam (potrafiliśmy!) stworzyć tak silne poczucie więzi w skali mikro dopiero wtedy, gdy spotkało mnie coś bardzo bardzo przykrego, gdy potrzebowałam wsparcia? I co się stanie z tymi więzami, gdy emocje po katastrofie, szczególnie „mojej” katastrofie, małej w porównaniu z innymi, opadną? Czy więzy, rozumiane pozytywnie, się zerwą same i nastąpi rozłam, analogicznie jak to się stało po katastrofie smoleńskiej?

Nie chcę odpowiadać na to pytanie, wolę łudzić się, że świadomość zbiorowości w mojej mikro skali się utrzyma i żadne kolejne katastrofy nie będą potrzebne, by ją umacniać. Prowadzę moją małą walkę o własny spokój, każdego dnia budzę się ze świadomością, że przeżyłam coś, co nie powinno było się zdarzyć i każdego dnia zasypiam z myślą, że, gdy się obudzę, to obudzę się również z tego snu, snu o mojej małej katastrofie.

Dziś ostatni dzień czasu, który nazwałam przerwą na życie. Dziewiętnaście dni, które stały się dla mnie czasem kompletnego niemal oderwania od rzeczywistości, do której powoli wrócę jutro. Moja mała katastrofa jest we mnie, więź z bliskimi trwa. Ela, mądra, dobra, Ela, o nadzwyczajnym dowcipie leży w szpitalu otoczona dobrymi myślami bliskich, znajomych i nieznajomych; wsparcie idzie z każdej strony, każdym kanałem informacyjnym docierają do niej zapewnienia o trosce. Mnie kilka najbliższych osób codziennie pyta: „Jak się czujesz?”. Z czasem na miejscu wypadku kolejowego wyrośnie świeża trawa, w mediach pojawią się nowe katastrofy, z czasem moi bliscy przestaną pytać. Wtedy oba wypadki przejdą do jednego wymiaru: indywidualnego i wszystkie te rozważania przestaną mieć sens, bo będziemy czekać na kolejną katastrofę… Chyba, że uda się nam znaleźć metodę na podtrzymywanie więzi, czasem sztucznie stworzonej przez katastrofę (a może dzięki niej?), w pozytywny sposób, bez uciekania się, jak w wymiarze krajowym, do kolejnej katastrofy.

PS Nie ma obrazków. Przykro mi, jeśli ktoś uważa, że za dużo do czytania, a za mało do oglądania. Jestem reliktem epoki słowa.

* Nie chcę i nie będę wchodzić w dysputę na temat zasadności tego pochówku.

** Nie chcę i nie będę wchodzić w dyskusję na temat rozłamu.

*** Wymieniam bez głębszego zastanowienia. Gdybym pisała o tym artykuł naukowy, to bym pomyślała, może była jeszcze jedna taka pozytywna chwila?

Screen Shot 2015-06-28 at 14.53.43

LinkedInShare

Polityczny manifest

Stronię od polityki. Słusznie. Chyba? Na pewno. Polityka nie tylko mierzi, ale przede wszystkim dzieli, a ja mam ambicje łączenia, tworzenia wspólnoty i raczej zapominania o tym, co przyczynia się do przekształcania pęknięcia w betonie w przepaść. Przypadkowa wirtualna rozmowa sprawiła jednak, że zaczęłam się zastanawiać nad pewną sprawą, coraz bardziej dzielącą społeczeństwo, w którym przyszło mi żyć. Społeczeństwo, z którym przyszło mi się jednoczyć i coraz częściej rozstawać. Zanim przejdę do owej sprawy, krótkie westchnięcie.

Jakże łatwo kategoryzujemy: ty jesteś z prawicy – ty popierasz lewicę*. Ty chcesz mniejszego związku z Brukselą – ty pragniesz, by Unia Europejska organizowała część naszego życia. Ty nawołujesz do rozliczenia funkcjonariuszy służb sprzed 1989 roku – ty powołujesz się na „grubą kreską”, a żadne z was nie pamięta, że gruba była linia… Ty protestujesz przeciwko wyprzedaży majątku narodowego – ty pytasz, co to znaczy „narodowy” i spokojnie prywatyzujesz, twierdząc, że przyczynia się to do wzrostu bogactwa. Ty jesteś prawicą o poglądach lewicowych – ty masz zapędy kapitalistyczne, a lewicą jesteś, bo tak w legitymacji partyjnej stoi. Ty chcesz Polski mocarstwowej w kontekście międzynarodowym – ty polskie mocarstwo widzisz w kontekście międzynarodowym. Ty dążysz do wyjaśnienia katastrofy pod Smoleńskiem – ty… właśnie. Co „ja”? 

„Ja” bowiem, kryjąca się pod tym drugim „ty”, opowiadająca się po lewej stronie, sama nie wiem, czego chcę, a co mi się wmawia, że chcę. Nie tylko w tej jednej sprawie. W wielu, wielu innych. Ciągle słyszę „ten Twój Tusk”. Odruchowo myślę o Tuskocie, kotku moim rudym, którego jedyną przewiną jest, że w premierowym ubarwieniu ma futro.

Mój Tuskot, ale nie „ten Twój Tusk”.

Premier, niezmiennie rudy, podejrzewam wzbudza takie emocje, bo siwizna nadal na materiałach rządowych jest niedostrzegalna. To, w naturalny sposób powoduje zazdrość. 

W życiu bym na Donalda Tuska nie głosowała (wybaczcie zwierzenie i wybaczcie zwolennicy PO za odrzucenie), bo jestem zwolenniczką lewicy. Nie poparłabym partii niby-centrum, a za taką uważam PO. Na kogo jednakowoż mam głosować? 

Na Sojusz Lewicy Demokratycznej, skompromitowany kompletną bezwładnością wewnętrzną, zupełnym brakiem ideologii i koniunkturalizmem kadrowym sprawiającym, że partia teoretycznie młoda, nadaje się do terapii na oddziale geriatrycznym oraz wspomagania Buerlecithin, bo pamięcią nie błyszczy? 

Na Ruch Palikota, który jest kolejną odsłoną pseudolewicowego myślenia w tym kraju, w którym wystarczy krzyknąć „jestem antyklerykalny i popieram aborcję”, by zyskać odznakę „pierwszego towarzysza” i poparcie wszystkich lewaków szukających, komu swój głos zaprzedać. Mnie, niestety, uparcie się wydaje, że Ruch Palikota, ta nazwa, kieruje nas sematycznie ku temu, czym faktycznie jest. Uwaga, wulgarne to wyjaśnienie: Janusz Palikot patrzy na nas z plakatów, zapowiada „Dni otwarte”, faktycznie chce nas wszystkich wyruchać i zrobi to publicznie, jak w seksualnym rekordzie świata.

Która jeszcze partia plasuje się po stronie moich sympatii politycznych?** I co to w ogóle znaczy, moje sympatie polityczne… Otóż to, chyba nie wiem. Chyba, bo już mi wszystkie polityczne upodobania zohydzono, i chyba nie wiem, bo ideologicznie, to mogę sobie wierzyć nawet w UFO, szkoda tylko, że sprowadza się taka wiara do utopijnego postrzegania świata. Pozwolę sobie więc nie rozwijać moich upodobań politycznych, kwitując je tylko niewyraźnym stwierdzeniem: lewica w bardzo tradycyjnym pojęciu znaczenia. Bardzo tradycyjnym. Trochę to manifest z mojej strony, ale manifest potrzebny, bo, żywię nadzieję, już nigdy nikt do mnie nie powie „ten twój Tusk”.

To mała pestka „ten twój Tusk”, Premierze – wybacz! Wybacz, bo posługuję się Twym, Premierze, nazwiskiem egzemplarycznie. Cóż jednak poradzę, że właśnie Ty, Premierze, stałeś się postacią-emblematyczną wszystkich przeciwników MNIE i to właśnie Twoim nazwiskiem szermują, gdy starają się MNIE dosięgnąć. Właściwie powinnam Cię, Premierze, ścigać sądownie, bo każda Twoja kolejna wpadka powoduje, że na mnie spada coraz więcej „tenTwójTusków”. Przykro mi, Premierze, że Twoje osiągnięcia nazywam wpadkami, ale pragnę, by było to jasne, zanim przejdę do następnego, zasadniczego punktu programu. Fragment tekstu do tego miejsca można bowiem nazwać „uwagami wstępnymi” lub „zarysowaniem sytuacji”. 

Dowiedziałam się – wracam do wirtualnej rozmowy – że lewica (czyli ja również) nie pragnie wyjaśnienia katastrofy pod Smoleńskiem. Przede wszystkim nie chce tego „ten twój Tusk” (to z innych rozmów), który robi wszystko, by się nie udało tej sprawy doprowadzić do satysfakcjonującego rozwiązania. 

I tu się zachowam perfidnie, bo, po przydługich uwagach wstępnych, temat zasadniczy potraktuję nad wyraz skrótowo, choćby po to, by nie wdawać się w zbędne, mogące przeciwko mnie świadczyć rozważania. 

Otóż uważam, że nie należy rozwiązywać zagadki katastrofy pod Smoleńskiem jako najważniejszej sprawy, która dotyczy naszego kraju. Nie znaczy to, że uważam, że to jest sprawa drugorzędna czy w ogóle nieważna. Nie. Według mnie należy spokojnie zajmować się nią „w tle”. Inaczej zawsze będzie się postrzegać Polaków jako tych, dla których interes partykularny ważniejszy jest niż cokolwiek innego – co nie jest złem samo w sobie, lecz nieszczęsną zaszłością naszej historii. I tak patrzy się na nas jak na wariatów, machających szabelką, krzyczących: „Polska, Polska!”, a przez to traktuje z lekceważeniem ogarniającym nas samych i dotyczące nas sprawy. 

Gdybyśmy potrafili odłożyć sprawę katastrofy pod Smoleńskiem oficjalnie na bok, gdybyśmy umieli zająć się innymi rzeczami – pozornie ważniejszymi, a faktycznie mającymi tylko przykryć „tę” sprawę, którą by się drążyło w niewidoczny na pierwszy rzut oka sposób, jestem przekonana, że zyskalibyśmy dużo dużo więcej. Machiavelli pisał, że trzeba być nie tylko lwem, ale i lisem. U nas jest się tylko lwem, szkoda, że najczęściej pijanym. 

Najważniejsze co widzę w kontekście tej sprawy, to podział, który coraz silniej wytwarza się w społeczeństwie. Sztuczny podział, bo powstający na podstawie wyobrażeń – wracam do podziału „ty-ty”. Jak wytłumaczyć, że ja również chcę wyjaśnienia katastrofy pod Smoleńskiem? Jak mam to powiedzieć komuś, kto odpowiedź zacznie od „tenTwójTuskowania”? Zaraz potem dowiem się, że sprzedaję kraj i zdradzam naród. Nie mówię nic. Czasem tylko nadmieniam, że jestem „lewaczką”, czym wywołuję uśmiech politowania na twarzy mego prawicowego interlokutora.

Konkluzja? Otóż brak. Nie ma konkluzji w tym temacie, poza apelem na zakończenie mojego manifestu politycznego, który manifestem wcale nie jest – to zaledwie moje prywatne wyżalenie się na polityczną scenę, na której brak reprezentującej mnie partii, odpowiadającego mi ugrupowania. Ach, apel, tak. Proszę, przestańcie do mnie mówić „ten Twój Tusk” i proszę, przestańcie mnie utożsamiać z partią rządzącą. Przestańcie odmawiać mi prawa do być patriotką – jestem tak samo patriotką, jak i wy, tylko inaczej definiuję to pojęcie. Przestańcie odmawiać mi prawa do głoszenia mojej prawdy, jak i ja nie zmuszam was do zamilczenia. Przestańcie wyobrażać sobie, że wiecie, jakie są moje poglądy polityczne i zanim pobijecie mnie o Smoleńsk, to, proszę, zapytajcie mnie, czy chcę wyjaśnienia katastrofy pod Smoleńskiem… 

 

* Okazuje się, że jedynym polem spotkań jednego i drugiego „ty” jest debata o ACTA, gdy wszyscy, jedni i drudzy, jednoczą się przeciwko Premierowi Tuskowi. O Premierze – czytaj dalej w tekście. 

** Celowo piszę o partiach, bo inaczej musiałabym tu wspomnieć o środowisku „Krytyki Politycznej”, której, choć należy oddać pobudzenie lewicowych serc do żywszego bicia i lewych półkul mózgu do aktywniej przebiegających procesów myślowych, to jednak ja osobiście lubiłabym zarzucić, że najbardziej spełnia się w kąpaniu we własnych sokach fizjologicznych i, zyskując samouznanie, osiąga plateau, w czasie którego ukrwienie organów zaangażowanych blokuje realną ocenę sytuacji kontekstowej. A tak, to zdanie, daję sobie samej plusika w dzienniku, brzmi jak wyjęte z licznych tekstów felietonistów KP, za których czytaniem, przyznaję, nie bardzo przepadam… (chyba dlatego, że po prostu nie lubię czytać. Nieprawda. Lubię czytać, ale inna literatura mnie wciąga). 

LinkedInShare

Gra od dwudziestu lat…

Zbieram kilka myśli, które przez ostatnich dwadzieścia lat obsiadły mnie przy okazji WOŚP. Nie jestem znawcą, jestem zwykłą obywatelką tego państwa, niezbyt zainteresowaną polityką, niespecjalnie zorientowaną w wydarzeniach bieżących kraju, ale obserwującą społeczne zmiany i reakcje.

WOŚP jest ruchem niezwykłym w kraju, w którym jeden człowiek boi się pomagać drugiemu. Nie na odwrót – choć również boimy się przyjmować pomoc, ale przede wszystkim pomocy nie oferujemy innym, obawiając się, że potraktują nas jak idiotów (kto pomaga? idiota), że nasza pomoc zostanie odczytana nie jako bezinteresowny akt dobrej woli, lecz usiłowanie uzyskania korzyści drogą wyłudzenia, przy posłużeniu się zasadą wzajemności (ja pomogłem, teraz ty pomożesz). U nas panuje nieufność, podejrzliwość. WOŚP temu zaprzecza – pomagamy, szczycimy się tym, nie ukrywamy, lecz z dumą przyklejamy do ubrań czerwone serduszka krzyczące: „Pomogłem!”, „Pomogłam!”. To olbrzymi wkład WOŚP w przemianę społeczną w Polsce.

WOŚP jest ruchem niezwykłym w kraju, w którym ruchy społeczne zawsze były związane z walką lub wolnością. To nie jest „powstanie”, to jest „solidarność”, której obce są wszelkie przełożenia polityczne – to solidarność w tym znaczeniu pojęcia, które miał ruch „Solidarność” w pierwszych chwilach powstania. WOŚP zaprzecza hipotezie, jakoby Polacy jednoczyli się wyłącznie w chwilach zagrożenia państwa, utraty wolności czy konieczności walki za „nich” i za „nas”. WOŚP pokazuje, że Polacy potrafią się jednoczyć, potrafią działać wspólnie nie tylko w co 30-40 lat wybuchającym zrywie niepodległościowym, wykrwawiającym naród (ostatnie dwa słowa z dużą, bardzo dużą ostrożnością piszę i tak też proszę je czytać), lecz umieją działać systematycznie, stale, coraz bardziej efektywnie. Orkiestra z roku na rok rośnie, osiąga coraz lepsze wyniki, wolontariuszy jest coraz więcej. Nie wygasła po roku, jak samozwańczy prorocy sobie życzyli, lecz gra, coraz głośniej. To oczywiście nie podoba się wielu, bo grając coraz głośniej, wzbudza też coraz głośniejsze ataki. Otóż zgodnie z naszą tradycją Orkiestra powinna była zagrać raz, dwa razy niepostrzeżenie, za trzecim razem wystawić armaty po pradziadach, wystrzelić salwę i dać się rozstrzelać. Komu? Nieważne… Zawsze znajdą się chętni, którzy chcą strzelać. Pamięć po WOŚP zostałaby otoczona nimbem, a Jurek Owsiak trafiłby na patriotyczne sztandary, jako kolejna ofiara antypolskich knowań. Fantazjuję. WOŚP kłuje w oczy tym, że ciągle jest, w kraju stałej prowizorki, metody ad hoc jako głównej metody działania i braku planowania oraz zarządzania, i tym kłuje także, że celem jej działania nie jest mityczna „wolność”, ale wolność faktyczna.

WOŚP jest ruchem, który pozostawia wolność wyboru, a nie walczy za „wolność”. Wolność wyboru szpitala, wyboru sprzętu – to cel działania Orkiestry, dzięki której sprzęt trafia do rozmaitych miejsc, zapełniając mapę Polski. Orkiestra daje również wolność wyboru: dam – nie dam, odwołując się tym samym do wyboru indywidualnego jednostki: dam, znaczy, uczestniczę w tym wielkim ruchu; dali inni, ja też daję, jesteśmy wspólnotą. Nie dam – nie uczestniczę, nie należę do tej wspólnoty. Wybór taki jest jednym z fundamentalnych praw, które powinniśmy mieć – możliwość wyboru to potwierdzenie istnienia wolności. W tym znaczeniu WOŚP trafia do mnie chyba najsilniej: mogę samodzielnie zdecydować, czy chcę uczestniczyć w tym przedsięwzięciu, czy nie. WOŚP w niezwykły sposób przyczynia się do redefiniowania pojęcia „wolność” w kraju, w którym „wolność” zarazem znaczy tak wiele, jak i nie znaczy nic.
Co rozumiem przez ostatnie stwierdzenie? Otóż niosąc „wolność” na ustach, tę mityczną wolność, o której już wspomniałam, tę „wolność naszą i waszą”, jednocześnie odmawia się prawa wyboru jednostkom, przedkładając wolność zdefiniowaną przez zakładaną (bo niepotwierdzoną) większość nad wolność jednostki. A wolność „nasza” nigdy nie jest wolnością „waszą”. Wolność „moja” nigdy nie jest wolnością „twoją”. WOŚP, dając wybór, dam – nie dam, pozostawia ostateczną decyzję jednostce, potwierdza istnienie wolności.

WOŚP tworzy w Polsce ruch społeczny, tworzy nowe zasady więzi społecznych, nie oparte na patrzeniu w przeszłosć, ale w przyszłość. WOŚP nie nawołuje, byśmy „burzyli przeszłości ołtarze”, ale buduje ołtarze przyszłości. Siłą WOŚP jest jej pozytywny przekaz: budujemy, a nie niszczymy i w tym różni się od wielu ideologii, udowadniając zarazem, że nie jest ideologią (lub też nie wytworzyła ideologii, by być precyzyjnym). Nas, Polaków, uczy się od dziecka, że należy biec z karabinem lub wyobrażać sobie, że biegniemy, a Jurek Owsiak krzyczy na całą Polskę: „Róbta co chceta”. Nie odnosi się to bynajmniej do nawoływania do anarchii, lecz właśnie do owej wolności – róbcie co chcecie, bo jesteście „wolni”. Macie prawo decydować, co robicie, kim jesteście i nikt nie może wam nic nakazywać. Ale jeśli podejmiecie owo hasło, pamiętajcie, że idą za tym obowiązki, konsekwencje, przyjmując hasło WOŚP jako wasze, przyjmujecie też jako wasze zasady Orkiestry, a te są odmienne od proponowanych przez szkolne lekcje historii i religii, gawędy harcerskie przy ognisku, kazania księży w kościołach itd. (wiem, prowokuję, wiem, tendencyjne przykłady podałam). Inne, nie znaczy gorsze lub lepsze. Inne i nowe, bo tak budowanych więzi społecznych w Polsce nie było dotychczas.

WOŚP tworzy w Polsce nowe podziały społeczne oparte na tym, kto dał więcej i co zyskał. Kto dał większą ofiarę na WOŚP, a zyskał sławę trwającą tyle, co wypowiedzenie jego nazwiska w TV. Serduszko z numerem 1 staje się przedmiotem pożądania, przedmioty wystawione na aukcjach idą w ręce tych, którzy mogą sobie na nie pozwolić. Zaprzecza to idei równości, którą WOŚP, przekazując pieniądze na sprzęt medyczny, realizuje. Jednym słowem dzięki praktycznemu wprowadzeniu w życie zaprzeczenia idei równości, można równość realizować w praktyce. Trochę jest to przerażające, ale jednocześnie, niestety, prawdziwe (choć zdanie to brzmi banalnie, zostawię je, dla efektu). Powstaje struktura w typowo amerykańskim stylu, wdraża się najlepszy możliwy fundraising. Machnijmy ręką na to, że dobra najwyższe oferowane darczyńcom na WOŚP otrzymają najhojniejsi (czytaj: ci, którzy mogą sobie na to pozwolić; bo jak inaczej? Serduszko z numerem 1 miałoby być losowane między wszystkich, którzy wrzucili pieniądze do puszek?), zastanówmy się, czego to uczy nas, społeczeństwo.

WOŚP uczy nas zapomnianej nieco prawdy, że bogatsi mają się dzielić z biedniejszymi. W islamie tę prawdę podniesiono do jednego z filarów wiary. Jeśli nie dajesz jałmużny, nie jesteś prawowiernym muzułmaninem, a nie dotyczy owo rozdawnictwo wyłącznie bogatych, ale obejmuje swoim nakazem wszystkich. U nas trochę zapomnieliśmy o tym, że z bliźnimi należy się dzielić. Wydaje nam się, że kładąc parę złotych na niedzielnej tacy w kościele, dzielimy się – te parę złotych służy na utrzymanie owego kościoła, jego ogrzanie, zabezpieczenie przed kradzieżą, codzienny posiłek dla księdza itd. To nie jest dzielenie się, lecz podatek na utrzymanie instytucji, która jest nam potrzebna (nam, czyli tym, którzy jej potrzebują. Zaznaczam od razu, że ja nie potrzebuję, więc nie łożę). Paradoksalnie o tym, że należy się dzielić, przypomina nam internet, z każdego miejsca krzyczący „share, share” – „podziel się!”, ale to dzielenie, to rozdawanie dóbr niematerialnych (niematerialnych, bo wirtualnych), tymczasem apel twórców Wikipedii o tzw. donacje (brzydkie, niepolskie słowo, świadomie je stosuję) spotkał się z wieloma protestami jednostek (jak można tak żebrać o pieniądze na utrzymanie serwisu!). WOŚP przypomina nam, społeczeństwu, w niezwykle dosadny, indywidualny, bolesny sposób o tym, że się nie dzielimy, co więcej, uzmysławia niektórym z nas, że się nie dzielimy tym, co mamy, w ogóle i, że bogatsi stracili poczucie odpowiedzialności za biedniejszych, takie poczucie, które w islamie jest podstawą, filarem wiary.

WOŚP uczy nas dawania, ale uczy nas także uspokajania sumienia. Dałem – jestem dobrym człowiekiem, więcej nie muszę. Dałam – mam na cały rok spokój. Jak rozliczenie z fiskusem dla przeciętnego obywatela. Podsumowanie, opłata, zwrot nadpłaconego podatku, dziękuję, do widzenia. Tak samo z Orkiestrą. Niewiele słyszymy (może źle słuchamy?) o tym, co robi Orkiestra w ciągu roku, nie będziemy pamiętać już w lutym, by sprawdzić, czy coś się dzieje z Orkiestrą, czy nie, czy może moglibyśmy pomóc. Mobilizuje nas do dawania, do dobroci tylko w ten jeden dzień, gdy odbywa się styczniowy finał i szarpią nami emocje wieczornego światełka do nieba. A potem będzie spokój, na rok.
Trochę się to kłóci z twierdzeniem, że WOŚP robi coś przez cały rok, systematycznie – w długim wymiarze, społecznie tak jest, w wymiarze indywidualnym, w czasie jednostki, WOŚP jest wydarzeniem corocznym, wpisanym w kalendarz świąt ruchomych, jak Boże Ciało czy Wielkanoc, i jak wskazuje jej nazwa – pomoc „świąteczna”, nie codzienna. W tym upatruję pewną słabość WOŚP: uczy pomagać, ale uczy, że pomoc można realizować odświętnie, a nie w życiu codziennym.

Jednocześnie WOŚP nas od lat wychowuje. Dzieciaki, które ganiały z puszkami 20 lat temu, dziś organizują lokalne imprezy. Dzieciaki uratowane dzięki sprzętowi zakupionemu w pierwszych finałach, dziś biegają same z puszkami. Sprawdza się tu zasada wzajemności, a ponadto dla dzieciaków z puszkami sprawa nie zaczyna się w styczniową niedzielę rano i nie kończy wieczorem tego dnia, jak jest dla dających (o czym pisałam wcześniej). Muszą pamiętać, by się zgłosić, muszą zostać przeszkoleni itd. Dla nich jest to doskonała szkoła organizacji, szkoła współdziałania, szkoła uczenia się nawzajem w warunkach nieszkolnych. Ludzie wychowani na Orkiestrze 20 lat temu dziś już kształcą nowe pokolenie, które będzie wiedziało, że pomaganie innym nie powoduje, że tracimy twarz i stajemy się idiotą, pośmiewiskiem tłumów.

WOŚP przypomina nam także o tym, że jest jedyną (tak: JEDYNĄ) organizacją, która na taką skalę potrafiła poruszyć skamieniałe w sercach społeczeństwo polskie. Nie udało się to Caritasowi, nie udało się to Szlachetnej Paczce, nie udało się stowarzyszeniu Wiosna, nie udało się nawet Janinie Ochojskiej z PAH ani nawet pajacykowi.pl. Tylko kilka wymieniłam, a, co gorsza, nie mam danych, jak powodzi się akcjom organizowanym przez te fundacje i stowarzyszenia. To budzi zazdrość, ale i rodzi pytania: w czym tkwi fenomen Jurka Owsiaka i setek wolontariuszy, tysięcy ludzi dających pieniądze do puszek? W czym ja widzę fenomen?

  • Po pierwsze odwołuje się do każdego z nas indywidualnie.
  • Po drugie pozostawia możliwość wyboru.
  • Po trzecie daje coś w zamian i nie jest to po prostu satysfakcja (choć to godne) czy świeczka Caritasu na stole wigilijnym (ładna). Daje uczestnictwo w potężnym ruchu.

Krytyka WOŚP

Nie chcę rozwodzić się nad tym. Przede wszystkim nie orientuję się w finansach Orkiestry, nawet nie znam – i chyba nie chcę poznać – mechanizmów regulujących jej działanie wewnątrz. Nawet nie mam ochoty zastanawiać się, kto zarabia na Orkiestrze, kto, ile zyskał, ile Jurek Owsiak ma dzięki Orkiestrze majątku i tak dalej. Zaglądanie komuś do kieszeni jest bardzo amerykańskie, ale też w USA te kieszenie stoją otworem i jest to normalne; mnie nauczono, że, po pierwsze, za pracę należą się pieniądze, a po drugie, że nie należy sprawdzać, ile kto zarabia, tylko samemu pilnować swojej pracy. Uznaję, że to, co robi Jurek Owsiak – efekty jego pracy – jest dobre, ergo uważam, że należy mu się za to dobra płaca.

Ale nie. Przecież trzeba zadać pytanie, kto i ile ukradł. Nie wchodzę do sklepów, w których, jakoby dla mojego dobrego samopoczucia i mojego własnego bezpieczeństwa, muszę oddać na wejściu torbę lub plecak, bo sklep obawia się złodziei. Sklep uznaje mnie tym samym za złodziejkę i skoro w taki sposób do mnie podchodzi, to ja tam nie wchodzę. Podobnie nie zadaję się z ludźmi, którzy zamiast przyjrzeć się efektom choćby społecznym, o materialnych już nie pisząc, zastanawiają się, kto, ile ukradł.

Trzeba jeszcze pomyśleć o deprawacji młodych ludzi, którzy na uczciwych obywateli napadają, żądając pieniędzy – nieuczciwie zbierają, napychając sobie kieszenie pieniędzmi z puszki. Albo zbierają uczciwie, a potem nieuczciwie przywłaszcza sobie te pieniądze Jurek Owsiak. Zastanawiam się, jaki mógłby być procent tego przywłaszczania – ciekawe, czy taki sam, jak w społeczeństwie polskim?

A może to jest po prostu zazdrość, że nikomu innemu nie udało się tak porwać tłumów, jak Jurkowi Owsiakowi? Facet śmieszny, w kolorowych portkach, nie mówiący, lecz ryczący (szczególnie pod koniec dnia), nie ma nic wspólnego z powagą zbierania, z powagą ofiary, wspomagania. Trochę antybohater i jednocześnie łatwy cel ataków.

Wreszcie ostatnia linia krytyki: to państwo jest od tego, żeby zapewnić sprzęt konieczny do ratowania życia dzieci, a nie jakaś fundacja. Od tego mamy NFZ. Państwa nie wolno wyręczać w podstawowych obowiązkach. Otóż państwo nigdzie, w żadnym kraju, nie jest w stanie zrobić wszystkiego, stąd na całym świecie istnieje dobroczynność. Amerykańskie biblioteki, choć powinny były według takiego myślenia być powołane przez państwo (tak, wiem, są zasadnicze różnice między USA a Europą), noszą imiona swoich założycieli-fundatorów. W Europie Zachodniej także pojawiają się nazwiska fundatorów na sprzęcie medycznym czy w kulturze. Państwo opiekuńcze, realizujące wszystkie potrzeby obywatela, od kołyski (w tym kontekście od łożyska) aż po grób, skończyło się wraz z upadkiem tzw. komunizmu i chyba tylko sentymentom i nostalgii za poprzednim systemem jestem w stanie przypisać żądania, by państwo nadal je realizowało. Co ciekawe, te postulaty słyszę najczęściej od najbardziej zajadłych krytyków poprzedniego systemu, ale składam to na karb wybiórczej pamięci – pamiętam z tzw. komuny tylko to, co złe, a nie wiążę z komuną tego, co dobre (?). Mecenat prywatny, darczynienie, charytatywność – to słowa naszemu społeczeństwu znane tylko z zagranicznych filmów. Kto daje, ten głupi, bo sobie nie zostawia. Trudno się dziwić, że krytykuje się działanie na rzecz innych. Trudno się dziwić, że wymaga się od państwa, by to ono otaczało pełną opieką wszystkich – czym skorupka za młodu nasiąkła…

A jak to było ze mną? Jak ja, jednostka w tym społeczeństwie, które tak krytykuję, znalazłam się w spotkaniu z WOŚP?

  1. Gdy orkiestra się zaczynała, byłam w liceum. Byłam „celem”, to był ten wiek. Tymczasem podniosłam nos do góry, powiedziałam: ja nie jestem z „wami”. Co to dla mnie znaczyło to „wami”, to „wy”? Inni, nic więcej. Nie tacy jak ja, niesłuchający takiej muzyki jak ja. Radiowej Trójki nigdy nie słuchałam, w telewizyjnej „Kręciole”, na którą rzuciłam kilka razy okiem zachęcona przez przyjaciółki, nie znalazłam tego, czego szukałam, padały tam odpowiedzi skierowane niby do mnie, ale ja zadawałam inne pytania. Trudno się dziwić, że w szale młodzieńczej kontestacji akcję Jurka Owsiaka odrzuciłam. Tak było przez kilka lat – uciekałam przez koleżankami i kolegami goniącymi za mną z puszkami, bo byłam „inna” niż oni.
  2. Byłam już na studiach, gdy odbywał się finał bodajże piąty lub szósty. Czy ja wrzucałam wtedy grosz do puszki? Nie. Z domu nie wychodziłam. Kontestacja młodzieńcza zamieniła się w kontestację społeczną. W tym czasie byłam asocjalna, nie potrafiłam uczestniczyć w zbiorowych akcjach. Czy teraz potrafię? Wątpię.
  3. Na początku XXI wieku w czasie kolejnego finału musiałam tłumaczyć obcokrajowcom we wszystkich znanych mi językach, o co chodzi. Dlaczego dzieciaki z puszkami za nimi gonią i liczą, że do puszek wpadną euro. Wtedy po raz pierwszy zdałam sobie sprawę z tego, że idea WOŚP jest nieprzetłumaczalna na obce języki. Mogę opowiedzieć po angielsku, niemiecku czy po francusku, co się dzieje, skąd się wzięło, dlaczego, ale w żadnym z tych języków, a nawet po polsku, nie wytłumaczę, czym dla Polski stała się orkiestra.

Trzy etapy rozumienia (czy aby „zrozumienia”?), co to znaczy WOŚP. W wymiarze moim, indywidualnym zupełnie. I kilka myśli, jak pisałam, towarzyszących mi w tę świąteczną niedzielę styczniową, niewyczerpujących temat, ale dręczących mnie, szczególnie, gdy pół Polski daje, a drugie pół Polski czuje się w obowiązku powiedzieć, dlaczego nie daje i dlaczego nie wolno dawać.

Nawet dobroć potrafi nas podzielić. Nawet dobry, zbożny cel potrafi nas skłócić.

Ponieważ nadal jestem asocjalna, nadal nie lubię się przyłączać do jakiejkolwiek grupy i nie umiem współdziałać. Sposób mówienia Jurka Owsiaka do mnie nie trafia, denerwuje mnie wszechobecne „Sie ma”, wyślę sms. Taaaaak.

Screen Shot 2015-06-28 at 13.56.32

LinkedInShare

W oczekiwaniu…

Gdy grudzień nad domami wczesnym zapada zmierzchem,
gdy nie wszystkie zgrabione liście przegniły jeszcze,
gdy słońca tęsknimy, żonkile wspomniawszy złote,
gdy na wino i piwo grzane mamy ochotę,
gdy koce zbyt chłodne, gdy kołdra pięt grzać nie może,
gdy śliskie i myśli, i słowa mgliste są trochę,
gdy – wreszcie – ramieniem wspieram ławki, lata cienie,
wiem już na pewno: to jest zimy piękno jesienne.

LinkedInShare

Ulica Józefa

Krakowianie i przyjaciele Krakowa, popatrzcie na tę petycję. Popatrzcie też na fan page na facebooku.

O co chodzi?
Właściciele kamienic przy ul. Józefa w Krakowie, w centrum Kazimierza, niedaleko placu Nowego i ulicy Bożego Ciała, wydzierżawili je prywatnej firmie, która podniosła czynsze, co zmusi mieszkańców i prowadzących lokale użytkowe do wyprowadzki. Wtedy w kamienicach przeprowadzony zostanie generalny remont i powstanie centrum hotelowo-konferencyjne.

W czym problem? Przecież…
to zbójeckie prawo właścicieli, by dysponować swoim majątkiem, to również prawo dzierżawcy, by podnosić czynsz. Rzecz w tym, że właściciele (zakon kanoników regularnych z pobliskiego kościoła Bożego Ciała, parafii dla większej części Kazimierza) od lat nie robili z tymi kamienicami nic, choć można było poszukać fundusze, uzyskać dofinansowanie, w jakikolwiek sposób zabezpieczyć ich stan. Przez te lata znalazły się tu ciekawe galerie, sklepy, kawiarnia „Eszeweria” (prywatnie moja ulubiona kawiarnia w Krakowie), które uczestniczą w tworzeniu barwnej kultury tej ulicy, organizującej nawet swoje święto raz do roku w czerwcu.

Dlaczego się dziwię?
Dlatego, że przecież kanonikom od Bożego Ciała powinno zależeć na tym, by mieć jak najwięcej „owieczek”, „duszyczek” w parafii. Zmniejszenie ich liczby na Kazimierzu da się obserwować codziennie; piszę to, jako mieszkanka Kazimierza od urodzenia, jako, bierna wprawdzie, bo ciągle niewypisana, ale mimo wszystko nadal jedna z owieczek Bożego Ciała. Chodziłam do tego kościoła jako dziecko i podlotek święcić koszyczek (tak, koszyczek) i widziałam, ile ludzi bywało w nim kiedyś. Teraz już nie chodzę, lecz czasem „przechodzę” i widzę, ile ludzi dziś staje w rządku z koszyczkami. Widzę, ilu parafian maszeruje dziś w p1rocesji na Bożego Ciała, szczególnie uroczyście obchodzonej w tej parafii i pamiętam, ilu ich było, gdy ja te kwiatki sypałam… Ludzie odchodzą od Kościoła, ale na Kazimierzu to przede wszystkim wyludnienie tej dzielnicy zmniejsza populację owieczek. Czy kanonicy regularni o tym nie wiedzą?

Dziwię się jeszcze tym bardziej, że…
…kanonicy regularni są świetnymi zarządcami majątku, który mają w swojej pieczy – taką przynajmniej ja im wystawiam opinię. Znakomicie odrestaurowali kościół Bożego Ciała (nawiasem mówiąc, mój drugi ulubiony gotycki kościół w Krakowie, zaraz po św. Katarzynie), co więcej, prowadzą digitalizację zbiorów, wyprodukowali rewelacyjny materiał 3D o wnętrzu kościoła (coś w rodzaju panoramy, ale z widokami szczegółowymi niemal do bólu oka, dostępny tylko jako tzw. gratis promocyjny, ponieważ przygotowano go nie w celach komercyjnych). Widać zatem myśl, powiedziałabym, nowoczesną w ich działaniach. Dlaczego zatem taki strzał we własną stopę w przypadku nieruchomości?

Królestwo niebieskie vs. królestwo konsumpcji
Zastanawiam się, co skłoniło kanoników regularnych do wydzierżawienia tych kamienic. Po prostu chęć czasowego pozbycia się „grzyba” (dosłownie i w przenośni) i tradycyjny system dzierżawienia, znany w średniowieczu – majątku raz zdobytego nie oddamy nigdy, lecz będziemy z niego czerpać korzyści, jak również czerpać je będzie pośrednik, podbijając tym samym ceny? A może potrzeba szybkiego pozyskania funduszy na finansowanie wcześniej wspomnianych przedsięwzięć? Wytłumaczeniem będzie pewnie bezmyślność. Nad kim wszakże będą opiekę duszpasterską sprawować kanonicy regularni, jeśli na własne życzenie pozbędą się owieczek?

Kraków się zmienia. Kazimierz idzie ramię w ramię
Tam, gdzie niegdyś były sklep papierniczy, mleczarnia czy piekarnia, dzisiaj są kawiarnie i kluby, w których co noc mamy do czynienia z masowym cudem: zamianą krwi w wino. Tam, gdzie biegałam po drożdże dla babci nie może się jednak utrzymać żadna knajpa. Przekleństwo, mam nadzieję, które kiedyś, po zamknięciu sklepu spożywczego rzuciłam, wisi nad tym miejscem. Przeklinałam i przeklinam, ale zmian nie zatrzymam i, co więcej, nie jestem w pełni im przeciwna. Protestuję dopiero wtedy, gdy widzę działanie bezsensowne, a takim, śmiem twierdzić, jest dzierżawa kamienic przy ul. Józefa w Krakowie.

Miasto marzeń, miasto turystów, miasto martwe
„Witaj w Krakowie, stolicy królów polskich” – wita wjeżdżających do miasta tablica. Królowie polscy bardziej dbali o to, kto mieszka w ich stolicy. Przynajmniej tak mogę powiedzieć o Kazimierzu Wielkim, który tu sprowadził Żydów po to, żeby wzmocnić tkankę miejską. Obecnie wszystko zmierza ku temu, by miasto stało się martwe. Już teraz idąc wcześnie rano do „miasta” (jak nazywa się obszar w obrębie Plant zamknięty), smutno mi się robi, gdy widzę, że ta część Krakowa nie budzi się na nowy dzień, niewiele widać zaspanych mieszkańców człapiących po bułki i „Dziennik Polski”, wyprowadzających pieski… Trudno się mieszka w centrum. Trudno i drogo, to prawda, ale tylko dzięki ludziom to centrum żyje.

Chaos obserwacji

  1. Parkowanie samochodów. Zauważyłam, że zmienił się styl parkowania samochodów w Krakowie. Jeszcze niedawno parkowało się jak najciaśniej, by jak najwięcej samochodów mogło się zmieścić na ulicach centrum, a szczególnie Kazimierza. Teraz parkujemy swobodnie, luźno, zostawiając „po pańsku” metr luzu od latarni czy nonszalancko zajmując dwa miejsca. Podzieliłam się tym wrażeniem z ojcem, a mój ojciec (o którym nie wiecie, że zna odpowiedzi na wszystkie moje pytania, choć niekiedy jego odpowiedzi bardzo mi się nie podobają) wytłumaczył mi to prosto: ludzie, którzy do niedawna (a od dawna) mieszkali na Kazimierzu, byli przyzwyczajeni do ciasnoty, wiedzieli, że jeśli zaparkują luźno, to sąsiad się nie zmieści. Ci, którzy teraz zapanowali na dużej części Kazimierza, są przyzwyczajeni do tego, że w ich obejściu parkują tylko oni i nikt więcej.
  2. Działalność magistratu. Raczej jej brak. Miastu jakby nie zależy na tym, by zatroszczyć się o mieszkańców. Podejmuje się działania, by ściągnąć turystów, których liczba (sądząc po tłumie na ul. Grodzkiej w godzinie szczytu i kolejce na Wawel) osiągnęła już poziom nieogarnialny. Jednocześnie niewiele robi się, by poprawić komfort życia mieszkańców. Tramwaj, ronda, wiadukty – pewnie, że powstają, ale czy to one konstytuują atmosferę miasta, tworzoną w końcu przez jego mieszkańców? Może warto zadbać o ludzi, żeby tu naprawdę mieszkali, a nie tworzyli bezładne skupiska bloków czy jednorodzinnych domków wokół miasta…? Tym bardziej, że te koszmarne osiedla okołomiejskie są budowane bez planu, bez składu i ładu, zakłócają elementarne poczucie estetyki i dobrego smaku. Skąd ludzie wychowani w takich miejscach będą wiedzieć, co piękne?
  3. Kultura. Mam coraz silniejsze wrażenie, że w Krakowie zwycięża kultura nastawiona na „najeźdźców”, czyli turystów. Prawdziwe koncerty, regularne, zastępują koncerty „eventowe”, spektakle teatralne przyćmiewają festiwale, wystawy stałe krakowskich muzeów nikną w blasku rozsiewanym przez obwołane „wydarzeniem” wystawy czasowe. Kultura eventu nie jest kulturą prawdziwą, tak samo jak torcik Wedlowski nie jest tortem. Kulturę miejsca buduje się, opierając na działaniach oddolnych, lokalnych, bo – powtórzę – to ludzie tu mieszkający na stałe tworzą atmosferę miejsca. Ów genius loci, który Kraków miał, a który coraz bardziej płonie pod pseudo-ogniem tandetnych smoków made in China. Nawet z tradycyjnymi ciupagami coraz bardziej krucho… Retoryczne pytanie: dlaczego miasto w coraz mniejszym stopniu wspiera inicjatywy lokalne, wydając krocie na promocję Krakowa zagranicą i w Polsce? Chyba tylko po to, by miał kto zamieszkać w kolejnym hotelu, który powstanie u kanoników regularnych na Józefa…
  4. Wyludnianie. Wiem, że wyludnianie to proces, który następuje nie tylko w Krakowie, ale też, przyznaję, nigdzie indziej nie spotkałam się z tak dzikim jego przebiegiem. Z olbrzymim zainteresowaniem patrzyłam na akcję rodziny Malików towarzyszącą ich wyprowadzce z ulicy Smoleńsk. Podnoszono wielkie hasła: gentryfikacja i wyludnianie. Dodałabym jeszcze jedno: tworzenie atrapy. Kraków staje się miastem jak scenografie w Cinecittà czy Hollywood. Piękne fasady, za którymi nie kryją się ludzie, gdzie nie ma problemów albo problemy rozwiązuje się jak w filmach. Odnoszę wrażenie, że proces ten, z nieznanych przyczyn, wspierają po cichu władze miasta. Po co? Przecież jak owieczek kanonikom regularnym, tak i mieszkańców magistratowi zabraknie. Może, w pewnym sensie, to nawiązanie do myśli S. Wyspiańskiego, który twierdził, że z Krakowa trzeba zrobić wielkie muzeum, na rogatkach pobierać od przyjezdnych opłatę za wstęp, a mieszkańców wysłać do Zakopanego, bo tam zdrowe powietrze. Ale, pytam, na ile świadome, prozdrowotne, a na ile wyrachowane to działanie?
  5. Kościół. Przykro mi było patrzeć w Niemczech na to, jak tam Kościół – czy protestancki, czy katolicki – jest ośrodkiem życia lokalnych społeczności. Szkoda, myślałam sobie, że w Polsce tak nie jest albo też zdarza się to wyjątkowo. Teraz wpadło mi do głowy, że przecież kanonicy regularni mogli w części kamienic urządzić np. ośrodek kultury, na co z pewnością udałoby im się pozyskać fundusze zewnętrzne. Nie tylko wilk byłby syty, ale i owca cała, dająca wiele owieczek. W Niemczech przy parafiach istnieją przedszkola, zajęcia dla dzieci (nie religijne zajęcia, ale np. kursy komputerowe czy klub turystyczny), regularnie organizuje się spotkania dla parafian, są koła seniorów, którzy nie siedzą wokół stołu i dziergają na szydełkach lub śpiewają pobożne pieśni, ale wyruszają w parafię, pomagać uboższym, mniej zaradnym sąsiadom. U nas Kościół nie pełni tej funkcji integracyjnej ani też, jak widzę, nie zamierza jej pełnić. Łatwiej jest wydzierżawić kamienicę niż pracować z ludźmi…

Wracam na ulicę Józefa
Święto ulicy Józefa jest wspaniałą inicjatywą ludzi, którzy tę ulicę wybrali na swój codzienny świat. Spędzają na niej kilka godzin dziennie, konkurują ze sobą, walczą o klienta, wymyślają coraz to nowe atrakcje, ale też są ze sobą. Nie wiem, w jakim stopniu w tym święcie uczestniczą już istniejące przy ul. Józefa hotele, ale wyobrażam sobie, że nowe centrum hotelowo-konferencyjne przy ul. Józefa uczyniłoby wielką wyrwę w tej wspólnej radości.

Podpiszcie petycję. Obawiam się, że niewiele to zmieni, centrum powstanie, ludzie się wyprowadzą, galerie przeniosą, „Eszeweria” ma już nowy lokal naprzeciwko (miły, ale nawet w ułamku nie tak przyjemny, jak prawdziwa „eszewka”). Niech jednak zostanie ślad po tym, że ludzie są razem, że chcemy przeciwstawiać się decyzjom wpływającym na nas wszystkich. Nie odbieramy prawa do dysponowania własnością, ale prosimy, by i nas traktowano poważnie. Nas, mieszkańców. Nas, krakowian.

PS Oświadczam uprzejmie, że nie jestem w żaden sposób związana z którąkolwiek galerią, sklepem czy kawiarnią przy ulicy Józefa.

Screen Shot 2015-06-28 at 13.08.08

LinkedInShare

Deszczowa rymowanka (2). Nic poważnego, deszcz pada nadal…

Po co nam kostiumy zbyt kuse kąpielowe,
parasol, kalosze są sierpniowoseksowne.
Letnie ogródki po co? Chłodne piwo lane
smutnie w beczce kiśnie, a goście proszą grzane.
Po co na balkonie markiza przeciw słońcu,
skoro słońca nie widać, śpi schowane w kątku.
W domu zatem spędzimy sierpniowe dni chłodne,
stare wyjmiemy zdjęcia, w sepii słońcem złotej.
Po co nowe albumy, po co robić zdjęcia,
gdy świat cały płynie, gdy dom jest jak muszelka.
Po co nam te wakacje, słynne dni sierpniowe,
każdy dzień kolejny deszczem odbiera mowę…

LinkedInShare

Patrz kotu swemu w oczy… (część druga, miejmy nadzieję, ostatnia)

Raz Tuskot był zdrowy i poszedł spać wcześnie,
Ania go głaskała, a kot mruczał we śnie.
Nie, ten kot nie mruczy, ja dobrze to wiem!
Jest zdrowy, na muchy poluje przez sen.
Raz Tuskot był chory i była afera,
niestety, doktora nikt nie sponiewiera,
choć doktor w tej bajce porządny nie jest.
Oj, Tuskotek zgłodniał i prosi o kęs.
A Tuskot wyzdrowiał dzięki Pani Doktór,
w której rękach złotkiem stał się Tuskot-Potwór.
Głaskała, mówiła, gładziła i ciach!
Zbadała mu uszko, i brzuszek raz-dwa!
Jak Tuskot wyzdrowiał, to spać poszedł szybko,
bo tylko we śnie może żywić się myszką.
Różowy języczek wysunął przez sen,
polizał, pomlaskał, pokręcił kotem.
Już Tuskot jest zdrowy, no może nie całkiem,
ma oczko, ma nosek, ma brzuszek jak tarkę.
Jak zawsze esencja tkwi w tym, co się je,
szczególnie, gdy rudym się jest Tuskotem.
Gdy Tuskot już pospał to do Ani przyszedł,
zamiauczał, zagruchał, przytulił swój pyszczek.
Pomyślał: wariatka, znów o mnie pisze!
Przeczytał, ocenił, miauknął: „kliknij share”…

LinkedInShare

Refleksja na koniec dnia, z chwili na trawie spędzonej, czyli czym jest internet

Chcąc nie chcąc stajemy się czasem mimowolnymi uczestnikami rozmów prywatnych osób obcych. Siedziałam sobie na trawie, nad Wisłą, niedaleko ode mnie kawałek trawy zajęła jakaś dziewczyna (instynkt stadny kazał jej usiąść 2 metry ode mnie, choć miejsca było na tyle, że mogła iść 10 metrów dalej). Zadzwoniła do – jak się dowiedziałam szybko – mamy i zburzyła tym samym mój spokój.

Wyjaśniała mamie, że ponieważ jedzie na wakacje do tropikalnego kraju, musi kupić „wiele ważnych sportowych ekwipunków”. Gdzie kupiła? „W Decathlonie, a to, mamo, taki supermarket sportowy” – mama najwyraźniej nie znała – „jak masło na półkach w zwykłym supermarkecie są tam poukładane rolki. Można kupić wszystko sportowe, od namiotów po buty do wspinaczki”. Dowiedziałam się też, że kupiła sobie „profesjonalny ręcznik plażowy”, jaki ma jej mąż, choć mąż jej oferował swój, ale przecież nie będzie na plażę z męża ręcznikiem szła. Moja wyobraźnia ruszyła: profesjonalny ręcznik plażowy – też taki chcę – pomyślałam, ale przecież wakacji nie ma w tym roku, na plażę nie jadę, kupię nowy (lepszy!) model za rok.

Opowiedziała mamie jeszcze kilka innych rzeczy, mniej frapujących (o spotkanych koleżankach mamy, zapamiętanych „z rozsypującym się kokiem na pogrzebie tej, no wiesz, Janiny, nie, masz rację, Teresy”). Potem instruowała mamę, jak szukać sandałów. „Wejdź do internetu” – powiedziała. Nadstawiłam ucha. „Otwórz komputer i wejdź do internetu, komputer musi zrobić przeszukanie internetu”. To było ciekawe.

Zdałam sobie sprawę z tego, że ludzie traktują internet, jako jakiś dziwny twór, nie do ogarnięcia. Nie wiedzą, czym jest „internet”, czym jest „wyszukiwarka”, jaka jest zależność jednej rzeczy od drugiej.

Tym bardziej mnie to zainteresowało, że ostatnio ktoś mi nieznany skomentował jeden z moich wpisów na blogu, pisząc w konkluzji, że nie wiem w ogóle, co to jest internet. Ogólnie się nie znam. Nie wyjaśnił jednak, dlaczego. Choć nie lubię komunikatów w tym stylu, czyli prostej informacji „nie wiesz, nie znasz się”, bez podania choć jednego argumentu, to jednak zastanowiłam się nad tym, czym internet jest. Denerwująca sąsiadka na trawie tylko te myśli zintensyfikowała, aczkolwiek nie podoba mi się, że mnie włączyła w swoje życie, nie pytając, czy w nie chcę wejść.

Nie chcę się wyśmiewać, w żadnym razie. Kończąc przydługi wpis o głupotkce, za który przepraszam wszystkich, którzy nie lubią dużo czytać, pytam: co to jest internet…

Screen Shot 2015-06-28 at 12.54.03

LinkedInShare