Category: muzeum

Muzeum Narodowe w Krakowie i niepełnosprawni. O tym, że należy przy sobie nosić Dziennik Ustaw, nawet idąc do muzeum

Moja mama należy do tych krakowskich pańć, które z upodobaniem latają na wszystkie wystawy oferowane przez krakowskie muzea. Jest niemal idealnym targetem – według słów prof. Marii Poprzęckiej, zasłyszanych w niedawnej audycji w Programie Drugiem Polskiego Radio – „starsza pani, emerytka, z drugą starszą panią pod rękę”. Niemal, bo pod rękę zabiera mojego tatę. Niemal, bo poza tym, że jest emerytką, jest także inwalidką, ma orzeczoną niepełnosprawność narządów ruchu.

Niepełnosprawność owa datuje się od lat moich jeszcze szczenięcych, ale dopiero całkiem niedawno zyskała oficjalne potwierdzenie lekarskie i idące za tym wszelkiego rodzaju ulgi. Najbardziej cieszy się mama z możliwości parkowania właściwie wszędzie, bo, jak wspomniałam, jest inwalidką narządów ruchu. Ogromnie się uradowała, że orzeczona niepełnosprawność umożliwia jej również korzystanie z ulgowych biletów do muzeów państwowych (o czym poinformowała ją miła pani kasjerka w jednym z muzeów – tu biję głową o ziemię, przepraszając, że nie przypominam sobie, które to muzeum było, a przecież takie czyny należy wspominać) wraz z opiekunem, czyli osobą towarzyszącą, czyli tatą pod rękę.

Pech chciał, że uzbrojona w tę wiedzę (nabytą, jak pisałam, w muzeum!) mama wybrała się do Muzeum Narodowego w Krakowie na wystawę czasową Turner – malarz żywiołów, która krakowski światek ekscytuje i ekscytować będzie aż do 8 stycznia 2012 roku (o ile wraz z wybiciem północy 31 grudnia nie nastąpi koniec świata…). I w muzeum tym, w kasie, dowiedziała się, że:

  1. Nie ma prawa do żadnej ulgi, bo nie ma I grupy inwalidzkiej.
  2. Opiekun w ogóle nie ma prawa do żadnej ulgi.
  3. Pani w kasie nie będzie dawała żadnej ulgi, bo jeszcze by musiała za tych wszystkich inwalidów niby płacić albo co.

Mama nie jest osobą nastawioną wojowniczo do świata, spokojnie usiłowała wytłumaczyć, że jej nie zależy na tych paru groszach, ale tak ją poinformowano w innym muzeum, w innej kasie, więc sądziła i tak dalej. Wstawiła się za nią młoda dziewczyna, również stojąca w kolejce – wyraziła opinię na temat pani w kasie, zachowującej się niezbyt odpowiednio i nader niegrzecznie.

Zupełnie pomijam fakt, że to moja mama. Naprawdę. Nikomu nie należy się takie traktowanie, tym bardziej, że pani w kasie błądziła.

Otóż zgodnie z Rozporządzeniem Rady Ministrów z dnia 10 czerwca 2008 r. w sprawie określenia grup osób, którym przysługuje ulga w opłacie lub zwolnienie z opłaty za wstęp do muzeów państwowych, oraz rodzajów dokumentów potwierdzających ich uprawnienia nie tylko mamie przysługuje wstęp ulgowy, ale również opiekunowi, czyli tacie. Na dodatek – warto zauważyć – w rozporządzeniu nie ma mowy o jakichkolwiek grupach inwalidzkich. Przyznaję, że nawet nie wiem, którą grupę mama ma, o ile w ogóle jeszcze jakieś grupy obowiązują… Pani kasjerka powinna, owszem, zapłacić za zarówno niegrzeczne zachowanie, jak i brak wiedzy.

Zapłacić, oczywiście, nie w dosłownym znaczeniu. Może jednak ktoś by ją choć pouczył o tym, że należy być grzecznym i uprzejmym? Co do wiedzy na temat stanu prawnego, to jest to niewątpliwie rola zwierzchników – poinformowanie personelu o obowiązującym prawie. Cóż, 2008 rok, z którego pochodzi przywołane rozporządzenie, minął stosunkowo niedawno temu, a, jak sobie wyobrażamy, muzea zajmują się tylko omszałą, sfilcowaną przeszłością… Choć nie! Ależ przecież Muzeum Narodowe w Krakowie „robi” także w sztuce współczesnej (vide aktualna wystawa Katarzyny Kozyry).

Moje, tak, tak to nazwę!, rozżalenie na całą sprawę rozżarza jeszcze to, że wczoraj akurat był Dzień Otwartych Drzwi i krakowskie muzea zapraszały na wystawy stałe, czasowe i organizowały rozmaite atrakcje, by przyciągnąć zwiedzających (mnie przyciągnęło Muzeum Inżynierii Miejskiej, ale szybko stamtąd uciekałam, o czym, mam nadzieję, napiszę wkrótce). Muzeum Narodowe również, z wyjątkiem wszakże wystawy czasowej Turnera – nawet nie wiem, dlaczego tak się stało, że akurat na Turnera nie można było w ramach „otwartych drzwi” wejść. Pewnie, można powiedzieć, że mama chciała, mówiąc pospolicie, naciągnąć muzeum na darmowe wejście – zaoszczędzić jeszcze trochę z ulgowych biletów jej i tacie przysługujących i zobaczyć Turnera za friko. Nie wiem, ale myślę sobie, że mama o tych „drzwiach” nawet nie wiedziała, jakoś takie informacje trochę się o nią obijają (z całym szacunkiem do mamy; tato, wiem, że to czytasz!).

Trochę się naśmiewam, trochę rozdmuchuję sprawę, trochę mi przykro (nie trochę, nie), że moją mamę tak potraktowano, ale w gruncie rzeczy chodzi o coś więcej. Chodzi o respektowanie prawa i jego upowszechnianie. Po co w ogóle mnożyć ustawy, rozporządzenia, dyrektywy i im podobne, jeśli potem decyduje o stosowaniu prawa w praktyce pani w kasie, niezpoznana z najnowszymi regulacjami? Przypomina mi to wydarzenie na Ukrainie, sprzed lat bodaj dwunastu (koniec lat dziewięćdziesiątych, już nie pomnę jak bliski koniec), gdy naszą autokarową wycieczkę studentów historii zatrzymał patrol ukraińskiej milicji. Panowie z pałkami przy biodrach dowodzili, że przekroczyliśmy mnóstwo mnóstwo przepisów prawa drogowego obowiązującego na Ukrainie. Nasz kierowca, nie w ciemię bity i wiele razy po dziurawych (pardon) ukraińskich drogach jeżdżący powiedział przytomnie, że te wszystkie przewinienia obowiązywały, a jakże, w starym kodeksie drogowym, ale tenże przestał obowiązywać jakieś pół roku temu. Równie przytomni milicjanci (i pewnie przygotowani na tę błyskotliwą odmowę poddania się karze) odparli, że oni „tego nowego kodeksu drogowego nie dostali, więc stosują się do zasad starego”.

Ukrainizacja życia społecznego opartego na prawie, chciałoby się demagogicznie zawołać, mając na myśli panią z kasy Gmachu Głównego Muzeum Narodowego w Krakowie. Jest w tym jednak cierń i krzyk go poruszy, krew się poleje, rana zaboli. Bo, poza uroczą ukraińską anegdotą (której przecież nie skończyłam opowiadać – karze kierowca się poddał, na mandat zrzuciliśmy się solidarnie, całym autokarem, na ten i wiele następnych, bo patrole milicyjne na ukraińskich drogach były wówczas tak częste, jak dziury w ukraińskich drogach) przyszła mi do głowy jeszcze wawelska historia, o której więcej przeczytacie na blogu Ewy i Marka Wojciechowskich i w związku z tym nie będę się nad nią rozwodziła.

Od Turnera i mojej mamy do egzekwowania prawa w Polsce – tak oto biegają dziś moje myśli, zamuzealnione do głębin. Dlaczego w ogóle o tym piszę? Z jednej przyczyny. Muzea nie mają najlepszej prasy w Polsce. Nie są wdzięcznym tematem reportaży telewizyjnych czy radiowych, tylko kilka muzeów przebija się na pierwsze strony prasy. Tymczasem muzea walczą o zagospodarowanie czasu wolnego społeczeństwa, które, źle przyjmowane, ucieknie z galerii sztuki i historii do galerii, hmm, handlowych. Pani w kasie będzie mogła się przekwalifikować na panią w, hmm, kasie w supermarkecie, gdzie jednak nieuprzejmość poskutkuje natychmiastowym, hmm, wylotem. Hmm, wizja nader ponura, niemal jak atmosfera niektórych obrazów Turnera…

 

PS 1. A dlaczego w ogóle robię taką reklamę Muzeum Narodowemu w Krakowie? Sama nie wiem. Może czarny PR uprawiam?

PS 2. Na Turnera, psia kostka, się wybiorę, bo szybciej mi pójść z Kazimierza na Błonia niż z Balic na Heathrow, Luton czy Stansted polecieć.

PS 3. Tata, wiem, że to czytasz! Nie musisz komentować!!!

Screen Shot 2015-06-28 at 13.19.34

 

 

 

 

 

 

LinkedInShare

Muzealny szok, czyli rozmowa telefoniczna z muzealnikami

Być może to przypadłość wiążąca się z wykonywaną przeze mnie pracą albo problem leży w mojej zbytniej dociekliwości, usiłowaniu zrobienia czegoś więcej, zachęcenia innych czy zmobilizowania siebie do działania lub skorzystania z ciekawej oferty. Tak, mam na myśli muzea. I tak, znowu rozmawiałam z muzealnikami – tym razem trzema.

Wszystko zaczęło się od tego, że wyszłam z pracy wcześniej, bo choć gdy wysiadła jedna faza to po pierwsze znalazłam się w tej nieszczęśliwej połowie pracowników, którzy siedzą na laptopach i mogą, po wyłączeniu prądu, pracować nadal na baterii, a po drugie ta akurat faza nie dotknęła internetu, ale jednak po chwili wysiadła również druga faza, odcinając mnie skutecznie od świata.

Podeszłam do szefa i powiedziałam stanowczo: „Idę do domu, bo nie ma internetu, a ja prezentację wykańczam w internecie”, „Musisz w internecie?” – zainteresował się szef (spoglądając w okolice szafy serwerowej), „Tak” – zaśmiałam się – „tak się jakoś przyzwyczaiłam”. „Rozwydrzona baba” – roześmiał się również szef – „ależ masz przyzwyczajenia!”, na co ja powiedziałam, kiwając głową: „Oto, co brak prądu robi z mężczyzn”. Pośmialiśmy się jeszcze chwilę, a potem spakowałam się, myśląc już o tym, że jutro będę w Warszawie.

Bo otóż jutro będę oglądać Warszawę po powstaniu warszawskim na aplikacji z rozszerzoną rzeczywistością przygotowanej na platformie Layar przez Muzeum Powstania Warszawskiego i agencję adv.pl. Rzecz w tym, że choć szukałam już kiedyś mapy z miejscami, które w tej aplikacji są prezentowane, to jej nie znalazłam, ani wtedy, ani dzisiaj. Co więcej, szukałam nie tylko ja (zawsze myślę, że skoro ja nie mogę czegoś znaleźć, to znaczy, że jestem  po prostu głupia, ale tym razem miałam partnera w tych „badaniach”, o którym, że głupi, nie powiem równie łatwo).

Klops się jednak pojawił, bo ani listy miejsc, ani mapy z zaznaczonymi miejscami z aplikacji nie było. Jakże więc zwiedzać? Gdzie zacząć? Jak się poruszać? – cała seria pytań, na końcu której pojawiło się odwieczne, jakże ludzkie „jak żyć?”. W odruchu rozpaczy postanowiłam zadzwonić do muzeum. Czyli zrobiłam to, co zawsze.

Ponieważ (jak pamiętacie może jeszcze) wróciłam do domu, bo w firmie nie było internetu, zaczęłam od wspomnień z Szanghaju, gdzie rok temu na śniadania dostawałam codziennie makaron na sosie sojowym. Wtedy wydawało mi się to dziwne, ale od pewnego czasu dość często spaghetti odgrzewam na sosie sojowym i spożywam z miseczki, pałeczkami. Wspominając Szanghaj, jedną ręką mieszałam spaghetti na patelni, na sosie sojowym (pomieszany jasny z ciemnym, ot, ekstrawagancja), a drugą pacałam po ekranie smartfona, w poszukiwaniu numeru do Muzeum Powstania Warszawskiego.

Informacja o spaghetti jest stosunkowo istotna. Przygrzewanie makaronu na patelni, na sosie sojowym, zabiera około 10 minut, może trochę więcej (konieczny mały ogień, inaczej się przypala). W tym czasie zdążyłam, operując jedną ręką znaleźć numer do Muzeum na smartfonie, ten numer (ciągle jedną ręką, bo drugą mieszałam – nawiasem mówiąc bambusową łyżką, jakoś mi ten materiał pasuje do makaronu na sosie sojowym) skopiować i zadzwonić, zakładając, że połączenie z człowiekiem uzyskam po długim oczekiwaniu.

Nieprawda. Byłam przekonana, że połączę się z automatem, który poinformuje mnie, że bilety w kasie lub rezerwacja, a godziny otwarcia w internecie i tak dalej.

Zdziwienie, które mnie ogarnęło, gdy minęło może 10 sekund od wybrania numeru, a ja usłyszałam miłe „Dzień dobry, Muzeum Powstania Warszawskiego, słucham” w telefonie, przeistoczyło się w prawdziwy szok, po tym co usłyszałam w odpowiedzi na moje zapytanie. W zadziwieniu moim zapytałam bowiem tym głosem, którym przymilam się do panów na stacjach benzynowych, żeby mi „zmienili spaloną lampkę w światełku z tyłu, bo przecież nie umiem i mam za długie paznokcie” (tu je chowam za plecy, bo mam krótkie zawsze), o „tę aplikację na telefony komórkowe, co państwo zrobiliście, a ja się wybieram do Warszawy, chciałam zwiedzić, ale nie wiem, gdzie zacząć, bo nie ma mapy, gdzie mogę mapę albo listę miejsc znaleźć?”. A ów szok pojawił się, bo miły głos odpowiedział: „Nie wiem, o czym pani mówi”.

„Pięknie” – pomyślałam, energiczniej mieszając makaron na patelni – „Muzeum produkuje aplikację mobilną, reklamuje ją w całej Polsce, a jak się zadzwoni, to pierwszy głos nie wie, o czym mówię”. Pani o miłym głosie (ach, to była pani, nie nadmieniłam) wytłumaczyłam, mówiąc już nieco normalniej, o co chodzi, że aplikacja, że Warszawa’44, że są reklamy w internecie, że chciałabym, a nie ma. Mieszałam, gdy pani poinformowała, że połączy z działem promocji, który z pewnością mi pomoże.

Pomogłaby mi, akurat wtedy, trzecia ręka, bo telefon, z którego rozmawiałam był na kablu (wiecznie rozładowany smartfon…), a mój makaron już dochodził i potrzebowałam go zdjąć z ognia i przełożyć do miski stojącej dość daleko, gdy czekałam na połączenie z działem promocji. Obawiając się najgorszego (połączenie z działem promocji uzyskam, gdy będę sięgała po miskę), zdecydowałam się na ten krok. Okazało się, że słusznie, bo na połączenie czekałam, czekałam, czekałam, miskę przestawiałam, czekałam, makaron przełożyłam, czekałam, czekałam, wzięłam do ręki pałeczki, czekałam, zaczęłam konsumować, czekałam, przypomniałam sobie, że gazu nie wyłączyłam, czekałam, konsumowałam, czekałam, konsumowałam, czekałam, konsumowałam, jest! Połączyło mnie z kolejnym głosem miłej pani, jakby młodszej.

Wyłuszczyłam jej sprawę (znowu jak infantylna debilka), że ja z Krakowa, że na wycieczkę, że planuje i nie mogę znaleźć, że aplikacja mobilna, że Warszawa’44. Pani hymknęła i powiedziała, że nie może mi pomóc, bo się nie zna, ale „połączy z osobą, która z pewnością będzie wiedziała o co chodzi”.

„Cudownie!” – pomyślałam, a głośno uprzejmie podziękowałam i powróciłam do tego, co było przed chwilą. Konsumpcja i czekanie. Po dłuższej chwili (makaron się skończył, wydłubywałam pałeczkami resztki z dna miseczki, usiłując zjeść coś z pustego jak mój kot, Tuskot) na zasłyszane lekkie westchnienie w telefonie zareagowałam błyskawicznie, rozpoczynając po raz trzeci (a właściwie czwarty, licząc dwukrotne tłumaczenie pierwszej pani) opowieść o aplikacji, o wycieczce z Krakowa, o Warszawie’44, ale miły głos mi przerwał, mówiąc „przepraszam, bo chyba pani do mnie wróciła”. „O, faktycznie, w natłoku miłych głosów, nie zwróciłam uwagi, że się nie zmienił” – nie, nie, tak nie powiedziałam, grzecznie przeprosiłam i powiedziałam, że będę czekać dalej na połączenie.

Czekałam. Makaron się skończył, więc oczekiwanie zaczęłam umilać przekładaniem garnków, głaskaniem kota, z telefonu na smyczy (wpiętego kablem do kontaktu) już dawno zrobiłam mobilny smartfon (jakie to proste! wystarczy wyjąć kabel z urządzenia i robi się ze smartfona zwykłego smartfon mobilny), więc przemieszczałam się też po mieszkaniu. I czekałam…

Nagroda przyszła. Trzeci miły głos zapytał, o co chodzi. Co powiedziałam? Wiadomo: aplikacja, wycieczka z Krakowa, chciałam zaplanować, a nie wiem, gdzie iść, skąd zacząć, skąd mam wiedzieć. „To o Layar pani chodzi?” – usłyszałam, a moje szczęście granic nie znało, niemal odkrzyczałam „Tak! Tak! Layar!”, a dusza mi śpiewała te słowa na nutę Ody do radości. „Trzeba sobie Layar ściągnąć na telefon” – nie wytrzymałam, przerwałam, że ja już mam, ale nic nie widzę, bo jestem w Krakowie, a nie w Warszawie. „To już właściwie wszystko” – powiedziała pani. „Ale jak to?” – oburzyłam się – „skąd mam wiedzieć gdzie zacząć, gdzie iść, gdzie to w Warszawie jest…”, a na usta cisnęło mi się „Co robić? Jak żyć?”. Pani się stropiła i w końcu powiedziała: „Większość miejsc jest w Centrum, to jest Śródmieście, a tylko kilka na obrzeżach Warszawy”. Byłam niecierpliwa, moja rola, którą przybrałam, jeszcze przygrzewając makaron, tego wymagała. Naciskałam: „Skąd mam wiedzieć, gdzie zacząć? Czy jest jakaś mapa zwiedzania? Jakaś trasa? Może lista adresów?”. Mogło się zrobić niemiło, ale…

„Mogę Pani przesłać listę punktów” – zabrzmiało w słuchawce, jak początkowy, arpeggiowy akord „Jowiszowej” Mozarta (to znaczy optymistycznie). „To jest taka lista?!” – wyraźnie poruszona, zaczęłam dopytywać – „a może i mapa?”. Mapy, okazało się, nie ma, ale „lista jest, nie została upubliczniona, tylko przesyłana dziennikarzom. Muszę jej poszukać, bo to było dawno”.

Dawno to pojęcie relatywne. Dla mnie dawno to w XIX wieku, dla muzealnika, okazuje się, dawno to w lipcu czy sierpniu tego roku, bo aplikacja Warszawa’44 została uruchomiona 8. sierpnia (to ten moment, gdy mogę wypomnieć, że miała być 1. sierpnia i się spóźnili z launchem?). Trudno. Dawno-niedawno, listę miejsc trzeba odszukać. Powiedziałam miłej pani numer 3 (wyraźnie najmłodszy głos z wszystkich), że to wielka szkoda, że tej listy nie ma w internecie. Reakcja przerosła moje oczekiwania: „To bardzo ciekawa sugestia”.

Myślę, że pani to powiedziała nie dlatego, że to jest naprawdę bardzo ciekawa sugestia, bo przecież id**ta domyśli się, że robiąc taką aplikację, trzeba ją wyposażyć w mapę wszystkich miejsc lub listę. Nie, nie. Ponieważ Muzeum Powstania Warszawskiego i agencja adv.pl (która zrobiła tę aplikację) takiej listy nie zrobiły, znaczy, że nie są id**tami. To ja jestem „ta głupia”, której trzeba powiedzieć coś miłego, coś na odczepnego, coś, czym można mnie połechtać i uspokoić zarazem. Lub coś takiego, co się mówi na wernisażu sztuki współczesnej, gdy naprawdę nie wiemy, co powiedzieć.

Tak właśnie myślę, bo pani miło zaproponowała mi następnie, że przyśle tę listę do mnie mailem. Podyktowałam maila. „Kiedy planowana jest ta wycieczka” „ spytała jeszcze. „Jutro” – odparłam z najmilszym uśmiechem, który można przesłać przez mobilnego smartfona. Zatroskana pani obiecała, że jeszcze dziś wyśle e-maila z listą.

By nie przedłużać oczekiwania, minęły dwie godziny: w Inboksie nic, w spamie nic, fajrant w muzeum już dawno ogłosili. Taaaak. „To bardzo ciekawa sugestia” było na odczepnego… Siedzę nad komputerem, trochę marznę (kot grzeje tylko te części mnie, do których i tak uzurpuje sobie prawa – moje kolana), makaron na sosie sojowym już dawno stał się wspomnieniem i nie łudzę się, że rozmowy telefoniczne z muzealnikami do czegokolwiek prowadzą.

Podsumowanie tekstu, którego i tak nikt nie przeczytał.

1. Jestem pod wrażeniem umiejętności przełączania rozmówcy do kolejnego pracownika, którą w praktyce mi zademonstrowały dwie osoby z Muzeum Powstania Warszawskiego (ja, pracując w muzeum, tak nie umiałam).
2. W Polsce, jak zawsze, okazało się, że fajne rzeczy robimy tylko do połowy, czyli fajne ma być dla nas, którzy robią: aplikacja jest fajna, ale już sposób jej wykorzystania przez użytkowników – obojętny.
3. Makaron odgrzewany na sosie sojowym polecam gorąco wszystkim. Czas odgrzewania – oczekiwanie na pierwsze przełączenie w Muzeum Powstania Warszawskiego.
4. Wyobrażacie sobie, jaki ubaw muszą mieć pracownicy Muzeum Powstania Warszawskiego, w związku z telefonem jakiejś idiotki z Krakowa? Co najmniej taki sam, jak ja teraz, pisząc o tym wszystkim, buhahahaha!

Wniosków więcej nie mam ciekawych, bo przecież nie będę pisać o moim zdziwieniu, że dopiero trzecia osoba w instytucji potrafi udzielić informacji o dużej ciekawostce firmowanej przez tę instytucję, reklamowanej w mediach ogólnopolskich, a pierwsza z osób w ogóle nie wie, o czym do niej rozmawiam. Ech…

 

PS Jeśli się zdarzy, że e-mail z Muzeum nadejdzie jutro, to będę w tym samym miejscu odszczekiwać wszystkie kalumnie!

Screen Shot 2015-06-28 at 13.13.15

LinkedInShare

Rozszerzona rzeczywistość: odrobina teorii oraz aplikacja, czyli Londinium zaprasza

Wiele jest aplikacji wykorzystujących rozszerzoną rzeczywistość – jak w polszczyźnie przyjęło się nazywać augmented reality – choć faktycznie mamy do czynienia w przeważającej (jeśli nie przytłaczającej) większości z nich z rzeczywistością zmodyfikowaną, czyli mediated reality. Przykłady można mnożyć i, o ile tylko starczy mi sił i samozaparcia, będę to robić. Tym bardziej, że wreszcie rozszerzona rzeczywistość pojawia się w Polsce w polskich aplikacjach, w dyskusjach medialnych, ma nareszcie szansę zakorzenić się w świadomości ludzi kultury, nie zawsze chętnie przyjmujących nowinki technologiczne.

Tu dygresja: dlaczego ludzie kultury czy też szerzej, humaniści, mają opory przed przyjęciem rozszerzonej rzeczywistości? Wiązałabym to z poczuciem swoistego „kompleksu nauki”, który dotyka wielu historyków (szczególnie jeśli przeczytają Nędzę historycyzmu Karla Poppera). Wydaje im się mianowicie, że jeśli przyjmą rozszerzoną rzeczywistość, to dadzą dodatkową broń krytykom historii jako nauki. Skoro wszystko jest relatywne, powiedzą owi, to jakże przeszłość nie, jak można ustanowić  jakiekolwiek prawa i zastosować niezmienne wskaźniki do badania dziejów. Podobne odczucia, być może, towarzyszą przedstawicielom innych dyscyplin humanistyki.

Innym powodem dla odrzucania rozszerzonej rzeczywistości jest nieufność wobec zbyt krzykliwych jej przejawów. Z rozszerzoną rzeczywistością bowiem zbyt łatwo sie utożsamia na przykład multimedia stosowane w wystawach, ekrany czy panele dotykowe, na których widzimy „świat, jak on niegdyś wyglądał”. Świadomie nawiązuję tu do Leopolda Rankego i jego zawołania o pisanie historii „wie es eigentlich gewesen” – „takiej, jaką ona niegdyś była”.

Czy w takim razie, kolokwialnie rzucając się na rozszerzoną rzeczywistość, nie wracamy tym samym do punktu, z którego historiografia lub, szerzej, uprawianie, badanie i przedstawianie przeszłości, wyszła niemal 150 lat temu, i który, szczęśliwie, porzucała na przestrzeni lat pięćdziesięciu z okładem? Wśród krytyków takiego postrzegania historii można wymienić na przykład E.H. Carra, cios temu podejściu zadały pokolenia Annalistów (szczególnie Ferdynand Braudel), oraz późniejsi, wywodzący się z tego środowiska we Francji badacze pamięci, sięgający do zdobyczy międzywojennej socjologii, nawiązujący do Maurice’a Halbwachsa (np. Pierre Nora, a w innych kręgach badaczy-humanistów np. Marie-Claire Lavabre we Francji czy Peter Burke w Wielkiej Brytanii oraz Jan Assmann i Aleida Assmann w Niemczech), a ostatecznie dobił postmodernizm, choć nie tak silny w historiografii właśnie jak gdzie indziej w humanistyce? Czy nie jest tak, że ze wszelkich sił starając się wykorzystać nowoczesną technologię i pokazując, jak to kiedyś było, nie wracamy do najbardziej tradycyjnego sposobu reprezentowania przeszłości? Czy przypadkiem nie kręcimy sobie, my, humaniści pracujący na rzecz nowoczesnych, pełnych multimediów muzeów, aplikacji na smartfony i tablety i tak dalej, sznura na nasze własne szyje?

Dochodzę do kluczowego w takim razie pytania. Czy nie mamy do czynienia z przełomowym momentem w historiografii?

Porzucę rozważania teoretyczne, aczkolwiek z wielkim żalem, deklarując zarazem chęć powrotu do nich w innym być może miejscu, i wracam do głównego problemu, czyli rozszerzonej rzeczywistości, a w zasadzie aplikacji, o której ostatnio czytałam i która mnie bardzo zainteresowała.

Streetmusuem: Londinium

Aplikacja powstała w wyniku współpracy Museum of London i TV Channel History, jej celem jest pokazać użytkownikom obecność Rzymian w stolicy Wielkiej Brytanii. Aktualnie jest dostępna tylko na iPhone’y i iPady, nie ma wersji na Androida ani BlackBerry. Póki co zatem tylko użytkownicy iOS mogą zapuścić się w miasto, by, celując we współczesne budowle swoim urządzeniem, oglądać przygotowane filmy i rekonstrukcje, np. rzymski amfiteatr tam, gdzie dzisiaj stoi Guildhall, na którego arenie walczą gladiatorzy.

Dzięki tej aplikacji da się nie tylko oglądać, ale dosłownie „wykopywać” obiekty pochodzące ze zbiorów archeologicznych Muzeum Londynu. Takie ujęcie to rozszerzona rzeczywistość, którą poddajemy zmianom; każdy, kto ściągnie aplikację, odkopie zatem na przykład monety (pocierając palcem ekran iPhone’a czy iPada: czwarty ze slajdów). Pracownicy Museum of London odpowiedzialni za przygotowanie merytorycznego kontentu do tej aplikacji wyrazili nadzieję, że wywoła to zainteresowanie użytkowników pozostałymi cennymi obiektami ze zbiorów i dzięki temu pojawią się na wystawie:

I really want people to absorb history, that there’s more to it than the museum or gallery (Roy Stephenson: London Museum of Archeology).

Aplikacja jest wyposażona w mapę, która po pierwsze pozwala umiejscowić zabytki Londinium w dzisiejszym Londynie – mapa starożytnego miasta jest nałożona na współczesną, a po drugie umożliwia przejście wycieczki wytyczoną trasą tak, by nie pominąć żadnej z przygotowanych atrakcji. Ostatecznym celem (i jak sądzę nadrzędnym dla twórców aplikacji) jest to, by użytkownicy przyszli do Muzeum Londynu na wystawę starożytnych zabytków. Widać tu zatem ścisłą zależność między produkowaniem tego rodzaju aplikacji, a tradycyjną działalnością muzealną. Na wystawie, bowiem (czytamy na stronie poświęconej Streetmuseum: Londinium), można nabytą w czasie zwiedzania w rozszerzonej rzeczywistości wiedzę uzupełnić o informacje, jak starożytne miasto przekształciło się w stolicę świata oraz obejrzeć z bliska obiekty wykorzystane w aplikacji.

Dodatkową atrakcją są efekty dźwiękowe, według nadziei wyrażanych przez autorów aplikacji, mające przybliżać hałas rzymskiej ulicy. Jako zaletę przedstawia się możliwość przejścia przez miasto wyjątkową, odpowiednio przygotowaną trasą, dzięki której użytkownicy zyskają

a very tailored, curated experience (Kevin Brown, Brothers and Sisters).

Słowo curate robi karierę, mimo pierwotnego znaczenia, które zdecydowanie zmienia, nawiązując do muzealnego curator. Od razu zaznaczę, że celowo nie sprawdzam podstawowych znaczeń tych słów w słownikach, ale czerpię z Wikipedii, z wiedzy „ludowej”.

Wracając do definicji przywołanych na początku i następujących po nich rozważań o historiografii: czy taka aplikacja to jest już augmented, czy jeszcze mediated reality? Jakie znaczenie ma dla tych pojęć kwestia interaktywności (w tym przypadku wykopywanie skarbu)? Wreszcie, czy pokazywanie historii, jaka ona była, jest nawiązaniem – nawet nieświadomym – do rankowskiego postulatu? Czy możemy więc powiedzieć, że historia się powtarza? Że historia jak Uroboros zjada swój ogon, by odrodzić się na nowo i na nowo poszukiwać jedynej słusznej metody reprezentowania przeszłości?

Wiele pytań. Obiecuję sobie, że powrócę do takich dwóch problemów: 1. Teoretyczne rozważania o związku między prawdą historyczną i jej reprezentacją w historiografii, jak postulowana przez Rankego, a dzisiejszymi muzeami, interaktywnymi wycieczkami, rozszerzoną rzeczywistością; 2. Pojęcie curate i jego znaczenie dla przekazywania wiedzy (moja prywatna teoria durszlaka).

 

***

 

Streetmuseum: Londinium, bezpłatna applikacja dostępna w iTunes (iPhone i iPad), przygotowana przez Museum of London i TV Channel History, opracowanie techniczne: firma Brothers and Sisters.

Korzystałam z:

– materiałów zamieszczonych na oficjalnej stronie Museum of London poświęconej aplikacji: http://www.museumoflondon.org.uk/Resources/app/Streetmuseum-Londinium/index.h…>

– informacji i kilku zdjęć w oficjalnych materiałach TV Channel History: http://www.history.co.uk/features/londinium-app/street-museum-app.html#bottom… (zdjęcia w zakładce „Take a tour”),

– doniesienia w CNN na temat aplikacji, gdzie można znaleźć cytowane przeze mnie wypowiedzi osób związanych z projektem: http://edition.cnn.com/2011/TECH/innovation/07/29/roman.london.app/.

>

Komentarze, cz. 1

Komentarze, cz. 1

Komentarze, cz. 2

Komentarze, cz. 2

LinkedInShare

„Czas Muzeów?”. A propos konferencji w Krakowie

4 lipca miałam okazję uczestniczyć w konferencji „Dziedzictwo kulturowe a kapitał społeczny” przeprowadzonej w ramach debaty zorganizowanej przez Narodowy Instytut Muzealnictwa i Ochrony Zbiorów „Czas Muzeów?”. Spotkanie odbyło się w Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie, a, poza NIMOZ-em i MCK-iem, organizatorem było jeszcze

Ogólnopolska, a może nawet ogólnoeuropejska i światowa dyskusja na temat tego, czy nadszedł ów tytułowy czas muzeów trwa już od pewnego czasu. Trudno się zatem dziwić, że i na muzealnym gruncie postanowiono przedstawić zasadnicze problemy z tym związane. Bezpośrednią przyczyną dla spotkania – i niejako wstępem – stał się artykuł redaktor Małgorzaty Soleckiej tak właśnie zatytułowany (udostępniony na stronie MCK).

W krakowskiej konferencji, w zamierzeniu pierwszej w cyklu, który w kolejnych odsłonach przemierzy całą Polskę, wzięli udział: prof. dr hab. Ewa Chojecka, prof. dr hab. Jerzy Mikułowski-Pomorski, prof. Jacek Purchla, dr hab. Piotr Majewski, dr Elżbieta Skotnicka-Illasiewicz i redaktor Małgorzata Solecka.

Wprowadzeniem do konferencji był referat prof. Purchli poświęcony tematowi krakowskiego spotkania, czyli sprawom dziedzictwa kulturowego oraz kapitału społecznego. Dyrektor MCK odniósł się do raportu przygotowanego pod jego kierunkiem na Kongres Kultury w 2009 roku, tym właśnie kwestiom, jak się okazuje, do dzisiaj nie rozwiązanym ani propozycjom wtedy postawionym, dotychczas niewdrożonym.

Wskazał na kryzys systemu ochrony dziedzictwa kulturowego, zwrócił uwagę na napięcie odczuwane we współczesnym świecie między kulturą, ekonomią a polityką, wreszcie podkreślił zmianę podejścia do tego, czym jest zabytek. Niegdyś należał do konserwatorów, których obowiązkiem było chronienie go i zabezpieczanie (choć przecież – tak mnie się wydaje – związek konserwatorów z zabytkiem był emocjonalny; przywiązywali się, choć mieli pełną świadomość, że zabytek do nich nie należy; podobnie zresztą opiekunowie kolekcji), dziś zaś zabytek jest własnością wspólną, a muzeum musi go nie „chronić”, lecz nim „zarządzać”.

Każdy z zaproszonych gości kreślił perspektywę czasu muzeów z innego punktu widzenia.

Piotr Majewski, dyrektor NIMOZ-u, zwrócił uwagę na to, że wbrew powszechnemu mniemaniu w Polsce na kulturę idą znaczne nakłady finansowe, są to jednak pieniądze przeznaczane na „kulturę eventu” (jak to nazwał), a nie na kulturę długiego trwania, w której niewątpliwie mieszczą się muzea. Ostrożnie zaznaczył problem zarządzania muzeami i konieczność przejścia na biznesowy model zarządzania w tego rodzaju instytucjach. Otwarte jednak pozostawił pytanie, kto będzie je wówczas finansował – państwo i samorządy z pewnością nie unikną tego „bagażu”, ale w dużym stopniu będzie musiał się w to włączyć także mecenat prywatny, którego aktualnie faktycznie brakuje. Tym bardziej jest to kłopot, że muzeum, które w nieunikniony sposób musi się zmienić, by móc odpowiedzieć na zmienione zapotrzebowania społeczne, będzie wymagało zwiększonych dotacji. Twierdził, w dalszej części swojej wypowiedzi, że muzea powinny zachować odmienność, a nie dopasowywać się, ponieważ jakoś i marka mają źródła właśnie w odmienności. Powtórzył dobrze znaną wszystkim prawdę, że, mianowicie, obiekty przechowywane w muzeach są martwe, jeśli się ich nie wykorzystuje. Wreszcie, podejmując po raz kolejny ryzykowne metafory i zwroty (zaczął wypowiedź od stwierdzenia, że NIMOZ ma być „narodowym operatorem w zarządzaniu muzeami”), powiedział, że „najbliższym czasie symbolami w naszej kulturowej przestrzeni staną się stadiony”. Jak mamy temu przeciwdziałać? Niestety, nie znamy jeszcze odpowiedzi na te wszystkie kwestie, a ich szukaniu służyć ma między innymi ta debata.

Prof. Mikułowski-Pomorski odniósł się do problemu odwiedzających muzea, noszących w sobie dziedzictwo bądź też odbiorców dziedzictwa. Socjolog z formacji, wprowadził uczestników debaty w złożony świat teorii, na których w rzeczywistości opiera się całe współczesne muzealnictwo, z czego niewielu jednak zdaje sobie sprawę. Odniósł się do Maurice’a Halbwachsa, francuskiego socjologa, twórcy teorii społecznych ram pamięci, następnie sięgnął do Paula Ricœura, który dał podwaliny do nowoczesnego badania pamięci w kontekście odmiennej od niej świadomości historycznej i (również) dziedzictwa, jednego z kluczowych pojęć we francuskiej humanistyce kilku ostatnich dekad. Postawił ciekawą tezę opierającą się na zanikaniu świadomości miejsca i tożsamości miejsca dla społeczności je zamieszkujących: otóż, po pierwsze te dwie sprawy są ze sobą związane – zanik świadomości miejsca wypływa z zapomnienia społecznego, a po drugie nie da się zdefiniować tego, czym jest dziedzictwo, skoro mamy do czynienia z ruchliwością społeczną. Przykładowo: jaki związek z lokalnym dziedzictwem prezentowanym w muzeum ma przyjezdny turysta? Jak go związać z tym dziedzictwem? – to ruchliwość na poziomie turystyki. Jaki związek z dziedzictwem lokalnym Krakowa ma taksówkarz, który niedawno wiózł profesora do kościoła św. Anny w Krakowie i spytał, przy jakiej ulicy ten kościół się znajduje (dla niewtajemniczonych kościół św. Anny stoi przy ulicy świętej… Anny). Drugim przykładem podanym przez prelegenta była studentka oddelegowana do opieki nad przybyłymi na konferencję we Wrocławiu, która nie potrafiła zaprowadzić gości do kościoła św. Elżbiety. Tu nie zgadzam się z profesorem, bo studenci są w dużej części „elementem napływowym”. Lepszym przykładem na zapomnienie odnoszącym się właśnie do Wrocławia jest budowanie osiedli na terenach tradycyjnie zalewowych. To jest faktyczny nie tylko brak orientacji w mieście, ale kompletne zapomnienie o tym, jak to miasto się rozwijało, jakim naturalnym czynnikom podlega.

W ujęciu prof. Mikułowskiego-Pomorskiego, orientacja w przestrzeni miejskiej jest zatem kluczem do budowania tożsamości i związku z dziedzictwem, a relacja ta jest dwukierunkowa. Gdy ich zabranie, mamy do czynienia z pustką, którą wypełnić może jedynie dobra edukacja, także jedno z zadań muzeów. Ruchliwość, która jest przyczyną utraty związku z dziedzictwem, pozwala zarazem na budowanie kapitału społecznego. Podał przykłady wielkich, jak to określił Krakauerów (zwracając uwagę, że tak już się nie mówi, bo to słowo wyparło wszechobecne Krakusy), którzy pochodzili z przeróżnych miejsc w Polsce, poczynając od Ambrożego Grabowskiego z Kłaja, a kończąc wyliczankę na Piotrze Skrzyneckim z Zabrza. Kapitał społeczny, reasumując, buduje się dzięki różnorodności, które jednakowoż grozi utratą związku z dziedzictwem. Znowu muszę z profesorem wejść w polemikę, bo pamiętam dobrze, jak w moja mentorka w WN PWN na praktyce redaktorskiej, jeszcze w czasie studiów, powiedziała mi, że wydawanie Encyklopedii Warszawy na wzór Encyklopedii Krakowa mija się z celem. Otóż – według niej – jeśli krakowianin zechce kupić encyklopedię swojego miasta, kupi właśnie Encyklopedię Krakowa; mieszkaniec Warszawy sięgnie natomiast po encyklopedię Lublina, Radomia, Stalowej Woli, Wrześni itd…

Problemy, o których opowiadał prof. Mikułowski-Pomorski są szalenie ważne; bez dobrych definicji, czyli dokładnego zrozumienia, o czym w ogóle jest ta debata, nigdzie nie zajdziemy. Trzymałabym się jednak bardziej teorii Halbwachsa, które, choć nieco przestarzałe i o pamięci społecznej wiemy już o wiele więcej niż w jego czasach, to pozwalają na zrozumienie owej ruchliwości, przejmowania dziedzictwa (lub go odrzucania) i zapomnienia, dzięki elastycznej formie ram pamięci.

Prof. Ewa Chojecka rozpoczęła swoje wystąpienie od cytatu z Gothego: „To, coś po ojcach otrzymał w spuściżnie,/Zdobywaj,  abyś je posiadał!” i przeszła do problemu, czym jest dziedzictwo, a czym jest spuścizna. Niejednorodne jest to, co dziedziczymy, a niekiedy jest to tylko spuźcizna. Dokonała rozróżnienia trzech rodzajów dziedzictwa, z jakimi mamy do czynienia w Polsce: 1. Dziedzictwo Kresów, noszone przez mieszkańców utraconych Kresów; 2. Dziedzictwo Polski Środkowej, zasadniczo nienaruszone i istniejące na miejscu; 3. Dziedzictwo Ziem Zachodnich, obce i do niedawna nie dotykane. W tym momencie przeszła od rozważań teoretycznych do jakże praktycznego wydarzenia, które zaplanowano na jutro, mianowicie wbicia łopaty w ziemię, pierwszego!, na budowie Muzeum Śląskiego, poświęconego zapomnianemu w epoce PRL dziedzictwu niepolskiemu tych ziem. Forma architektoniczna stała się źródłem zgrabnej metafory o „zanikającym muzeum”, gdyż Muzeum Śląskie schodzi pod ziemię, dosłownie, będzie się bowiem mieścić w nieczynnej kopalni „Katowice”, a na powierzchni będzie widoczna jedynie jego górna warstwa, przykrywająca konstrukcję, czyli świetliki. Muzeum, zatem kryje się pod ziemią i – zgodnie z tą metaforą – musimy je odkrywać dla siebie (zwiedzający) i dla innych (muzealnicy). Ta interpretacja jest już moja. Drugim praktycznym odniesieniem w kontekście punktu trzeciego było przyznanie racji komitetowi, który jako Europejską Stolicę Kultury wybrał właśnie Wrocław, który na rzecz dziedzictwa zapomnianego i dziedzictwa utraconego robi tak wiele, jednocząc w swoich murach różnorodność. W tym kontekście wspomniała też o ważnej sprawie, jaką jest decentralizacja i przekazanie prerogatyw edukacyjnych regionom, co miałoby także być symbolicznym odejściem od peerelowskiej polityki jednorodności.

Dr Elżbieta Skotnicka-Illasiewicz w zupełnie inny sposób podeszła do tematu zadanego, czyli „Czasu muzeów”. Uznała za najważniejszy proces budowania społeczeństwa obywatelskiego, w czym muzea także muszą uczestniczyć. Ten proces jednak jest uzależniony od zredefiniowania tożsamości i, niejednokrotnie, jej odbudowania. Muzea muszą zatem działać w nowy sposób, przyjąć nowy model działania na zewnątrz oraz nową filozofię pracy wewnętrznej. W tym ostatnim kłopocie wyznaczyła cztery podstawowe progi do przejścia: problem struktur (a raczej ich zmiany), problem wykształcenia, problem zarządzania i wreszcie – pragnienie czy też chęci pracowników. Taka instytucja, tak przekształcona, będzie gotowa budować społeczeństwo obywatelskie, które rodzi się teraz po procesie transformacji zapoczątkowanych zmianami ustrojowymi w 1989 roku. Instytucje kultury muszą zacząć rywalizować nie tylko o nowych odbiorców, członków bogacącego się społeczeństwa, ale wręcz rywalizować między sobą, na przykład muzea z filharmoniami czy teatrami. Wypunktowała to, że już dzisiaj „nowi ludzie” kształcą na dodatkowych zajęciach z kultury swoje dzieci, nawet w wieku przedszkolnym i instytucje kultury muszą im te zajęcia umożliwić, stworzyć. Jednym słowem, choć tego nie powiedziała wprost, nasze społeczeństwo w tym jej ujęciu przeszło do kolejnego poziomu w piramidzie potrzeb ludzkich Maslowa. Trudno jednak, by nasze społeczeństwo mogło bez problemów rozwijać się dalej, skoro instytucje kultury nie zapewniają zajęć dla dzieci w wieku około 10 lat. Zapytała retorycznie, a pytanie to zabrzmiało nieco dramatycznie: co z tymi dziećmi wychowanymi kulturalnie w przedszkolu zrobić, gdy osiągną ten wiek?! Tego jeszcze nie wiemy, nie radzimy sobie, a raczej nie radzą sobie instytucje kultury z takimi odbiorcami, dziećmi i ich rodzicami.

Niejako podsumowaniem stało się wystąpienie redaktor Małgorzaty Soleckiej, która zwróciła uwagę na pomijany w dotychczasowych referatach aspekt, wiążący się z edukacją, mianowicie rolę rodziców w tworzeniu nawyku obcowania z kulturą wysoką. W pewnym sensie nawiązała do tego tematu jej poprzedniczka, ale red. Solecka spojrzała na to z perspektywy rodzica, który z jednej strony pragnie, by jego dziecko korzystało z dóbr kultury, z drugiej zaś oddaje je w ręce nauczycieli, pełen obaw, czy po pierwsze poradzą sobie, a po drugie, czego nauczą dzieci, jeśli samym im brakuje pewnej kulturalnej ogłady i obeznania. Warto zapamiętać nacisk, z jakim powtarzała, że bez rodziców nie będziemy mieć do czynienia z „kulturalnymi dziećmi”. Dodałabym w tym miejscu, że przy szkołach rodzenia powinny powstać szkółki kultury!

Tyle streszczenia debaty z moimi małymi uzupełnieniami. Teraz komentarz krytyczny. Czego mi w wystąpieniach zabrakło?

Po pierwsze nie było mowy w ogóle o tym, co to znaczy „muzeum”. Definiując rozmaite pojęcia, uczestnicy pominęli podstawowe. Akurat w debacie, która w tytule ma postawiony znak zapytania, jest to chyba istotne, bo tytuł „Czas Muzeów?” można też rozumieć jako kwestionowanie samego muzeum. Nie będę się wdawała w sprawy definicyjne, nie czas ku temu, ale zaznaczę tylko, że w tej chwili środowisko muzealne przechodzi przez dyskusję, czym jest muzeum. Czekamy na nową ustawę, czekamy na definicję, bo, jak się powiada, czy możemy mieć do czynienia z Muzeum Guzików na tej samej zasadzie, co Muzeum II Wojny Światowej? Prowokacyjnie zapytam: czy możemy mieć do czynienia z muzeum, które nie istnieje fizycznie? Czy jest muzeum twór internetowy? Kilka takich „muzeów” opisałam już tutaj, ale przyznaję się, że zabrałam się za przypadki niemal beznadziejne i najprostsze. W kolejce czekają wielkie przedsięwzięcia i małe inicjatywy, które okazują się nie ustępować gigantom (zapowiem już, że od dawna przymierzam się do recenzji timeline’u i pomnika ofiar ataku na WTC, ale i zaprzyjaźnionego Muzeum Erotyzmu). Czy są to muzea? Czego, w porównaniu z gmachowymi muzeami niektórym z nich brakuje? Pomiędzy nimi stoją internetowe witryny prawdziwych muzeów lub internetowe prezentacji kolekcji. Wszystko to są muzea, a pojęcie „muzeum”, być może, w epoce, w której żyjemy, należy przedefiniować.

Na dodatek te muzea wirtualne, jakkolwiek ich jakość jest przez klasycznych muzealników podważana, pozwalają nam sądzić, że czas muzeów jest! Skoro ludzie poświęcają tak dużo swojego czasu na tworzenie takich muzeów, znaczy, że ich potrzebują, bo ich aktywność nie kończy się na przygotowaniu internetowej prezentacji tematu lub swoich zbiorów, lecz na kontaktowaniu się ze środowiskiem, społecznej działalności lokalnej i tak dalej.

Po drugie zabrakło mi w ogóle tematu partnerstwa publiczno-prywatnego. Narzekano na trudne lata po 1989 roku, gdy (wg słów jednej z uczestniczek debaty) kultura miała sobie poradzić, dzięki mecenatowi prywatnemu, ale, jak wiadomo, nie poradziła sobie, bo takiego mecenatu nie było. Oczywiście, trudno sobie wyobrażać, że po tylu latach niszczenia prywatnej inicjatywy nagle mecenasi będą się pojawiać jak grzyby po deszczu, ale też niesprawiedliwością jest zrzucanie wszystkiego na „zły” PRL (o tym jeszcze napiszę). Ważne, że w rozmowie w kuluarach po zakończonej konferencji dyrektor Majewski przyznał, że właśnie NIMOZ ma być takim forum, między innymi pomagając wybierać mniejszym ośrodkom partnerów i kontaktować obie strony ze sobą. Cóż, według mnie, akurat taka forma forum może stać się przyczyną korupcji, z czym zresztą (co jest tajemnicą poliszynela, a teraz się podłożę) mamy do czynienia w Polsce ogólnie, nie tylko w muzeach (odnoszę się do kilku ostatnio prowadzonych prześwietleń procedur przetargowych, a muzea podlegają ustawie o zamówieniach publicznych…).

Tym bardziej tego tematu mi zabrakło, że muzea, jak sam dyrektor Majewski powiedział, muszą zmierzać ku biznesowemu modelowi zarządzania. Będą wówczas – co dodał w kuluarach – droższe w utrzymaniu. Biznesowy model zarządzania prowadzi jednak także do generowania zysku, co niewątpliwie zmieni bilans nakładów i przychodów, ale przede wszystkim muzea, w takim modelu, będą musiały zmienić diametralnie strukturę wewnętrzną (nieunikniona redukcja etatów, zmiana charakteru kuratoriatu na kontrakty itd.), sposób kierowania nimi, a przede wszystkim ściślej współpracować ze sferą biznesu. Pośrednik w postaci operatora narodowego będzie miał niewdzięczną rolę pośrednika nieruchomości do objęcia. Nikt go nie chce, ale większość czuje się zmuszona korzystać z jego usług.

Po trzecie wyraźna dla mnie stała się cezura PRL i podejście do niej prezentowane przez dwa pokolenia obecne na konferencji. Starsi w PRL widzą samo zło, młodsi dotrzegają to, co złe, ale jednocześnie korzystają z tego doświadczenia. PRL w ujęciu starszych nie pozwalał na swobodny rozwój kultury i dostęp do niej, a ja dobrze pamiętam spektakle dla dzieci w każdym wieku, przygotowywane przez wszystkie niemal teatry Krakowa, pamiętam koncerty dla dzieci i młodzieży, pamiętam wyjścia na wystawy i inne imprezy kulturalne. Tego zabrakło dopiero po 1989 roku, zatem po przełomie politycznym nagle społeczeństwo w Polsce straciło świadomość wagi kultury dla wychowania. Wkraczam w domenę socjologii, nie chcę, bo to daleka droga. Porzucam temat, konstatując, że zbyt wielką odpowiedzialnością obarczamy PRL, nie bacząc na to, co PRL wniósł w nasze życia. Nie zgadzam się bowiem ze stwierdzeniem prof. Chojeckiej, że jednorodność kulturowa propagowana przez PRL była tegoż PRL wymysłem. Jednorodność kulturową propagowali już lata wcześniej na przykład Francuzi, którzy berberyjskim dzieciom kazali się uczyć historii Francji, zaczynających się od słów „Nasi przodkowie Galowie”. Jednorodność kulturowa była wykwitem czasu imperializmu, z którego komunizm w wersji peerelowskiej niewątpliwie czerpał pełną garścią. Nie ma też co zachwycać się kapitalizmem, który po nim przyszedł, bo, jak mówili zaprzyjaźnieni niemieccy lewacy, czego nie zniszczył komunizm, zniszczy kapitalizm. Gdy niedawno byłam we Lwowie po kilkuletniej nieobecności, nie wiedziałam, czy cieszyć się, że niegdyś zrujnowane kamienice przy Rynku są odbudowane, czy płakać, że odnowiono je w tak wulgarny sposób. Tak właśnie zabytki ratuje kapitalizm. Przynajmniej czasem.

Po czwarte irytuje mnie posługiwanie się nieładnym zwrotem „mieć miejsce”, a nawet nadawaniu mu specjalnego znaczenia. Coś ma miejsce, to jakby odnosi się zarówno do wydarzenia, jak i miejsca. Błędne mniemanie. To zwykła kalka językowa, z niemieckiego – stattfinden – lub z angielskiego – to take place – zbędna w polszczyźnie.

Po piątek zastanawiam się nad sensem spotykania się i rozmawiania o muzeach bez wykorzystania obrazów. Nad głowami prelegentów zawisł ekran, rzutnik znajduje się na sali MCK zawsze, ale na ekranie pokazywano cały czas informację o samej debacie. Żaden z prelegentów nie pokusił się o to, by zobrazować swoje wystąpienie. Zastanawiam się nad (bardzo ekstremalnie i ryzykownie!) sensem takich debat w takim gronie, jeśli rozmawiamy o muzealnictwie jako sztuce wizualnej, podpartej wiedzą teoretyczną, bez obrazów. Pominę to milczeniem, bo narażę się jeszcze bardziej (czy mogę się jeszcze bardziej narazić?).

Zakończę, ale nie podsumuję. Zadam pytanie: czy ta debata może nam pomóc odpowiedzieć na pytanie o rolę muzeów we współczesnym świecie dla współczesnych społeczeństw? Czy dowiemy się, że nastał lub nie nastał tytułowy „czas muzeów”? Czy poznamy metodę na to, jak przyciągnąć ludzi do muzeów poza Nocami Muzeów (o czym pisała red. Solecka)?

Każdy może spróbować odpowiedzieć na te pytania i postawić inne, bo konferencję w całości można będzie obejrzeć w internetowym serwisie NIMOZ. Gorąco polecam i zachęcam do dyskusji.

Screen Shot 2015-06-28 at 12.52.08

LinkedInShare

Muzeum Kolejnictwa i problemy z PKP Nieruchomości. Mała sprawa (?) – duży post

W ostatnich dniach w kilku miejscach czytałam o grożącej Muzeum Kolejnictwa w Warszawie eksmisji. Doniósł o tym m.in. TVN Warszawa i Wiadomości 24.

W skrócie chodzi o to, że PKP Nieruchomości złożyło wniosek w sądzie o wydanie nieruchomości, w której mieści się Muzeum Kolejnictwa. Nieruchomość w 1995 roku w wieczyste użytkowanie przekazał PKP (PKP czy PKP Nieruchomości?) wojewoda mazowiecki, a Muzeum stara się o unieważnienie tej decyzji (od stycznia 2010 roku – wtedy złożono taki wniosek w Ministerstwie Infrastruktury, w którego gestii jest rozpatrzenie tego wniosku -, choć umowa na użyczenie tego tereniu wygasła w sierpniu 2009 roku). Do tej pory nie udało się ani rozpatrzyć wniosku, ani dojść do tego, kto ma i jakie prawa do nieruchomości, ani też wypracować kompromisu między Muzeum a PKP Nieruchomości (np. przeprowadzka do innej, proponowanej przez PKP Nieruchomości, lokalizacji; muzeum „nie dopuszcza myśli o eksmisji” – jak podał TVN Warszawa w internetowym serwisie, podobnie wicemarszałek województwa, Marcin Kierwiński z PO). Dokładnie te same słowa i te same informacje trafiły do Wiadomości 24.

Co będzie z Muzeum Kolejnictwa? Trochę dziwi niefrasobliwość, z jaką publicznie wypowiada się na temat przyszłości sporu dyrektor Muzeum, Ferdynand Ruszczyc:

To będzie proces na lata – mówi spokojnie Ferdynand Ruszczyc, dyrektor muzeum. – Skierowaliśmy do sądu wniosek o zawieszenie postępowania do czasu rozstrzygnięcia sprawy przez ministra infrastruktury – dodaje dyrektor.

Nawet jeśli znamy problemy opieszałości sądów w Polsce, nawet jeśli wiemy, że sprawy ciągną się latami, to publiczne mówienie tego, a – jak wynika ze słów dyrektora – przyjęcie strategii „na przeczekanie”, trochę dziwi. Z drugiej strony zastanawiam się, co dyrektor mógłby innego zaproponować, jaką rzeczywiście strategię mógłby przyjąć i o czym powiedzieć publicznie?

Słowa, przynajmniej te, które trafiły do przekazu publicznego, świadczą przeciwko Muzeum. Pojawia się pytanie, dlaczego Muzeum dopiero w 2010 roku złożyło wniosek o rozpatrzenie problemu własności czy też użytkowania nieruchomości, w której ma siedzibę, choć umowa z PKP (PKP czy PKP Nieruchomości? – pytam, bo pewnie z innym podmiotem Muzeum podpisywało umowę, a z innym ma teraz do czynienia) wygasła już w sierpniu 2009 roku. Czy nie jest to drobne niedopatrzenie? Także słowa dyrektora przytoczone i skomentowane wcześniej świadczą przeciwko Muzeum – brak pomysłu na rozwiązanie problemu, strategia „na przeczekanie”, wszystko to daje fory adwersarzom, w tym przypadku PKP Nieruchomości, które skarży się na brak chęci do rozmów po stronie Muzeum.

Nie trzeba wielkich zdolności analitycznych, by uznać, że doniesienia medialne w tym temacie nie sprzyjają Muzeum, stawianemu w niezbyt korzystnym świetle. Audiatur et altera pars, popatrzmy, co Muzeum Kolejnictwa ma do powiedzenia w tej sprawie. Wklejam w całości oświadczenie Muzeum, bo posłuży do dalszych rozważań nad tematem – niby błahym, a jednak sensacyjnym w jakiś sposób, przynajmniej w nudnym, wydawałoby się, muzealnym świecie.

Muzeum ZAGROŻONE / problemy z PKP Nieruchomości

Polskie Koleje Państwowe S.A. wystąpiły do Sądu Okręgowego w Warszawie z pozwem przeciwko Muzeum Kolejnictwa o wydanie nieruchomości i budynków Dworca Głównego oraz nakazanie opuszczenia tychże przez Muzeum Kolejnictwa w terminie 7 dni od dnia uprawomocnienia się wyroku w tej sprawie.

Muzeum Kolejnictwa nie zgadza się na powyższe i złożyło odpowiedź na pozew, podnosząc m.in. , że PKP S.A. zlekceważyło fakt , że w chwili obecnej przed Ministrem Infrastruktury, toczy się postępowanie z wniosku Marszałka Województwa Mazowieckiego o stwierdzenie nieważności decyzji Wojewody Warszawskiego stwierdzającej nabycie przez PP „Polskie Koleje Państwowe” prawa użytkowania wieczystego spornego gruntu , który stanowi własność Skarbu Państwa.

Podobnie ma się problem wpisania budynku Dworca Głównego do rejestru zabytków. Postępowanie w tej sprawie trwa.

PKP S.A. ignoruje też fakt, że jest sygnatariuszem porozumień z Marszałkiem Województwa Mazowieckiego, których celem było zabezpieczenie Muzeum Kolejnictwa będącego muzeum rejestrowym, przed sytuacją, pozostania bez siedziby i miejsca, na którym mogłyby być eksponowane i przechowywane bezcenne zbiory muzealne. W porozumieniu zawartym przez PKP S.A. oraz Marszałka Województwa Mazowieckiego (będącym organem założycielskim Muzeum) w 2008 r. uzgodniono, że opuszczenie przez Muzeum obecnej lokalizacji przy ul. Towarowej 1 uzależnione jest od zapewnienia Muzeum nowej lokalizacji. Powyższe zapewnienia pozwoliły Muzeum na dokonanie szeregu nakładów o znacznej wartości, zarówno na odbudowę infrastruktury Muzeum jak też na renowacje i konserwacje bezcennych zabytków. Do dzisiaj nie ma jednak jednoznacznych decyzji w tej sprawie.

Złożenie w tej sytuacji przez PKP S.A. oświadczenia o natychmiastowym wypowiedzeniu umowy użyczenia z dnia 6 grudnia 1996 roku oraz nakazanie Muzeum wyprowadzenie eksponatów w ciągu zaledwie miesiąca, a następnie złożenie pozwu do sądu pozostaje w jawnej sprzeczności z zasadami współżycia społecznego.

PKP S.A. doskonale sobie zdaje sprawę, że ze względu na liczbę eksponatów, ich gabaryty (parowozy, lokomotywy), brak zamiennego miejsca do którego mogłyby one zostać przeniesione, konieczność załatwienia szeregu czynności formalnoprawnych, w celu uzyskania zgodny na zmianę lokalizacji zabytku, konieczność uzgodnienia i zapewnienia transportu taboru, ogromne koszty związane z transportem takich eksponatów – zachowanie przez Muzeum terminu opuszczenia dotychczasowej siedziby zawsze pozostanie nierealne.

Oczywiście nie bez znaczenia dla oceny postępowania PKP S.A. są następujące fakty:
a/ Muzeum Kolejnictwa w Warszawie powstało i długo funkcjonowało w strukturach Grupy PKP, a obecnie jako samorządowa instytucja kultury, prowadzi działalność mająca na celu zachowanie spuścizny po kolejnictwie w ogóle,
b/wypowiedzenie zostało dokonane bez jakichkolwiek konsultacji w tym zakresie z organem założycielskim Muzeum tj. Marszałkiem Województwa Mazowieckiego, szczególnie w kontekście zawartego przez PKP S.A. i Marszałka porozumienia z dnia 16 października 2008 roku.

Obecna sytuacja, w jakiej znalazło się Muzeum, paradoksalnie jest dla jego Dyrektora bodźcem do działania, który szuka pomysłu na ocalenie placówki w dotychczasowej lokalizacji. Jednym z takich pomysłów jest stworzenie na terenie zajmowanym przez Muzeum przestrzeni wystawienniczo-komercyjnej. Dobrym przykładem takiego rozwiązania jest Warszawa Wileńska – centrum handlowe, a obok czynny dworzec. Tu zamiast dworca byłoby czynne muzeum. Muzeum ma już takie projektowe propozycje, można je obejrzeć na stronie internetowej ww.muzkol.pl.

Budujący jest fakt, że przestrzeń muzealna stała się też inspiracją dla młodych architektów. Na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej powstała praca pt. „Koncepcja zagospodarowania rejonu dawnego Dworca Warszawa Główna jako przykład rewitalizacji zdegradowanych terenów pokolejowych”.

Choć PKP S.A. ma inne plany (dziwne, niezrozumiałe, idące w kierunku zniszczenia własnego dziedzictwa) Muzeum istnieje i aktywnie działa. Tylko w Nocy Muzeów 2011 Muzeum Kolejnictwa odwiedziło 8 303 osoby, z nowej propozycji – muzealnych lekcji edukacyjnych skorzystało już ok. 2.500 uczestników , a podczas V Dni Techniki Kolejowej , które były prawdziwym świętem rodzinnym, Muzeum gościło blisko 1.500 dzieci z rodzicami. Dynamiczny rozwój Muzeum , szczególnie po 2009 roku, napawa optymizmem. Rok 2011 to dla Muzeum Kolejnictwa rok jubileuszy: 80-lecia powstania Muzeum Kolejnictwa w Warszawie oraz 25. rocznica utworzenia jego Oddziału Muzeum Kolei Wąskotorowej w Sochaczewie. Patronat nad ich obchodami objęli Minister Infrastruktury Pan Cezary Grabarczyk, Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego Pan Bogdan Zdrojewski oraz Marszałek Województwa Mazowieckiego Pan Adam Struzik. Może PKP S.A do nich dołączy i wycofa się z pomysłu likwidacji tej tak ważnej dla kultury narodowej i samego kolejnictwa placówki muzealnej ?

Czego dowiadujemy się z oficjalnego oświadcznia Muzeum w tej sprawie:

1. Umowa użyczenia między PKP S.A. a Muzeum Kolejnictwa datuje się na 6 grudnia 1996 roku .

2. Sygnatariuszami porozumień dotyczących siedziby Muzeum było PKP S.A., zainteresowane Muzeum i Marszałek Województwa Mazowieckiego (organ założycielski), a celem tych porozumień było zabezpieczenie siedziby Muzeum.

3. Na podstawie tych porozumień Muzeum poczyniło znaczne nakłady „na odbudowę infrastruktury Muzeum”.

4. PKP S.A. wysunęło żądanie wyprowadzenia się Muzeum w ciągu miesiąca, co „pozostaje w jawnej sprzeczności z zasadami współżycia społecznego”.

5. Wypowiedzenie nie konsultowano z organem założycielskim Muzeum – Marszałkiem Województwa Mazowieckiego.

6. Powstaje projekt zagospodarowania przestrzeni zajmowanej cały czas przez muzeum, gdyż  „paradoksalnie” sytuacja ta jest „bodźcem do działania”.

7. Powstają prace urbanistyczne poświęcone rewitalizacji obszaru dawnego dworca Warszawa Główna.

8. PKP S.A. ma plany „dziwne, niezrozumiałe, idące w kierunku zniszczenia własnego dziedzictwa”.

9. Muzeum Kolejnictwa aktywnie działa, ma osiągnięcia, o czym świadczy podana frekwencja, liczba lekcji muzealnych, zaangażowanie polityków.

To fakty, a teraz moja interpretacja (jestem krytyczna, jestem nawet bardzo krytyczna…):

Uwaga ogólna: nie mamy pojęcia, z którą spółką w Grupie PKP mamy do czynienia: PKP S.A., PKP Nieruchomości? Proste „PKP” w doniesieniach jest redukcją, która może sprowadzić na manowce tych, którzy poświęcą parę minut na zastanowienie się nad problemem. Samo Muzeum w oficjalnym dokumencie opublikowanym w internecie pisze o problemach z PKP Nieruchomości, a w dokumencie posługuje się odniesieniem do PKP S.A.

ad 1. Wierzę Muzeum, że Umowa użyczenia jest tak datowana; w doniesieniach medialnych była mowa o roku 1995. Muzeum zyskuje na wiarygodności, bo podaje konkretną datę w oficjalnym oświadczeniu

ad 2. Zabezpieczenie siedziby Muzeum nie znaczy pozostawienie Muzeum w tym samym miejscu. Jeżeli, zgodnie z doniesieniami medialnymi, PKP proponowało inne lokalizacje dla Muzeum, to może trzeba było je rozważyć? Oczywiście, Dworzec Główny w Warszawie to miejsce wymarzone na muzeum…

ad 3. Nigdy, w żadnych sporach o nieruchomości czy grunty, nakłady najemcy nie są brane pod uwagę, o ile nie zapisano tego inaczej w umowie. Rzadko kiedy właściciel zgadza się na to, by refundować koszta remontów czy dodatkowych usprawnień ponoszonych przez najemcę. Nie wiemy w tym przypadku, co zapisano w umowie czy też porozumieniu (czy, btw, to jest to samo?).

ad 4. Wysunięcie takie żądania jest skazane na niemożność wprowadzenia go w życie. Proszę wskazać instytucję, która będzie w stanie wyprowadzić się w ciągu miesiąca…Czy jest to naruszenie zasad współżycia społecznego? Trudno oceniać takie sformułowanie; raczej upierałabym się przy niewykonalności takiego żądania.

ad 5. Czy wypowiedzenie powinno być w tej sytuacji konsultowane z organem założycielskim? Dobre pytanie, chciałabym to wiedzieć.

ad 6. Muzeum się pogrąża: to znaczy, że plan działań powstaje ad hoc, w sytuacji zagrożenia. Swoją drogą cały ten akapit jest trudny do zrozumienia, o co faktycznie chodzi – Muzeum powołuje się na centrum handlowe Warszawa Wileńska i tworzy analogię: Muzem – Dworzec Wileński oraz centrum handlowe – ??? Właśnie, co? Także centrum handlowe, które miałoby tam powstać, przy Muzeum, na spornym terenie należącym do PKP? Przyznaję, że jest to trochę fruwanie w obłokach, jaki inwestor zdecydowałby się na stworzenie w tym miejscu centrum handlowego, choć działka, niewątpliwie, jest atrakcyjna. Mam niejasne przeczucie, że chodzi o pokazanie, że Muzeum też ma świetne plany dotyczące tego terenu, w kontekście zagospodarowania przestrzennego miasta w ogóle.

ad 7. Prace urbanistyczne są pracami teoretycznymi. Wspaniale się nimi zachwycać i na nie powoływać, ale (ubolewam nad tym) rzadko zgadzają się z realiami życia i jeszcze rzadziej wprowadzane są w życie. Niestety… Choć tu punkt dla Muzeum, że się na nie powołuje.

ad 8. Bardzo mocne stwierdzenie, tym silniejsze, że można je zestawić z żalami PKP na brak chęci Muzeum do rozmów. To jest jednak typowa argumentacja stosowana w jakichkolwiek dyskusjach: pokazanie, że nasz przeciwnik jest „zły”. PKP powinno dbać o takie muzeum, jak Muzeum Kolejnictwa, ale można to w inny sposób, elegantszy, sformułować.

ad 9. Powołanie się na aktywność Muzeum to wspaniała rzecz i zdecydowanie – tu punkt dla Muzeum.

Podsumowując to oświadczenie, jest ono takie sobie; nie będę liczyć punktów, nie będę zestawiać faktów, tym bardziej, że nie wiem wszystkiego. Skupiłam się na słowach i podanych konkretach lub ich braku. Szkoda, że to oświadczenie wygląda tak, jak wygląda. Po raz kolejny przekonuję się, że rola redaktora (tak tak…) w tworzeniu różnego rodzaju pism jest nie do przecenienia.

Szkoda, jak napisałam, bo stoję całym sercem po stronie Muzeum.

Dostrzegam tu jeszcze jeden drobiazg, może się czepiam, może zasłużę na sąd. Otóż dyrektorem Muzeum Kolejnictwa jest pan Ferdynand Ruszczyc, czyli były dyrektor Muzeum Narodowego w Warszawie. Zupełnie nie będę się odnosić do sprawy jego odwołania z tej instytucji (choć potem Muzeum Narodowe wkroczyło na ścieżkę krętą i ciemną), raczej chcę zwrócić uwagę na problem dyrektorstwa. Jak już ktoś zostanie dyrektorem, to nim musi być. Najlepiej dożywotnio. W jednej instytucji – to jasne, ale jeśli się w jednej nie da – to w kilku. Wybór wprawdzie przebiega inaczej, ale to niemal jak papież: raz zostaniesz, nigdy Cię nie zdejmą, a w przypadkach wyjątkowych będą przedłużać, choć wiek emerytalny dawno osiągnięty.

Nie mam nic przeciwko emerytom, ale instytucja, by żyć, by zmieniać się, potrzebuje nowych impulsów, dlatego kadencyjność (po pierwsze) i ograniczenie liczby kadencji (po drugie), respektowanie wieku emerytalnego (po trzecie) są tak ważne i liczę na to, że w dyskusji, która toczy się w tej chwili na temat nowych regulacji w zakresie kultury ten problem zostanie rozwiązany. Kadencyjność (i ograniczenie ich liczby) nie tylko spowoduje, że ruch w kulturze będzie większy, ale również zweryfikuje „zawodowych dyrektorów”. Dla ludzkiej psyche niewątpliwie trudne jest przyjęcie nieraz do wiadomości, że się już nie awansuje, ale będzie się zdegradowanym, może jednak warto czasem pomyśleć o tym, czym tak łatwo szermujemy? Dobro instytucji.

Nie piję bezpośrednio (ani pośrednio!) do dyrektora Muzeum Kolejnictwa – ot tak, temat, który mnie męczy przyszedł mi do głowy a propos. Nie oceniam i nie rzucam podejrzeń. Zastanawiam się. I bardzo mocno ściskam kciuki za Muzeum Kolejnictwa – oby rozwijało się prężnie w tym miejscu czy w jakimkolwiek innym, a jeśli gdzie indziej, to niech przejdzie przez przeciwieństwa losu bez kłopotów.

PS Załączam screen shoty, gdyby przypadkiem wiadomości zniknęły z TVN Warszawa i Wiadomości 24. Przedawnienie wszędzie skutkuje!

Komentarz, cz. 4

Komentarz, cz. 4

Komentarz, cz. 1

Komentarz, cz. 1

Komentarz, cz. 1

Komentarz, cz. 2

Komentarz, cz. 3

Komentarz, cz. 3

LinkedInShare

Cień jazzu, czyli historia jazzu w pięknej technice animacji komputerowej (film): „Silhouettes of Jazz”

Zachwycił mnie ten kilkuminotowy film, pokazujący historię jazzu w sposób – trzeba przyznać – zaskakujący. Nie będę się wymądrzać na temat wykorzystywania w animacji komputerowej techniki cieni, wystarczy obejrzeć krótki filmik temu poświęcony, zajmę się tylko tym, co w Silhouettes of Jazz przekazali nam autorzy i co ja z tego wyciągnęłam.

Strona projektu jest ascetyczna – to tylko „Home – About – Watch”; nie powiem, podoba mi się to – nie można się zgubić, nie trzeba szukać, wiadomo od razu, że zobaczyło się wszystko, co tylko na niej zamieszczono (a to mnie cieszy, bo rzadko kiedy zostawiam coś obejrzane tylko w połowie). Gusta nie podlegają dyskusjom, dlatego łatwo mi napisać, że mnie bardzo się podoba, jak ta strona wygląda.

O samym projekcie jego autorzy piszą, że jest to „wirtualna przechadzka” – mamy więc kolejny termin: do wirtualnych prezentacji, wirtualnych muzeów dołącza wirtualna przechadzka. To ciekawe, że posłużyli się właśnie tym słowem, bo w tym przypadku doskonale można byłoby nazwać to, co zrobili, filmową prezentacją wirtualnego muzeum. Co z tego, że to muzeum nie istnieje – na filmie, w animacji, stworzyli jego wizję, oprowadzili po nim, co więcej, oprowadzili po nim świetnie!

Na filmie pokazano pięć sal, z których każda poświęcona jest jednemu etapowi w ponad stuletniej historii jazzu. Od razu trzeba powiedzieć, że jest to tradycyjne ujęcie chronologiczne. Wyobraźmy sobie zatem, że to, co widzimy na filmie to jedynie zapowiedź obszernego przedstawienia poszczególnych etapów w odpowiedniej sali, a gdy już przyjmiemy tę wizję, film stanie się po prostu doskonałą animacją reklamową wielkiego muzeum jazzu. Kolejne sale (moduły, jak to we współczesnym muzealnictwie lubi się nazywać) to najstarsze pieśni niewolników pracujących w polu („Źródła”), czasy Scotta Joplina („Ragtime”), jazz nowoorleański („New Orleans”), epoka swingu („Swing”) i okres panowania bebopu („Bebop”). Przejścia między salami zauważamy, bo zmienia się muzyka – główny bohater tego nieistniejącego muzeum, pretekst do zabawy cieniami.

O cieniach autorzy napisali tyle, że rzucają je równocześnie trójwymiarowe figurki, tworząc tym samym pełen obraz. Jest w tym także głębsza myśl, ujawniona w ostatnim akapicie krótkiego wprowadzenia:

The reinterpretation of jazz and non-jazz music is crucial in jazz pieces – in the same way, a shadow object can be seen as a 3D interpretation of the desired 2D shadows.

Udany to – według mnie – pomysł, by przejście między 2D a 3D uzasadnić doszukiwaniem się niejazzowych elementów współtworzących muzykę jazzową.

Mogłoby to być muzeum tradycyjne, a film jego reklamą – tak nie jest. Tego rodzaju film wyklucza interaktywność, jest tylko prezentacją wybranego tematu – na tym świat wirtualny nie może poprzestać, dlatego szkoda, że ten projekt na tym się skończył (a może nie skończył się i tylko ja o tym nie wiem?). Pozostaje – jak Stanisława Lema „Wielkość urojona” i „Próżnia doskonała” to zbiór wstępów do nieistniejących książek i recenzji z nich – reklamą nieistniejącego muzeum, które jego organizatorzy, trwając w tradycyjnym układzie sal muzealnych, ułożyli chronologicznie, pozwalając na jedną tylko ścieżkę zwiedzania.

LinkedInShare

Coś dla kociarzy! New Dorling Kindersley Multimedia DK Eyewitness Virtual Reality Cats Popular

Cokolwiek by to nie było, zaintrygowało mnie szalenie. Opis jeszcze bardziej wzmaga moją ciekawość, co to może być?!

Imagine your own virtual museum devoted to cats! Take a guided tour or wander at will through the interactive exhibits in this groundbreaking disk and enter the intriguing world of cats. Kids will have so much fun with Eyewitness Virtual Reality Cat that they won’t even know that it is an educational program!

  • Eyewitness Virtual Reality Cats.
  • Begin a guided tour or wander through the exhibits at your own pace.
  • You will learn about the history of the cat and every cat species, their habitats, personalities, and survival techniques.
  • Witness speeding cheetahs bringing down their prey.
  • Product images may differ from actual product appearance.

 

Niesamowite, prawda? Jest tu wszystko – augmented reality, virtual museum, virtual reality i koty. Żyć nie umierać za jedyne 15,99 USD po zniżce.

Ja tymczasem wybiorę zwykłe, rude, codzienne reality.

LinkedInShare

Panoramiczne zwiedzanie a wirtualne muzeum – kilka słów o Mauzoleum Rumiego w Konyi (Turcja)

Nie uważam panoram za muzea wirtualne, choć często tak się je określa. Dlaczego? To poważna dyskusja o tym, czym w ogóle jest wirtualne muzeum i jeszcze nie zebrałam sił, by napisać, co o tym myślę. Tymczasem wydaje mi się, że panoramy, niezwykle popularne dzięki swojej widowiskowości, to element wirtualnego zwiedzania. Nie załatwiają wszystkiego, nie pokazują wszystkiego, ale są piękne.

Przykład mauzoleum i muzeum Rumiego według mnie zasługuje na kilka słów i rzut okiem, nie tylko ze względu na postać samego Rumiego, ale i na to, jak to miejsce pokazano. Panorama zajmuje fragment ekranu (można przejść do trybu pełnoekranowego) i na dole mamy kilka elementów zasługujących na uwagę: opis obiektów tworzących kompleks muzealny, listę wyboru miejsc, które chcemy zobaczyć w ujęciu panoramicznym i te same miejsca zaznaczone na planie – również tu, klikając na punkty, możemy przejść bezpośrednio do tych panoram. Możemy dzięki temu sami przygotować własną wirtualną wizytę w tych miejscach, które nas interesują, nawet wybrać dzień lub noc, bo dla kilku miejsc przygotowano takie opcje. Brakuje tu paru elementów, które sprawiłyby, że zwiedzanie panoramiczne przekształciłoby się w zwiedzanie wirtualnego muzeum. Choć możemy np. wejść do środka, to nie obejrzymy eksponatów, nie da się kliknąć na nie i przejść do innych form prezentacji poza panoramą.

Rumi należy do świętych sufickich, był teologiem, filozofem, myślicielem, w jakich ten cudowny XIII wiek obfitował – czas już po krucjatach, jeszcze przed renesansem.

Najważniejsze jednak to, że to jeden z najbardziej niezwykłych mistyków w przeszłości. Jego spuścizna jest ważna nie tylko dla islamu, ale i dla wyznawców judaizmu czy chrześcijaństwa. Jego poezja zachwyca do dziś.

wstańcie zakochani i ku niebu lećmy,
widzieliśmy ten świat, ku tamtemu więc lećmy.

[Gazal I]

Miłość mówi: słuszna twa mowa, ale nie patrz na siebie,
jam jest jak wiatr, a tyś jak ogień – to ja wzbudziłam ciebie.

[Gazal XIII]

Rumi założył bractwo wirujących derwiszy. Kto raz ich widział w transie, ten nigdy tego nie zapomni. Mam do dziś przed oczyma widowisko, którego byłam świadkiem w Kairze, w zakamarkach, do których zaprowadziła nas osoba „wiedząca”. Spektakl był darmowy, derwisze tańczyli przed turystami, a jednocześnie odprawiali swój rytuał. A może to taka Cepelia, a tylko wmawiam sobie, że uczestniczyłam w czymś, czego nie da się słowami opowiedzieć, co sprawiło, że świat, uczucia, czas wirowało we mnie jeszcze i pulsowało długo po tym, jak szerokie spódnice wirować przestały, ucichła muzyka kreowana przez bębenki i metalowe kastaniety w dłoniach tańczących?

kto widział taką truciznę i takie lekarstwo, jak flet?
kto widział takiego druha, tak tęskniącego, jak flet?
flet mówi o drodze, która jest drogą krwi,
opowiada o Madżnunie i o jego miłości.*
tylko ten, kto zmysły stracił sens ten pojąć może,
tylko uszom język swój towar sprzedać może.
w smutku naszym dni rachubę czasu postradały,
gdyż dni nasze z naszą rozpaczą razem wędrowały…

[Pieśń fletu]

Flet, to oczywiście nej; o neju po polsku nie znalazłam nic ciekawego, więc z braku laku wikipedia musi wystarczyć.

Za każdym razem, gdy jestem w Turcji, obiecuję sobie, że w końcu kupię nej i będę na nim grać. Nej brzmi tak, że serce pęka i scala się na nowo. Nihavent! – posłuchajcie sami:

i jeszcze tu:

Wracając do muzeum i panoramicznego zwiedzania: można też odwiedzieć muzealną stronę (jakoś dziwnie nie działa mi wersja angielska), a na niej, o ile dobrze rozumiem, obejrzeć np. widoki z kamer zamieszczonych w różnych punktach kompleksu.

Rumiego warto poznać, choćby dzięki panoramicznej przechadzce po jego mauzoleum, ale to powinien być zaledwie początek wielkiej przygody z tym wielkim myślicielem.

LinkedInShare

Wirtualne muzeum powstanie na zgliszczach państwowego bankructwa – przetarg w Grecji

Same ciekawe wieści z frontu greckiej upadłości. Państwo plajtuje, a przetarg płynie dalej – jedyne 813 000 euro ma kosztować wirtualne muzeum oraz programy edukacyjne tworzone na potrzeby Opery Narodowej w Atenach.

Dla ciekawych – tekst po grecku i tłumaczenie (by Google Translator).

Τρεις για την Εθνική Λυρική Σκηνή

Τρεις κοινοπραξίες διεκδικούν το ποσό των 813.000 ευρώ για τη δημιουργία εικονικού εκπαιδευτικού Μουσείου Όπερας κι εκπαιδευτικών προγραμμάτων με τη χρήση Τεχνολογιών Πληροφορίας και Επικοινωνίας (ΤΠΕ).

Πρόκειται για τις ενώσεις εταιρειών zannet/All-Web, ATC/Exodus και PostScriptum/eworx. Στόχος της Εθνικής Λυρικής Σκηνής είναι η δημιουργία ενός εικονικού Μουσείου Όπερας, με έντονα διαδραστικό χαρακτήρα.

 

Three of the National Opera

Three consortia are competing for the amount of 813,000 euros for the creation of virtual educational museum and opera education programs using Information and Communication Technologies (ICTs).

This association of companies zannet / All-Web, ATC / Exodus and PostScriptum / eworx. The aim of the National Opera is to create a virtual museum Opera, with strong interactive character.

Pytanie: czy wiecie, ile normalnie może/powinno kosztować wirtualne muzeum i oprogramowanie (bo rozumiem, że „opera education programs” to software, a nie program ramowy towarzyszący wirtualnemu muzeum) do niego? Czy wiecie, ile kosztuje prosty program prezentujący zbiory w internecie? Czy potraficie sobie wyobrazić, jakiego rzędu kwoty to są? Pewnie nie. Więc powiem wam, że to jest przepiękny przykład na to, dlaczego Grecja bankrutuje, bo przetarg powinien opiewać na sumę dziesięciokrotnie niższą. Tak, około 80 000 euro, nie 800 000 euro.

LinkedInShare

Miesiąc mieszkania w muzeum – oferta z Chicago

Muzeum Nauki i Przemysłu – Museum of Science and Industry w Chicago po raz drugi ogłosiło konkurs na spędzenie miesiąca w muzeum!

Rok temu Kate McGroarty przez muzeum żyła w muzeum – 24 godziny na dobę – uczestniczyła w pracach wewnątrzmuzealnych, spotykała się ze zwiedzającymi i tak dalej. Jej blog, prowadzony w ciągu tego miesiąca, można poczytać i dowiedzieć się, co zwycięzca tegorocznego konkursu będzie robił.

„To live and breathe science” – to kwintesencja zadań na ten czas, po którego zakończeniu wyjdzie się z muzeum z technicznymi pamiątkami, wiedzą, bezcennymi wspomnieniami i czekiem na 10 000 USD.

Do dzieła! Ze strony muzeum trzeba ściągnąć kwestionariusz (podoba mi się, że na kwestionariuszu jest fotokod) do wypełnienia i odesłać go przed 22 lipca. Poza tym dokumentem należy napisać esej, uzasadniający w 500 słowach dlaczego chce się to zrobić, nakręcić 60-sekundowy film, w którym trzeba zaprezentować siebie, swoją kreatywność, potrzebę spędzenia tych dni w muzeum i co ma z tego wyniknąć dla instytucji i dla Ciebie oraz dlaczego to właśnie Ty jesteś osobą, którą muzeum ma wybrać.

Ankieta do wypełnienia jest zupełnie inaczej skonstruowana niż te ankiety, z którymi możemy mieć do czynienia w polskich muzeach, bez względu na to, o co chodzi. Żartobliwy ton, który przebija przez niemal wszystkie instrukcje, pojawia się już w informacjach wstępnych (przy omówieniu filmu autorzy opisu dają wskazówkę: eksperyment z mentosem w Coca-Coli widzieliśmy już tysiąc razy), ale później lekki ton dominuje nawet w poważnych pytaniach. Sama konstrukcja ankiety daje wiele do myślenia – mam na myśli przemieszanie różnych bloków i przechodzenie z jednego do drugiego właściwie bez zapowiedzi. Żart widać na przykład w tym miejscu:

Where do you fall in the spectrum: Strictly a word processor/email person … Somewhat savvy with digital and social media … Total whiz at anything with 1s and 0s?

Gdy jednak trzeba powiedzieć o sobie coś istotnego, pojawia się ton poważny:

Obviously, Month at the Museum is a very public process, involving the resources and audience of the worldwide Interwebs. Is there anything in your past or background that you would find embarrassing to have come to light?

Moją uwagę zwróciło także pytanie o to, czy kandydat prowadzi bloga, ma konto na twitterze, przygotowuje podcasty czy w ogóle jest zaangażowany i gdzie w media społeczne. W tej chwili jest już tak, że jeśli nie ma Cię w mediach społecznych – nie istniejesz, nie masz się czym pochwalić. Najlepszy list motywacyjny i porażające portfolio musi mieć fundament w ludziach, którzy mogą potwierdzić ich jakość, śledząc Cię na twitterze, czytając Twojego bloga, ściągając podcasty.

Pisałam „do dzieła”, ale ostrzegam wszystkich, którzy zanim dotarli do tych słów, zarezerwowali już bilet do Chicago, że oferta skierowana jest do tych, którzy mają prawo otrzymywać w USA wynagrodzenie za usługi, czyli turystyczna wiza uniemożliwia ubieganie się o tę fuchę.

Na koniec jedno pytanie z ankiety, które bardzo mi się podoba”

How would you describe your energy level? (Anywhere between couch potato to Boston Marathon runner.)

Zastanawiam się, jak to ładnie powiedzieć, pozostając w stylu narzuconym przez tych, którzy dokument przygotowali, że jestem biurkowo-komputerowym pająkiem i co to mówi o moim poziomie energii…

LinkedInShare