Gdańsk–Kraków, Eurolot, 16.11.2012, garść wspomnień

Tatusiowi i Napoleonowi, którzy gdzieś na lawetę wstąpili…

Światła za oknem migotały. Deszcz rozbijający się o szyby okienek rozpraszał lampy lotniskowe, nadawał im kształty choinek, ubranych na biało, żółtawo i niebiesko. Błyskały, nie migotały. Samolot stał spokojnie, podobnie spokój zachowywała stewardessa, uśmiechająca się miło, mimo niemal dwugodzinnego opóźnienia lotu, mimo mgły, która opanowała całą Polskę i pewnie dużą część regionu, mimo zdenerwowania i głupich żartów niejednego pasażera. Światła za okienkami o zaokrąglonych rogach błyskały i nie wiedziałam już, czy jestem może w przybranym odświętnie Kazachstanie, czy ciągle nie odleciałam z Gdańska. „Personel pokładowy przedstawi Państwu procedurę stosowaną w przypadku lądowania awaryjnego…” – nie, nikt z nas nie miał ochoty oglądać tego najpopularniejszego spektaklu świata, odgrywanego codziennie w setkach, w tysiącach może lotów, które każdego dnia zabierają w powietrze niezliczoną liczbę pasażerów.

Chcieliśmy polecieć, gdziekolwiek, choć latanie we mgle to ryzykowny sport w tym kraju, kraju mgłą spowitym. „Dlaczego nie możesz ich spytać, kiedy polecicie?” zdenerwowany głos w słuchawce domagał się odpowiedzi, ale to była ostatnia rzecz, którą chciałam słyszeć, sama zdenerwowana, ze łzami spakowanymi pod powieką i gotowymi do drogi, jak sześćdziesięciu trzech współpasażerów lotu, w stu procentach obłożonego. „Trzy czwarte tego lotu to Kraków” – powiedział pan, który już się zdążył rozeznać. „Czy panu proponowano podróż autokarem do Krakowa?” – ośmielił się spytać inny, chyba nieśmiały pasażer, gestykulujący dłońmi o długich, pięknych palcach. Światła za oknem zaczęły migotać, gdy przez nie – a może przez ich wizualizacje rozproszone deszczem i wiatrem – przelatywał płyn odladzający, pod ciśnieniem wytryskiwany z sikawki uniesionej na dźwigu razem z silną, halogenową lampą. Jej światła nic nie było w stanie rozproszyć.

„Pani do Krakowa czy do Katowic?” – ten sam pasażer zwrócił się do mnie. „Do Krakowa” – odparłam z uśmiechem. Po jego wyrazie twarzy widziałam, że lecimy w tym samym kierunku, tylko złym samolotem. „Do Katowic, a co potem?” – zainteresował się. „Przyjeżdża ktoś po mnie, mam szczęście, a pan?” – byłam miła, zapytałam. „I ja mam szczęście” – uśmiechnął się. Moje szczęście skończyło się, gdy doszły do mnie słowa „akumulator”, „laweta”, „czekamy”. „Martwię się” – miało mi przejść przez głowę i bać się miałam bardziej niż przed startem we mgle.

„A dokąd ty lecisz?” – wysepleniło putto stojące na fotelu przede mną, przechylające się przez oparcie, usiłujące na mnie polecieć. Nie, nie zapytało tak. „Wohin fliegst du?” usłyszałam. „Nach Köln” – podjęłam konserwację, świadoma przewagi, jaką putto miało nade mną w tym języku. „Ich auch” – odpowiedziało i zapomniało na szczęście o mnie, zwracając się z tym pytaniem do następnego pasażera. Zapytało o to samo wszystkich naokoło, a następnie skierowało uwagę na stewardessę, uprzejmie proponującą kanapki w cenie dnia. Równie uprzejmie i ona mu powiedziała: „Alle fliegen nach Köln”. „Sicher?” – upewniał się malec, płci, jak to u putto, męskiej.

Tym razem siedziałam w samolocie, w którym niewielka część pasażerów leciała we właściwym, podstawowym kierunku, a trzy czwarte (jak dowodził pan rozeznany) leciało nie tam, gdzie trzeba, czyli do Krakowa. Procedura już się zakończyła i światła za miękko wykończonymi okienkami przesuwały się. Okno od zewnątrz pokrywała mieszanina deszczu i środka do odladzania skrzydeł, dobiegały mnie przez nie nieregularne kształty różnobarwnych choinek. Tak przybrane było Ałmaty, jakby tam cały rok trwało Boże Narodzenie. Samolot stał się wehikułem czasu. Rok 2006, przylatuję do Kazachstanu po raz pierwszy i przez chwilę zastanawiam się, czy na pewno Święta już minęły, bo miasto udekorowano lampkami, choinkami, neonami, światełkami… Trudno znaleźć jedno ciemne miejsce – poza moją ulicą, rzecz jasna.

Las choinek przekształcił się w rząd jednobarwnych, niebieskich choinek, silniki zawyły, ciśnienie wbiło mnie na sekundę w fotel. Pan obok mnie zacisnął długie palce na szaliku, porządnie złożonym na kolanach. Samolot wydawał kosmiczne dźwięki, za oknami zapanowała mgła. Spodobała mi się myśl, że to ultradźwięki urządzenia lotniskowego, naprowadzającego, który ma nam pomóc w precyzyjnym starcie. Zgaszone światła w kabinie tworzyły wyjątkową atmosferę, a że od niemal trzech godziny tworzyliśmy gromadę zdenerwowanych, zmęczonych, przerzucanych z kąta w kąt owieczek, pojawiły się głosy. Odezwał się jeden z najweselszych panów w samolocie (ten, który po kolei wszystkich pytał, czy boją się lecieć w takich warunkach, żartowniś) „Wzywamy kosmitów na pomoc!”.

„Czy jest jeszcze szansa skorzystania z toalety?” – uprzejmie spytała pani roznosząca zapach sklepu indyjskiego. Panowie rozmawiali o cenach autostrad i ich stanie („Następnym razem z Gdańska na Kraków lecę autobaną, strasznie dużo jeżdżę”). „Mogę się zastanowić, który kolor chcę wybrać?” – pogrymasiłam nad koszykiem z batonikami, zielonymi, czerwonymi i żółtymi. Pan obok odmówił, poradziłam grzecznie, żeby jednak wziął. „Szanowni państwo, mówi kapitan” – usłyszeliśmy – „W Katowicach wylądujemy za około 35 minut” – ciągnął – „temperatura na miejscu plus jeden stopień Celsjusza, widzialność 1600 metrów, warunki dobre, aktualnie jesteśmy około 16 kilometrów przed Łodzią i kierujemy się w prostej linii do celu”. Dystans między Gdańskiem a Krakowem tylko pozornie wynosi 600 kilometrów.

Wybrałam batonik czerwony, pan obok w końcu żółty. Pani ze sklepu indyjskiego wyszła z toalety, kapitan skończył mówić, a panowie od autostrad przerzucali się brzydkimi słowami na temat Głównej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad, a szczególnie skurwysyńskim działaniom tej agencji w okolicach Łeby. Szkoda mi się zrobiło właśnie ich; Pomorzanie, trafią do Katowic w środku nocy, a jeszcze późnym wieczorem ominęło ich umówione spotkanie w Krakowie. Rozeznany pan zrobił turę po samolocie, sprawdzając, czy aby wszyscy nadal lecimy w jednym kierunku i nikt nie próbował wysiąść we Włoszczowej. Niedomknięte drzwi toalety trzęsły się, za oknem nie można było dostrzec już nawet migoczącego światełka na skrzydle, znaku migającego w rytm uderzeń serca: pi pim, pi pim, pi pim. „Może już nie żyję?” – przemknęło mi przez głowę, ale nie, żyłam. Zobaczyłam Katowice na horyzoncie, widoczność naprawdę 1600 metrów, ale tylko z góry, bo na dole pewnie panuje mgła, a na samochodach może osiadł szron, zwiastujący nadejście jeszcze trudniejszych chwil.

Miałam o czymś pisać. O muzeach, oczywiście. Nie o wirtualnych, lecz o digitalizacji i o konserwacji. „Cabin crew, prepare cabin for landing”. Dziękujemy państwu za wspólną podróż.

To był dopiero początek.

Lot Gdańsk-Kraków z 16.11.2012 r., z godz. 20.30 nie odbył się, lot Gdańsk-Katowice z tego samego dnia, z godz. 19.35 był opóźniony prawie 2 godz. Dziękuję firmie Eurolot za inspirację. 

 Współpasażerowie sportretowani w rzeczywistości mieli niektóre z przypisanych im cech. 

LinkedInShare

„Przepraszam, czy tu biją?” – 11 listopada

Tytuł kradnę bezwstydnie od Marka Piwowskiego, choć nic wspólnego nie ma z tym, o czym piszę. Poza biciem, tematem przewodnim.

Święto. W tyle głowy kołacze się myśl, że dziś nie wynosi się śmieci i nie robi prania, ale to jeden z nielicznych dni, gdy mam na to czas. Święto, może by więc poświętować? Wszystkie formy świętowania jednak już zajęte. Kwiaty pod pomnikiem Nieznanego Żołnierza składają oficjele otoczeni ochroniarzami, na koncerty zaproszenia otrzymują ziewający polityczni celebryci, marsze organizuje inna opcja polityczna, na świąteczne ustawki przybywają zaś charakteryzujący się zbyt wysokim poziomem przekonania o własnej racji.

Nie mam racji, ba!, nie mam nawet swojego zdania na temat święta, przepraszam, Święta. Tego czy innego. Wiem jednak wystarczająco dużo na temat historii, by zdawać sobie sprawę z jej względności, równej czasowi. Zabrakło kogoś takiego w światowej historiografii jak Einstein w fizyce. Wielkiej postaci, która przebiłaby się do ogólnej świadomości wszechludzkiej. Za wtłoczenie każdemu do głowy wzoru na historyczną względność, przypominającego E=mc2, dałabym Pokojową Nagrodę Nobla.

Każdy fakt historyczny jest względny, powinien być rozpatrywany z perspektywy tamtego momentu, nie z aktualnej, właściwej historykowi czy amatorowi poddającemu go analizie. Tymczasem fakty historyczne tak samo są obrabiane, jak, nieprzymierzając, dupa nielubianej sąsiadki.

Niestety, przez tę względność, fakty historyczne stają się nie tylko niewiarygodne, ale bezkarnie się nimi manipuluje, co od wczoraj, ze wzmożoną siłą, obserwuję w mediach społecznych. Przeczytałam na przykład na twitterze litanię składającą się na opis prześladowań Żydów w Niemczech, od 1933 roku, która miała świadczyć, że naziści już u zarania byli ludobójcami. Nie mogę zaprzeczyć ani jednemu twierdzeniu, które w litanii padło, ale główna teza – Hitler i naziści od 1933 roku byli ludobójcami lub w ich działaniach można wyczytać ludobójstwo – nie jest prawdziwa. O ludobójstwie (w definicyjnym znaczeniu) możemy w kontekście III Rzeszy mówić dopiero od pierwszych masowych mordów na froncie wschodnim (np. Babi Jar, Ponary, Odessa itd., o których polecam poczytać w powieści Jonathana Littella Łaskawe) i, następnie, od wdrożenia w życie postanowień konferencji w Wannsee. Przy okazji, kto nie widział tego filmu, niech zobaczy; to niemal wykład na temat tego, co w Wannsee się zdarzyło*. Zaskoczeniem dla niektórych dzisiaj może być to, że postanowienia tej konferencji były do pewnego stopnia zaskoczeniem dla niektórych jej uczestników. Tak, niestety tak, również nazistów należy oceniać względnie…

Następnie czytam na twitterze tweet, powtórzony (retweetowany) przez kilka osób, w którym cytuje się Żydów krzyczących 11 listopada 1918 roku „precz z tą Polską” i „precz z Piłsudskim”. Oczywiście, byli tacy Żydzi, co krzyczeli. Byli jednak i tacy Żydzi, którzy krzyczeli „Niech żyje wolna Polska!”, a wcześniej wstępowali do Legionów** i ramię w ramię z „prawdziwymi Polakami” umierali na polach bitwy. W 1929 roku powołano nawet organizację Związek Żydów Uczestników Walk o Wolność Polski, pewnie, że była silnie związana z Sanacją (jak mogła nie być?), pewnie, że była tubą propagandową, ale była, powstała, ponieważ było kogo zrzeszać! Zwracam uwagę, że „wdzięczna” III Rzeczpospolita nie powróciła do idei budowy mauzoleum dla Polaków żydowskiego pochodzenia lub polskich Żydów, którzy zginęli w obronie granic II Rzeczpospolitej. Prace przerwane wybuchem II wojny nigdy nie zostały podjęte***.

Apel poległych przed Wielką Synagogą przy placu Tłomackie 7. Przemawia szef Głównego Urzędu Duszpasterskiego Mojżeszowego rabin Baruch Steinberg. 25–26.06.1933, Zjazd Związku Żydów Uczestników Walk o Niepodległość Polski w sali Rady Miejskiej w Warszawie. Źródło: http://www.audiovis.nac.gov.pl/obraz/161980/h:337/

Nie można bezkarnie manipulować historią. Nie wolno twierdzić, że wszyscy Żydzi prezentowali wyłącznie antypolskie postawy w listopadzie 1918 roku, jak też nie można przyjmować, że gremialnie entuzjastycznie przyjęli wiadomość o odrodzeniu Polski. Każdy tzw. naród ma prawo mieć pośród swoich przedstawicieli ludzi o różnych poglądach. Przypomnę może luźno, że w 1918 roku pewna część ludności Prus Wschodnich, także ta część o polskich korzeniach, optowała za pozostaniem w Prusach, co potwierdzili parę lat później w plebiscycie. Propaganda, powiecie, niemiecka propaganda do tego doprowadziła. Odpowiem na to, że uznawanie, iż wszyscy Żydzi przeciwko Polsce w 1918 roku stawali, jest równie ohydną propagandą. O ile jednak propaganda niemiecka przyczyniła się do przegranej polskiej w plebiscytach na Warmii i Mazurach w przeszłości, o tyle propaganda polska dzisiaj usiłuje wpłynąć na świadomość o przeszłości. Widać wyraźnie zaburzenie płaszczyzn czasowych.

Powtarzam, nie można bezkarnie manipulować historią. Gdy bowiem dzisiaj, zdenerwowana „atmosferą świąteczną”**** panującą w mediach społecznych, zapytałam:

zostałam (może słusznie?) oskarżona o podgrzewanie tejże atmosfery.

Czy zmanipulowałam jednak? Czy podgrzałam? Przecież zdarzyło mi się w ostatnich latach przy okazji któregoś święta państwowego iść przez miasto i uciekać przed pseudobojówkarzami***** prawicowymi. W Krakowie zadym na miarę stołeczną nie ma, to miasto niemal spokojne. Czy mnie pobili, czy nie – także nie ma znaczenia. Istotny jest mój strach. Dlatego pytam, którędy dziś, przy pięknej pogodzie, w dniu, w którym patrząc przez okno, nie wiem, czy maj to, czy listopad, mogę iść na spacer…

Czy pozwoliłam odebrać sobie radość ze Święta? Pytam: „Przepraszam, czy tu biją?”, pytam: czy mam się bać?

 

* Doskonale zrobiony, a, na dodatek, z wyśmienitą obsadą aktorską!

** Przy okazji polecam dla organizatorów ekspozycji wystawę prac Artura Szyka, oferowaną przez Centrum Dialogu im. Marka Edelmana z Łodzi. Artur Szyk jest niemal zapomniany w Polsce, z wielką szkodą dla Polaków; na szczęście nie stało się tak np. w USA czy w Niemczech. W Deutsches Historisches Museum w Berlinie zorganizowano wystawę prac tego artysty. W Krakowie wzmiankowaną ekspozycję prezentowano w Pałacu Sztuk. Porównując te dwie instytucje, punkty za wybór miejsca przypadają Berlinowi…

*** Por. także informacje zawarte w: Żydzi bojownicy o wolność Polski: 1918–1939, red. N. Getter, J. Schall, Z. Schipper, Warszawa 2002 [reprint oryg. z 1939]

**** Celowo w cudzysłowie, zdecydowanie ironicznie.

***** Świadomie piszę „pseudo”, nie zasługują, chuligani, w mojej opinii na miano bojówkarzy.

Screen Shot 2015-06-28 at 15.10.17

LinkedInShare

Niemieckie muzea blogują, a polscy muzealnicy…

Związek Muzeów Niemieckich powołał do życia wspólny blog, wspólny dla stowarzyszonych muzeów.

Blog powstał przy okazji realizowania przez ZMN projektu „Muzeum i migracja”, którego celem jest m.in. pogłębienie znajomości problemu migracji i, ostatecznie, przyciągnięcie do muzeów zwiedzających, którzy nie mieli dotąd okazji zapoznać się z takimi instytucjami. Muzeum partycypacyjne – jedna z wiodących idei współczesnego muzealnictwa – staje się muzeum partycypacyjnym w konkretnym sensie: przełamywania barier społecznych, tym razem w kontekście muzealnym. Muzeum ma dawać odpowiedzi na pytania nurtujące ludzi nie przynależących już do społeczeństw, z których się wywodzą, a jeszcze nie zakorzenionych w nowych społeczeństwach*.

Idea ta będzie wdrażana w praktyce w ramach projektów (w sumie sześciu do 2015 roku włącznie); na blogu znajdziemy informacje na temat tych projektów. Już w tej chwili wiadomo, że wśród pierwszych wybranych jest projekt „polski”, poświęcony polskim przedsiębiorcom w Berlinie.

Podkusiło mnie, by przy okazji zapoznawania się z jeszcze ubogą treścią tego bloga, zajrzeć na internetową witrynę Stowarzyszenia Muzealników Polskich.

Bloga wprawdzie, prowadzonego przez stowarzyszonych muzealników polskich, nie znalazłam, za to strona, jako żywo, jest bardzo muzealna, w stereotypowym, negatywnym znaczeniu słowa. Nie chcę wyjść na czepialską, ale gdy przeczytałam to zdanie:

trochę mi się słabo zrobiło. Rozumiem, że w Polsce mamy kryzys, choć mniej dostrzegalny niż gdzie indziej na świecie. Rozumiem, że słownik języka polskiego może być towarem deficytowym, szczególnie w czasach kryzysu, ale dotychczas byłam przekonana, że tylko wybitni blogerzy technologiczni, napawający się codziennie setkami wejść na stronę, zadowoleni najwyraźniej z tej liczby i nie zmuszani walczyć o nowe kliki, mogą sobie ignorować zasady pisowni polskiej, jak również w głębokim niepoważaniu posiadać odbiorców. Żyłam w przeświadczeniu, że muzea polskie, jak również reprezentujący je muzealnicy, nie tylko dbają o język polski – bo najczęściej są humanistami, absolwentami kierunków takich jak historia, historia sztuki, etnologia, kulturoznawstwo itd. – ale również pragną, by odbiorcy spragnieni kultury tzw. wyższej poczuli sublimację obcowania z kulturą wyższą. Muzealnicy polscy postanowili jednak iść z duchem czasu i podążyć w ślady blogerów technologicznych, zakładając, iż im gorzej coś napiszą, tym więcej klików będzie.

Oczywiście, Stowarzyszenie Muzealników Polskich trudno porównywać z blogami technologicznymi. Podobnie nadużyciem jest porównywać stronę internetową SMP z niemieckim blogiem. Na koniec zachęcę więc do odwiedzenia strony tego związku.

Mam wrażenie, że gdy niemieckie muzea dwoją się i troją, by zachęcić odbiorców do wstąpienia w swoje progi, to polscy muzealnicy studiują treści blogów technologicznych, ucząc się, jakiego rodzaju błędy ortograficzne, interpunkcyjne, stylistyczne i merytoryczne warto popełniać, per errores ad multos clickos.

 

* W tym kontekście przychodzi mi do głowy projekt Muzeum Miejskiego w Göteborgu, które zaangażowało się w dokumentowanie kultury niematerialnej, a przykładem takiej działalności jest kolekcja zdjęć, nagrań audio i video z corocznego karnawału (tzw. karnawał w Hammerkullen odbywający się w maju), inicjatywy migrantów z Ameryki Łacińskiej. Tym samym do sal muzealnych w ślad za dokumentacją karnawału trafili przedstawiciele społeczności migrantów, być może po raz pierwszy zwiedzający jakąkolwiek wystawę w tym muzeum. Udało się dzięki temu powiązać zasiedziałą społeczność Szwedów i „ich” historię oraz kulturę miasta z nową historią i nową kulturą tworzonymi przez migrantów. Informacje te nabyłam na konferencji CAMOC w Stambule w 2009 roku, dzięki niezwykle ciekawemu wykładowi Matsa Sjölina, zastępcy dyrektora Muzeum Miejskiego w Göteborgu, zatytułowanemu The Carnival of Hammarkullen: how global meets local in a suburb of Göteborg. Wykład, niestety, nie jest dostępny w internecie, jedynie abstract.

Screen Shot 2015-06-28 at 15.05.16

LinkedInShare

Bezcenny prezent

W RER wiozącym mnie na lotnisko nie miałam siły nawet wyjąć książkę, co dopiero czytać. Patrzyłam w przestrzeń, starannie unikając oczu współpasażerów. „O nie…” ­— pomyślałam, gdy dwa metry ode mnie stanął smagły akordeonista. Jego zapowiedź przytłumił hałas tunelu, przez który przejeżdżaliśmy. Z bezsiły przyglądałam mu się, choć muzyki ciągle nie słyszałam. W końcu doszła mnie najpierw smętna melodia „The Autumn Leaves”, potem standardowe „Sous le ciel de Paris…”, któraś z wesołych przyśpiewek rosyjskich, a wreszcie „Marsz turecki” Mozarta. Dopiero przy tym kawałku zauważyłam, że akordeoniście brak końcówek trzech środkow­­ych palców prawej ręki. Jego pięć palców prawicy miało jednakową długość, te trzy skrócono tuż przed stawami. Grał dobrze, jakby to nic nie zmieniało, ciekawie ozdabiając mozartowską linię melodyczną. Wsłuchałam się. To był ostatni numer, a na jego twarz wyszedł nieśmiały uśmiech. Za wąsami kryła się młodzieńczość, jakoś dla mnie niezgodna z doświadczeniem, które, podejrzewałam, było związane z brakiem kawałków palców.

Czy to litość, zwykła i codzienna, za ten uszczerbek, czy jego gra, trochę od niechcenia, trochę „przepraszam państwa, że przeszkadzam” — nie wiem, co sprawiło, że tak mnie ujął. Zapłaciłam mu za grę, zapłaciłam za jego historię, zapłaciłam za umożliwienie mi wyjścia z apatii.

Druga przyjemność i niespodzianka to pianino w lobby na lotnisku. W samym Paryżu już je widziałam, wiedziałam, na czym polega akcja: jeśli chcesz podzielić się z innymi swoją grą, zrób to — taki jest jej przekaz. W Les Halles tłum otaczał drobnego, łysego mężczyznę, który po zakończeniu sonaty Beethovena, gładko przeszedł do ragtime’u Joplina. Jak taki ktoś mógłby liczyć zainteresowanie tłumu paryżan? To nowa wersja Mam talent, wersja uliczna, ale uwagę przyciągają nie chodzący na szczudłach czy ziejący ogniem, lecz niepozorny muzyk, zazwyczaj denuncjowany policji przez sąsiadów, gdy w środku nocy postanawia wyszeptać na pianinie nokturn Chopina.

Ten chłopak, który przed momentem przebiegł obok mnie w lotniskowej hali odlotów, kierując się do ostroczerwonego pianina, wybrał właśnie Chopina. Nie przyciągnął jednak nikogo poza mną i swoją dziewczyną, chyba z obowiązku słuchającą. Na pianinie wprawdzie leżały przygotowane przez organizatorów nuty dla mających problemy z pamięcią, ale ten akurat miał swoje. Zaczął nieźle. Walc zapowiadał się dobrze, ale wykonawca potknął się na drugiej frazie, zwolnił, zaczął od nowa, przebrnął w końcu przez to miejsce, znowu zafałszował. Nie miał szans na słuchaczy. Poza mną. Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie lekko, jakby próbując go usprawiedliwić, a ja uśmiechnęłam się do niej. Jak dobrze znam te sytuacje, gdy pasaż nie wychodzi, gdy wyćwiczone do bólu palce biegają po klawiszach jak chcą. Uśmiechnęłam się i moją wiedzę jej starałam się przekazać. „Nie przejmuj się” — mówiłam pół-uśmiechem pół-oczami.

W jego oczach nie dostrzegłam ani nieśmiałości, ani przeprosin wobec słuchaczy (czyli mnie), że się myli. Była pewność, pragnienie poklasku, duma z własnej odwagi i własnej gry. Rozczulił mnie mimo wszystko wyborem Chopina.

Nieśmiały akordeonista o trzech palcach i pewny siebie kiksujący pianista. Łączę ich w jedno, w podwójny prezent, skłaniający do myślenia o tym, że nawet, gdy się czegoś nie ma, można grać. Grać, dawać odrobinę przyjemności innym. Jednemu brakło palców, drugiemu ktoś obciął talent. Pierwszemu biliśmy brawo w podmiejskiej kolejce. Do drugiego uśmiechnęłam się, bo jak inaczej nagrodzić publiczne ćwiczenie?

Grajcie, proszę. Grajcie, choć nie macie całych palców, choć nie macie pełni talentu. Choć fałszujecie, kiksujecie i nie potraficie zapamiętać, że w sonatach Haendla tryl bierze się z góry. Grajcie, bo gdy gracie, macie szansę dać innym coś, co nie istnieje.

LinkedInShare

W obronie historyków – à propos pewnego tekstu

Lubię blogowe posty, który pobudzają do myślenia. Wbrew pozorom, choć mój czytnik RSS przepuszcza kilkaset not dziennie, to tych treściwych jest jak na lekarstwo. Z czystym sumieniem proponuję przeczytanie tekstu zamieszczonego na blogu Słowo i obraz. Refleksje graniczne, bo nie tylko mogę zgodzić się z większością zawartych w nim tez, ale również polemizować z tym, co mi się w nim nie podoba. Tak, podoba mi się to, że można się delikatnie pokłócić, jednocześnie szanując zdanie przeciwnika, podoba mi się, że można się cieszyć ze sporu.

Moje „ale” skupia się na ostatnim akapicie, z którego wyczytuję, że słuszna (według mnie) krytyka propagowanej w Polsce polityki historycznej jest skwitowana wzruszeniem ramion i stwierdzeniem „nie wierzę, że będzie lepiej, bo nie będzie i już”, a winą obarczeni się m.in. historycy.

Byłabym jednak idealistką wierząc, że historiografia pozbawiona będzie kiedykolwiek ideologicznego zabarwienia a deklarowany przez historyków „obiektywizm” ich badań i prac realnym postulatem.

Zestawienie rocznicy mordu w Jedwabnem i powstania warszawskiego* jest właściwe, nie w sensie porównywania tych wydarzeń (bo nawet najśmielsi komparatyści-fantaści nie porównują tego, co nieporównywalne), lecz w znaczeniu porównywania wyobrażeń o nich i siły oddziaływania tych wydarzeń na społeczeństwo. Powołując się na Annę Bikont, autorka posta prowokuje mnie – nadal w kontekście ostatnich słów – do rozważania: a gdyby tak historycy nigdy nie rozdmuchali (ależ słowo mi się wepchnęło…) sprawy Jedwabnego? Gdybyż J.T. Gross nie postanowił opisać tych dramatycznych zdarzeń? Kto w ogóle by do tego sięgnął? Mieszkańcy Jedwabnego żyliby, jak żyli, a ich nienawiść do Żydów nie znalazłaby podpałki, ale kryła się pod skórą, niezauważalna, uśpiona, zapomniania. Tymczasem znalazł się ktoś, kto postanowił to odgrzebać i, zwracam uwagę, również w ramach prac historycznych, w ramach pracy nad pamięcią, ktoś, kto został uformowany w polskich realiach (tak, wiem, nie tylko w Polsce).

Powiem więcej: wystarczy wychylić głowę o włos poza oficjalny (czyli serwowany przez media) obieg informacji historycznych, by zorientować się, że wielu polskich historyków już dawno porzuciło oficjalny sposób pisania o Jedwabnem, a nawet o powstaniu warszawskim. Rozziew między nauką a tym, co się oferuje społeczeństwu jest olbrzymi. Pretensję – bo to wyczuwam w owym akapicie – sugerowałabym więc skierować przede wszystkim ku wszechwładnym mediom i oficjelom państwowym, którym jest wygodnie utrzymywać przyjętą kilka lat temu wersję opiewania powstania warszawskiego i po cichu obchodzenia rocznicy mordu w Jedwabnem. Oddaję Autorce to, że sama o „oficjalnej polityce historycznej”, ale opartej na innych zasadach, pisze.

Oficjalna polityka historyczna odznacza się tym, że nie dopuszcza wielości pamięci, ale to odrębny problem – rozdźwięku między pamięcią a historią. Nie demonizując tego pojęcia (oficjalnej historii, w skrócie), podkreślam, że można budować tożsamość społeczeństwa na pamięci, ale tożsamość państwowa musi się opierać na historii; nie można jednak i nie da się budować na proponowanej przez Autorkę „przeciw-historii”, bo prowadziłoby to prosto do degrengolady społecznej, rozbicia jedności, utraty poczucia wspólnoty. Zmiana oficjalnej historii uzależniona jest na dodatek od różnorodnych czynników, nie tylko dobrej woli władz, nie tylko światopoglądu polityków i ich stosunku do powstania czy do Jedwabnego. Nawet odpowiedni edukatorzy, o których także Autorka się upomina, nie wystarczą. W grę bowiem wchodzą dość specyficznie działające mechanizmy zapomnienia i wyparcia, nad którymi nie da się zapanować w przypadku jednostki, a co dopiero w przypadku społeczeństwa.

Edukatorów uczących o Holokauście zresztą u nas już jest wielu, a programy, którymi się kierują, należą do najlepszych w ogóle w Polsce programów edukacyjnych. Najstaranniej opracowanych, zgodnie z metodami wypracowanymi na świecie, przefiltrowanymi przez polskie tradycje nauczania.

Brak jednakowoż publicznej debaty zaangażowanych intelektualistów – i tu upatruję największy niedostatek tekstu, do którego się odwołuję (niewpływający wszakże na jakość tej noty w całości). Debaty ogólnospołecznej, na wzór debaty jedwabieńskiej sprzed ponad dekady. Debaty prowadzonej nie przez historyków, ale ogólnie, przez tak zwane elity; debaty, w którą udałoby się zaangażować całe społeczeństwo – każdy z nas, kto świadomie przeszedł „próbę stodoły”, pamięta, że o Jedwabnem w 2000 roku dyskutowało się nawet na przystankach komunikacji miejskiej. Dzisiaj brak oddolnego zapotrzebowania na powrót do tych rozważań, które z roku na rok coraz bardziej traciły ostre początkowo kontury. Brak forum, które może powinno odbywać się w Jedwabnem, a może w Warszawie; forum-sąd na historią Polski. Znaczy to również brak możności zmiany choć jednej z pamięci tworzących naszą wspólną historię, polską, warszawską, jedwabieńską.

Mamy za to przypominający taniec gwiazd na lodzie popis polityków, którym łyżwy rozjeżdżają się w przeciwnym kierunku: jedną ręką wspierają grupę muzealników, starającą się utrzymać kurs zmarłego Prezydenta, przez którego (między innymi) powstanie warszawskie stało się elementem społecznego szantażu, drugą ręką odpychają od siebie tę samą grupę, by nie być utożsamionymi z linią wybraną przez tego samego Prezydenta. Gdzie sens, gdzie logika? – pytał kiedyś Jasio w starym dowcipie. I ja się pytam, gdzie sens, gdzie logika działań, które są faktycznie zjadaniem własnego ogona. Nie da się bowiem pompować bez umiaru powietrza do balonu, nie da się tańca na lodzie proponować gawiedzi co roku. Polityków, jednak, upewnia w ich rozpaczliwym utrzymaniu się na topniejącym lodzie cisza społeczeństwa.

Polityka historyczna zemści się na nas, ale nie na historykach, bo tym udało się w zaciszu bibliotek wypracować narrację wolną od „pychy i patosu”**. Zemści się na intelektualistach, bo milcząc, oddają władzę w ręce krzykaczy i nienawistników. Historycy zaś, w tej opinii obarczeni odpowiedzialnością za istniejący stan debaty publicznej (raczej jej brak) i oddanie pola polityce historycznej (tu dostrzegam ich niewątpliwą winę), będą nadal pisać świetne prace poświęcone powstaniu warszawskiemu i Jedwabnemu, prace, których nikt czytać nie będzie i nikt o nich nie będzie pamiętał. Bo i o pamięć o nich nikt się nie upomni. Zemści się na społeczeństwie, któremu jest obojętne, kto tańczy, byle tańczył i byle czołgi co roku wyjeżdżały na ulice stolicy.

* Na marginesie: w takim tekście, tak krytykującym podejście do tego zrywu, powiedzmy, pozytywne, o ile nie na kolanach, pisanie dużymi literami P i W jego nazwy jest dla mnie dziwne – tak pisze Władysław Bartoszewski, tak piszą żyjący uczestnicy, tak pisze lub nakazuje pisać przedstawicielstwo konkretnej opcji politycznej, która flagę polską postanowiła udekorować znakami powstańczymi.

** Pomijam, oczywiście, jednostki wprawdzie głośne, za to lichej jakości prezentujące wnioski, poruszające się przede wszystkim w sferze pychy.

Screen Shot 2015-06-28 at 15.01.21
LinkedInShare

Profesor Tadeusz Ulewicz (1917–2012)

Coś się we mnie łamie, gdy czytam doniesienia o śmierci takich ludzi, jak prof. Tadeusz Ulewicz. Rocznik 1917 – to właściwie wystarcza, by ze zdumieniem pochylić głowę, a przecież to dopiero początek jego niezwykłego życia…

 

Nie napiszę o tym, co można znaleźć w internecie czy poza siecią. Napiszę o tym, co sama zobaczyłam w jednym z najtrudniejszych dla profesora Ulewicza momentów w życiu. Tak przynajmniej sobie wyobrażam, że oskarżenie o kolaborację, które wobec niego wysunięto w obronionym i opublikowanym doktoracie musiało być zniewagą wymagającą w starym polskim stylu krwi.

Polska Akademia Umiejętności zorganizowała debatę, 11.04.2003, wkrótce po tym, jak prasa rzuciła się na sensacje ogłoszone w doktoracie, którego tytułu nie warto wspominać, a nazwiska autorki pamiętać. Dla porządku wszystko zaczął tygodnik „Wprost”, publikując artykuł oparty na tezach z owej rozprawy. Wzięli w niej udział czołowi historycy krakowscy, zajmujący się sławnym i zniesławionym we wzmiankowanej publikacji Ost-Institut.

Pamiętam łzy, które płynęły mi po twarzy, gdy nagle, w dyskusję włączył się prof. Ulewicz. Wstał, szedł między rzędami, nie podpierając się laską trzymaną w ręku, lecz wymachując nią ponad głowami siedzących. Nie potrafię przypomnieć sobie, co mówił, a właściwie krzyczał. Myślę, że wykrzyczał wtedy całą złość świata, napiętnował niesprawiedliwość, której nie zawsze potrafimy dać odpór.

Profesora Ulewicza powinnam pamiętać z jego prac, rozpraw z zakresu historii literatury, obszernych, szalenie erudycyjnych opracowań, do których nie raz sięgałam, bo z tego się pamięta wielkiego uczonego. A mimo to pozostanie dla mnie tym, który jako ostatni walczył o sprawiedliwość, o rzetelność i zachowanie godności w badaniach. W tym także walczył o godność swoją własną.

Dlaczego tak? Z kilku powodów, o których powinien pamiętać każdy, kto bierze się za gmeranie w przeszłości. Zrozumiałam to właśnie wtedy, dzięki tej debacie i temu wystąpieniu.

Po pierwsze przeszłość jest jak modelina: twarda na początku, później poddaje się palcom, by w momencie oddechu zastygnąć i nie dać się odmienić na nowo. Nie warto zaczynać tej zabawy, jeśli się nie wie, jaki kształt można otrzymać. Do badań nie wolno podchodzić z tezą, ale do badań musi się podchodzić z hipotezą. Jeśli hipoteza jest bezkształtna, to modelina zastygnie nam w nieoczekiwanym momencie.

Po drugie niedawna przeszłość to częstokroć domena ludzi ciągle żywych. A ludzie żywi mają swoją pamięć i mają usta, które potrafią wykrzyczeć ich prawdę. Łatwo powiedzieć: „Moje źródła mówią inaczej”, ale trudno zmierzyć się z żywym człowiekiem, który na to odpowie: „Ja tam byłem i widziałem co innego. Ja tam byłem i doświadczyłem czegoś innego. Ja tam byłem i robiłem coś innego”. Mocowanie się z duchami nie zawsze wszystkim wychodzi na zdrowie; mocowanie z żywymi to rozgrywka tylko dla najlepszych. Takich zaś jest niewielu.

Po trzecie niedawna przeszłość to domena ludzi żywych, a ludzie żywi mają uczucia. Czy naprawdę własne osiągnięcie warte jest ranienia innych? Czy nie można poczekać dziesięć lat czy nawet więcej? W przeszłości z publikacją własnych pamiętników, w których (za przeproszeniem) obrabiało się dupy ludzi jeszcze żyjących, czekało się odrobinę. Ta odrobina wynosiła nawet pięćdziesiąt lat. Dobry obyczaj nakazuje odczekać więcej niż jedno pokolenie (czyli trzydzieści lat) z otwarciem archiwów. Rozumiem, że są sprawy, które właśnie żywych interesują najbardziej, ale czy naprawdę to my wszystko musimy się dowiedzieć? Czy nie warto zostawić zagadek przyszłym pokoleniom? Czy dla złudnego spełnienia ambicji, warto – powtórzę – ranić czyjeś uczucia? Nie, nie nawołuję do hipokryzji historycznej, ale do racjonalnego zabierania się do tych spraw, które, choćby z racji dostępu do źródeł, możemy rozwiązać. I tym sposobem dochodzę do racji czwartej.

Po czwarte niedawna przeszłość broni się przed ujawnieniem kryjących się w niej zagadek. Broni się brakiem dostępności do dokumentów, schowanych w szufladach żyjących. Broni się rozproszeniem archiwaliów, broni się, wreszcie, tak prozaiczną sprawą, jak nadmiar źródeł. Co więcej, źródeł niejednorodnych. Atakując takie sprawy, trzeba być – jak już pisałam wcześniej – zawodnikiem najlepszym z możliwych, o wytrzymałości i cierpliwości godnej niedźwiedzia nad przeręblą. Mało kto wytrzyma.

Czy proponuję przyjęcie postawy asekuranckiej i zabranie się za tematy pozornie prostsze? Nie! Postuluję pokorę i świadome wybieranie takich tematów, z którymi potrafimy sobie poradzić. Postulat ten, jak łatwo się domyślić, nie dotyczy tylko badań historycznych, ale na nich poprzestanę. Pokory takiej, jak również łatwo się domyślić, zabrakło autorce wymienianego wielokrotnie, bez tytułu, doktoratu, czego efektem stało się złamanie wszystkich czterech wymienionych przeze mnie punktów. Szkoda. Szkoda, najbardziej szkoda tego, że złamała punkt trzeci, a przez to w mojej pamięci profesor Ulewicz do końca mojego życia będzie przeciskał się między ludźmi, wymachiwał laską, krzyczał o niesprawiedliwości świata tego.

 

Kto życzy sobie poczytać więcej o prof. Tadeuszu Ulewiczu, polecam Wikipedię oraz obszerne z nim wywiady w „Alma Mater”: ten (z tego bezczelnie zaczerpnęłam wspaniałe zdjęcie i proszę mnie pogonić, bym je wywaliła, bo pewnie naruszam prawa autorskie) i ten. Kto natomiast życzy sobie skupić się na sensacji – jako i ja po części, zasłuchana w moją osobistą pamięć – temu polecam cykl esejów i wypowiedzi na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Dzięki spisowi wszystkich publikacji w tym periodyku, można łatwo znaleźć je wszystkie. Polecam szczególnie wypowiedź prof. Tomasza Szaroty. Z bólem serca linkuję także do ideologicznie odległego mi źródła, znajduję tu wszakże cenną wypowiedź prof. Ulewicza dotyczącą problemu ewentualnego rozpropagowania w świecie informacji o domniemanej kolaboracji uczonych polskich z Niemcami i to kolaboracji o podłożu antysemickim… a zresztą nie. Nie zalinkuję. Kto chce, niechaj szuka!

LinkedInShare

Patriotyzm – rozmyślania na pustyni

Siedziałam wczoraj – 1 maja – w okolicach Pustyni Błędowskiej, na bardziej pustynnym terenie niż na samej pustyni można spotkać i plułam sobie w brodę, że nie zabrałam notesu, bo rozmyślałam o patriotyzmie. Czym był, czym jest, jakie były źródła polskiego patriotyzmu jeszcze w XIX wieku? Tego nowoczesnego patriotyzmu, bezpośredniego poprzednika późniejszej myśli narodowej (ale nie w wypaczonym sensie, jaki dziś w niej widzimy).
Rozmyślałam, oczywiście, przez święta majowe – także przez pierwszy maja (a może dzięki?).

I do czego doszłam?

Niewiele mi wyszło. Przypomniałąm sobie kilka książek, które na ten temat czytałam. Przypomniałam sobie kilka tekstów, które sama kiedyś na ten temat pisałam. Przypomniałam sobie kilka powiedzeń – np. księcia Adama Jerzego Czartoryskiego: „Najpierw być, potem jak być”.

Czyli ojczyzna ponad wszystkim innym, czyli miłość do ojczyzny, która ma spowodować jej odrodzenie. Czyli miłość do ojczyzny – patriotyzm właśnie – mająca moc sprawczą, moc odradzającą, moc wyzwoleńczą. A potem będziemy się zastanawiać nad tym, jaka ta ojczyzna będzie.

I tu widzę, niestety, pewien problem polskiego patriotyzmu: idziemy w bój jak dorożkarskie konie, odzyskujemy wolność, ale nie wiemy, co z nią zrobić. Cały nasz zapał, cała miłość, cały patriotyzm idą z dymem, bo brak możliwości stworzenia czegoś konstruktywnego w ogólnym chaosie.

Na szczęście Ojcowie II Rzeczypospolitej mieli bardzo konkretne plany na Polskę. Ojcowie II Rzeczypospolitej – dlaczego nie ma takiego pojęcia? Ubolewam, że nie ma wśród nich matek – Matka Polka jednakowoż zasłużyła na odrębne potraktowanie (i kto wie, może ją potraktuję kiedyś). Ale Ojcowie II RP? Co z nimi? Dlaczego kłócimy się o Piłsudskiego, Dmowskiego i innych, a nie potrafimy zjednoczyć ich w jedność, ich walki w jedną walkę, ich programów scalić jednym wspólnym mianownikiem? Niepodległością i patriotyzmem. Ojcowie – pisałam – mieli konkretne plany na Polskę, wiedzieli, jak zabrać się do roboty.

Trudno się temu dziwić, bo ich kolegami lub wychowawcami byli Niepokorni – nie ideolodzy, lecz wychowawcy, których społeczność tak przenikliwie wychwycił Bohdan Cywiński. Praktyczne pokolenie ukształtowane w ideach pozytywistycznych, które zdawało sobie sprawę z tego, że romantyczne hasła pięknie wyglądają na sztandarach, ale te same sztandary obcym wojskom zdają się na to, by je o kant dupy wytrzeć. Przepraszam. Nie chcę urazić, chcę przejaskrawić.

Ojcowie II Rzeczypospolitej wiedzieli, że patriotyzm to jedno, a pragmatyzm oparty o ów patriotyzm jest drugą rzeczą. Ojcowie III Rzeczypospolitej zapamiętali apele księcia Czartoryskiego, ale z lekcji Dmowskiego, Piłsudskiego, Paderewskiego i innych zapamiętali tyle, ile student III roku historii pisze w eseju pt. „Porównaj myśl ideową Józefa Piłsudskiego i Romana Dmowskiego”, co uzupełnili wiedzą o tym, że owi panowie właściwie nie rozmawiali ze sobą, bo brak im było wspólnego języka, a Paderewski na dodatek knuł coś w Szwajcarii, przy dobrym winie i serach, z widokiem na Leman.

Ojcowie III RP nie mieli lekcji u Niepokornych, ale w ich sercach, niestety, wyryło się tylko romantyczne zawołanie „Najpierw być!”. Nikt nie był specjalistą – może L. Balcerowicz? Każdy musiał sie uczyć wszystkiego: od ekonomii po systemy polityczne, od garnituru zamiast sweterka po sztućce do sałaty, od rosyjskiego do angielskiego… Jednego nie musieli się uczyć. Patriotyzmu, odartego z pragmatycznej myśli pozytywistycznej, za to krzyczącego: „O wolność naszą i waszą!”, patriotyzmu, któremu jakże łatwo było w ferworze walki nie myśleć o tym „jak być”, ale po prostu „być”. Takie to polskie, chciałoby się powiedzieć… Jakoś to będzie.

I jest. Jakoś? Jakoś. Patriotyzm uwolniony od ciężaru pracy, jaki mu dołożyli pozytywiści, sprawił się nieźle i sprawia się nadal. Ojcowie II RP skrzętnie wykorzystali ten balast pracy, manipulując nim zręcznie, tworząc państwo sprawne (choć ideologicznie wątpliwe – nie przeczę i nie ukrywam). Jednocześnie udało im się wychować społeczeństwo zdrowo myślące (w większości) o kraju, nie tylko z powodu wielodekadowej niewoli, lecz również dumne z dokonań wielkich Polaków, wielkich Polek. Kornel Makuszyński w Uśmiechu Lwowa to pokazuje – przyjezdną sierotę oprowadza po mieście przygodny lwowiak, pokazując nie tylko Cmentarz Orląt, ale i Politechnikę, chwaląc dokonania uczonych polskich.

Kto dziś by tak oprowadzał? Bo właśnie tu, w tym miejscu (jakież to symboliczne miejsce pamięci w nomenklaturze Pierre’a Nory) widzę problem naszego współczesnego patriotyzmu: goły, romantyczny, z zanikiem mięśni, o kośćcu przeżartym krzywicą, o zębach połamanych na drzewcach sztandarów… Za to krzyczący o wolności naszej, waszej, mojej, twojej (bo przecież na dotychczasowe uprzejmie pluralis musiał się nałożyć indywidualizm doświadczeń, znak przełomu XX i XXI wieku w Polsce), krzyczący o „jedynym” możliwym patriotyzmie, tym wykluczającym (który polski patriotyzm dobrze znał w XIX wieku: to tatuś nacjonalizmu, z natury swej zawsze ekskluzywnego, w znaczeniu nieco innym niż ekskluzywny salon masażu – nic nie poradzę, że w teorii tak się przyjęło nacjonalizm wykluczający nazywać także ekskluzywnym).

Cóż bowiem innego można robić, gdy brak mięśni i trudno przypodobać się apelami o ciężką pracę nad tym „jak być”? Krzyczeć można…

Krzyczą zatem, nasi ideologowie z bożej łaski, krzyczą o „jedności” i o „jednomyślności” i o „jedynym” prawdziwym wytłumaczeniu kilku zjawisk. Ich taktyka – według mnie – jest zakrojona na wiele lat. Odwołują się do najprostszych wydarzeń historycznych, o których każdy coś gdzieś słyszał (Grunwald -> zły Niemiec, rozbiory -> zły Rosjanin, Napoleon -> zły Francuz, zimna wojna -> zły Amerykanin, a tylko Polak nigdy nikogo nie zawiódł, bo na sztandarze ma „Za wolność naszą i…” – czyją, czyją? TAK! „Waszą”*. Obniżyli poziom edukacji (już lata temu, przypominam działalność Romana Giertycha), bo, jak wiadomo, głupimi łatwiej się manipuluje. Teraz, korzystając z osiągnięć kilku sportowców, Euro 2012 i zdoby czy Rzymian na tym polu (pamiętacie? panem et circenses) wiodą społeczeństwo na sznurku.

Te wykluczenia, które przykładowo podałam, mają tylko Polaka umocnić w przekonaniu, że po pierwsze odróżnia się od innych, ale też, że jest od nich lepszy. Głupi, niewykształcony Polak uwierzy w każdą brednię, a sport wzmocni miłość do ojczyzny (brak rozróżnienia władza-ojczyzna), czyli wzmocni niczym nie poparty patriotyzm. Bo dziś nie trzeba już nic robić, by czuć się dumnym Polakiem.

Jechał naprzeciwko mnie, jakiś model mercedesa chyba. Środkiem stosunkowo krętej drogi. Zjechałam na pobocze. Wróć: tam nie było pobocza. Zjechałam na oddzielony białym pasem żwir, przechodzący od razu w las, gdzieniegdzie wbijający się w drogę, niemającą nawet numeru. Minęliśmy się na tzw. gazetę. Bo kierowca tego chyba mercedesa pomyślał sobie: „Dla mnie nie będzie miejsca? Dla Polaka?”. Może mu coś przypisuję, może w ogóle nic nie pomyślał (pewnie to nawet jest bardziej prawdopodobne). Ważne, że taki właśnie jest nasz patriotyzm. Nic nie stoi za pustą dumą, a sztandary dawno na sportowe banery przerobiono.

Nasz patriotyzm to dziś już nawet nie hurrapatriotyzm, lecz pusta duma. Dlaczego tak myślę? Bo widzę, do czego – w imię patriotyzmu – nawołuje się. Nie do pracy, lecz do wspominania. Nie do działania, ale do opłakiwania. Nie do poczucia dumy tyle z własnych, ile z dokonań przodków.

* Oryginalnie w odwrotnej kolejności, żeby nie było, że nie wiem.

PS Coś i coś na temat I.J. Paderewskiego i jego mieszkania w Morges, niedaleko Lozanny w Szwajcarii.

PS2 Stanisław Koźmian napisał wspaniałe słowa na temat Szczawnicy, na poparcie mojej tezy o innym ciężarze gatunkowym patriotyzmu w II RP. Wprawdzie napisał je przed końcem XIX wieku, ale wyraził myśli, które pozostały w odbiorcach jego słów. Zamieściłam ten cytat także w komentarzu do postu. To PS2 dodaję 3.05, przeczytawszym mój własny tekst ponownie, nadal się z nim zgadzając.

 

S. Koźmian, Szczawnica, Kraków 1884, s. 1.

Komentarz, cz. 1

Komentarz, cz. 1

Komentarz, cz. 2

Komentarz, cz. 2

Komentarz, cz. 3

Komentarz, cz. 3

LinkedInShare

Moja mała katastrofa, czyli świadomość zbiorowości i świadomość indywidualna w obliczu wypadku.

Jak zawsze przegapiłam coś ważnego. Notę na blogu Eli, w której opisała co się zdarzyło w czasie katastrofy i później, od chwili wypadku kolejowego w okolicy Szczekocin aż do dzisiaj. Cały ten czas spędziła w szpitalu w Sosnowcu. I nadal tam jest.

Sam wypadek przeżyłam bardzo emocjonalnie. Gotowałam się zebrać i pojechać tam, na miejsce, zabrać kogoś, kto nie ucierpiał, do Krakowa. Zaoferować nocleg tym, którzy nie mieli dokąd w Krakowie się udać. Zostałam powstrzymana z różnych powodów. Po pierwsze nie byłam w stanie, który pozwalałby na nocną jazdę, po drugie, osoby prywatne na miejscu wypadku to ostatnie marzenie służb ratowniczych. Nie pojechałam.

Myślami towarzyszyłam cały czas poszkodowanym, dziecinnie zaciskałam kciuki, patrząc na rosnący słupek ofiar. Zaklinałam rzeczywistość, jak większość Polaków przywiązanych tej nocy do telewizorów i komputerów.

Takie katastrofy mają jedną cechę: przypominają, że tworzymy wspólnotę. W tym przypadku wynikało to choćby z drobnego faktu, że w pociągach relacji Kraków-Warszawa mieszkańcy dwóch największych miast w Polsce musieli mieć choć jedną osobę znajomą. Lub znajomego znajomych, a taka właśnie świadomość tworzy poczucie zbiorowej świadomości. Być może w kimś pojawiła się myśl „oby tam nie było cioci Basi lub sąsiada”, ale najważniejsze, że obok takich myśli, które oceniam jako myśli złorzeczące, uaktywnia się dobra energia w całym społeczeństwie. Ku ofiarom wypadku kierują się wszystkie dobre myśli, ku ich rodzinom i bliskim. Wielu ludzi jest gotowych pomóc bezinteresownie, unosi ich zbiorowe poruszenie. Nikt nie przechodzi obojętnie wobec takich wydarzeń. Wszyscy rozmawiają o tym i dla niektórych coś się zmienia. Wiąże nas ze sobą świadomość, że ktoś nam bliski tam był.

Pamiętam pierwszą tego rodzaju katastrofę, którą przeżyłam świadomie – samolot w Lesie Kabackim w 1987 roku – rozmowy w szkole, na każdej przerwie, nasze postanowienia (będziemy dla wszystkich dobrzy, bo wypadku nie można przewidzieć), nasze rozmyślania nieco spiskowe (bomba? Rosjanie?), nasze podlotkowe lęki przed lataniem (mało kto miał wtedy okazję już lecieć samolotem; mając za sobą cztery loty w życiu, byłam klasowym liderem i ekspertem, przynajmniej tak lubię sobie to przypominać), wreszcie poszukiwania kogoś znajomego wśród ofiar… Straszne, jak teraz o tym pomyślę… A jednak z perspektywy czasu to poszukiwanie oceniam pozytywnie: na nasze skromne, dwunastoletnich główek możliwości, usiłowaliśmy odnaleźć się we wspólnocie. Ten wypadek pozwolił nam także zastanawiać się nad tym wszystkim, co zawsze towarzyszy wydarzeniom nieprzewidzianym.

Tak. Niezaplanowane, nieprzewidziane i nieprzewidywalne wyzwalają w nas wszystkich coś dobrego. Pod jednym warunkiem: musi to być przeżycie zbiorowe. Czy tak?

Parę dni później poleciałam do Paryża, gdzie nastąpiła moja mała katastrofa. Byłam na wyjeździe służbowym, katastrofa zaczęła się w drodze na spotkanie. Odbyłam je spokojnie, ale wieczorem, gdy miałam spisywać notatki, nie byłam już w stanie. Moja katastrofa trwała cały czas; brakło doniesień na Alert24, bo, choć byłam „świadkiem ważnego, niecodziennego wydarzenia”, nie dałam znać, że to się dzieje. Rozmawiałam z kilkoma osobami przez telefon, lekarz, za pośrednictwem rodziców mnie uspokajał, ale faktycznie to ja uspokajałam wszystkich, telefonicznie i mailowo. Co z tego, że byłam w Paryżu, skoro byłam w Paryżu, który płonął, który płonął we mnie. Co z tego, że byłam w Paryżu, gdy każdą cząstką ciała pragnęłam przyspieszyć bieg czasu, by już była 4 rano i bym mogła wstać i wyjść na pierwszy RER mający mnie zawieźć na lotnisko. Byłam w Paryżu i musiałam być dzielna, bo byłam w Paryżu zupełnie sama, zagubiona wśród dwóch milionów mieszkańców. Na lotnisku w Krakowie zamiast pocałować polską ziemię, stanęłam przed odbierającymi mnie i zapytałam: „Czy teraz już mogę się rozpłakać?”.

Moja mała katastrofa miała wymiar czysto prywatny i właściwie chciałabym, żeby w tym wymiarze pozostała. Odkąd przeczytałam post Eli, czuję jednak, że o pewnym aspekcie wydarzeń muszę napisać. O przeżyciu zbiorowym i przeżyciu indywidualnym.

O tym, że Ela była w tym pociągu dowiedziałam się tydzień po wypadku, kilka dni po mojej małej katastrofie, gdy sama powoli dochodziłam do siebie po niej. Nie od razu dostrzegłam siłę wsparcia towarzyszącą tym, którzy ucierpieli w wypadku kolejowym. Tym bardziej nie porównywałam jej do siły wsparcia, którą ja otrzymywałam. Zresztą – porównywanie lub rywalizacja na cierpienie i pomoc to ostatnia rzecz, jaka wpadłaby mi do głowy. Dopiero później, dopiero dziś, po przeczytaniu posta Eli, dotarło do mnie, jak ważne w kształtowaniu wspólnoty na poziomie makro- i na poziomie mikroświata jest właśnie wsparcie.

W tym kontekście nie mogę nie wspomnieć o katastrofie smoleńskiej. Być może niektórzy pamiętają pierwsze doniesienia: trzy osoby przeżyły. I ja też miałam te myśli, typowałam nazwiska. Po drugiej „trójce” (brzmi to koszmarnie, jak Lotto) porzuciłam tę potworną zabawę i skupiłam się na rozmyślaniu o rodzinach ofiar – tak samo jak po wypadku kolejowym z tego roku i po katastrofie w Lesie Kabackim lata temu. Później dotarło do mnie, że w tym samolocie była „mała Polska”: każdy z nas stracił tam swojego posła czy swojego bohatera. Czyli każdego z nas coś łączyło z jedną choć z ofiar. Fala pogrzebów, która przetoczyła się przez całą Polskę, osiągając kulminację w pogrzebie pary prezydenckiej na Wawelu, jest tego świadectwem*. Co było dalej, nie jest dla mnie interesujące, bo dalej był już tylko rozłam**. Ważne to, co wcześniej, czyli błyskawicznie po 10 kwietnia uformowana świadomość jedności.

Tę samą świadomość, choć na mniejszą skalę, poczuliśmy po 3 marca tego roku, w obliczu wypadku kolejowego. I tę samą świadomość na skalę mikro poczuli moi najbliżsi, solidaryzując się ze mną w mojej małej katastrofie.

Proszę mi nie pisać tu czy gdzie indziej, że to wszystko już było, że to nudne i że poczucie tożsamości narodowej kształtowaliśmy w XIX wieku przy innych okazjach bardzo smutnych: sypiąc Kopiec Tadeuszowi Kościuszce od 1820 do 1823 roku i w kondukcie pogrzebowym Adama Mickiewicza w Krakowie w 1890 roku. Nie wspominając o „katastrofie narodowej”, jak się nazywa niekiedy Wielką Emigrację po powstaniu listopadowym i represje po powstaniu styczniowym. Problem polega na tym, że wtedy, w XIX wieku, musieliśmy budować naród, na dodatek nie posiadając własnego państwa, a teraz, w XXI wieku tylko umacniamy wspólnotę.

To drobny problem. Drugi, większy, to pytanie, które we mnie kiełkuje: choć wskazuję na pozytywną energię uwalnianą w zbiorowości po katastrofie, to, dlaczego jedynie katastrofa jest w stanie w nas te pokłady uwolnić?

Cała moja wiedza blednie wobec pytania, na które nie potrafię znaleźć odpowiedzi w wymiarze zbiorowym. Mogę mnożyć przykłady chwili umacniania więzi zbiorowych w okresie po 1945 roku, np. 1956 rok, 1976 rok i powstanie KOR-u, pierwsza „Solidarność” itd. Jedynym momentem, gdy świadomość zbiorowa w Polsce wytworzyła się dzięki wydarzeniu pozytywnemu, a nie katastrofie, był wybór Karola Wojtyły na papieża, chwila absolutnie przełomowa, ale i wyjątkowa***.

Cała moja wiedza blednie również wobec tego samego pytania, ale odniesionego do mnie i do mojej prywatnej katastrofy. Dlaczego potrafiłam (potrafiliśmy!) stworzyć tak silne poczucie więzi w skali mikro dopiero wtedy, gdy spotkało mnie coś bardzo bardzo przykrego, gdy potrzebowałam wsparcia? I co się stanie z tymi więzami, gdy emocje po katastrofie, szczególnie „mojej” katastrofie, małej w porównaniu z innymi, opadną? Czy więzy, rozumiane pozytywnie, się zerwą same i nastąpi rozłam, analogicznie jak to się stało po katastrofie smoleńskiej?

Nie chcę odpowiadać na to pytanie, wolę łudzić się, że świadomość zbiorowości w mojej mikro skali się utrzyma i żadne kolejne katastrofy nie będą potrzebne, by ją umacniać. Prowadzę moją małą walkę o własny spokój, każdego dnia budzę się ze świadomością, że przeżyłam coś, co nie powinno było się zdarzyć i każdego dnia zasypiam z myślą, że, gdy się obudzę, to obudzę się również z tego snu, snu o mojej małej katastrofie.

Dziś ostatni dzień czasu, który nazwałam przerwą na życie. Dziewiętnaście dni, które stały się dla mnie czasem kompletnego niemal oderwania od rzeczywistości, do której powoli wrócę jutro. Moja mała katastrofa jest we mnie, więź z bliskimi trwa. Ela, mądra, dobra, Ela, o nadzwyczajnym dowcipie leży w szpitalu otoczona dobrymi myślami bliskich, znajomych i nieznajomych; wsparcie idzie z każdej strony, każdym kanałem informacyjnym docierają do niej zapewnienia o trosce. Mnie kilka najbliższych osób codziennie pyta: „Jak się czujesz?”. Z czasem na miejscu wypadku kolejowego wyrośnie świeża trawa, w mediach pojawią się nowe katastrofy, z czasem moi bliscy przestaną pytać. Wtedy oba wypadki przejdą do jednego wymiaru: indywidualnego i wszystkie te rozważania przestaną mieć sens, bo będziemy czekać na kolejną katastrofę… Chyba, że uda się nam znaleźć metodę na podtrzymywanie więzi, czasem sztucznie stworzonej przez katastrofę (a może dzięki niej?), w pozytywny sposób, bez uciekania się, jak w wymiarze krajowym, do kolejnej katastrofy.

PS Nie ma obrazków. Przykro mi, jeśli ktoś uważa, że za dużo do czytania, a za mało do oglądania. Jestem reliktem epoki słowa.

* Nie chcę i nie będę wchodzić w dysputę na temat zasadności tego pochówku.

** Nie chcę i nie będę wchodzić w dyskusję na temat rozłamu.

*** Wymieniam bez głębszego zastanowienia. Gdybym pisała o tym artykuł naukowy, to bym pomyślała, może była jeszcze jedna taka pozytywna chwila?

Screen Shot 2015-06-28 at 14.53.43

LinkedInShare

Margaret Thatcher vs J. Edgar Hoover, czyli oglądam filmy

J. Edgar vs Iron Lady. Bliźniacze filmy – oba o wielkiej postaci z historii świata XX wieku, oba usiłują zdemitologizować głównego bohatera, oba pokazują jego słabość i na tym zdaje się, że wyliczanka „oba” się kończy.

Posłuchaj, jak przemawiał J. Edgar Hoover

Posłuchaj, jak przemawiała Margaret Thatcher (słynne „No, no, no”)

Meryl Streep vs Leonardo DiCaprio

Ona dostała Oskara, on nie dostał nawet nominacji, choć przeobrażenie, jakie przeszedł Leo było o wiele głębsze niż to, którym poddano Meryl. To nie tylko kwestia akcentu, zmiany głosu, sposobu wypowiadania się (niepowtarzalnego i charakterystycznego w przypadku obu tych osób), charakteryzacji… To sprawa także otrzymanego materiału: Meryl Streep doskonale poradziła sobie ze słabym materiałem na film; Leonardo DiCaprio mistrzowsko zagrał w świetnym filmie. Wydawałoby się 1:0 dla Leo…

Dlaczego Leonardo?

Odniosłam wrażenie, że M. Streep jako M. Thatcher sprawdziła się tylko w „młodszej” wersji i, jak dla mnie, nie sprostała byłej pani premier w starszym wieku, w ciężkiej chorobie. L. DiCaprio natomiast „dojrzewał” razem z J. Edgarem Hooverem, co było o tyle trudne, że płaszczyzny czasowe w filmie były dość mocno pogmatwane. W filmie C. Eastwooda nie pasował mi jedynie głos pierwszoplanowego aktora: u starego człowieka nadal brzmiał nieco zbyt młodzieńczo. M. Streep głos zmieniała, ale grając zniedołężniałą psychicznie, brzmiała niewiarygodnie. Jej głos dobiegał jakby z tuby, był nienaturalnie przyklejony do odtwarzanej postaci.

Dlaczego J. Edgar, a nie Iron Lady

O ile realizatorzy filmu o Iron Lady skupili się na niej słabej, nie wiadomo dlaczego walcząc z mitem „żelaza” za pomocą choroby, o tyle twórcy filmu o dyrektorze FBI, najpotężniejszym człowieku dwudziestwiecznej USA, jego wszechmocnemu ego przeciwstawili alter ego, w postaci zwyczajnego człowieka, jego zwyczajnych słabości i jego zwyczajnych chwil załamania (trzy takie momenty są bardzo wyraźne w filmie, być może nawet zbyt przerysowane, ale przez Leonardo zagrane wspaniale).

Choroba M. Thatcher w filmie jest na drugim biegunie jej niegdysiejszej władzy, to polaryzacja uderzająca w oczy widza tak, że aż przestaje być wiarygodna, staje się oczywista i, wykorzystywana uporczywie do końca filmu, zaczyna nudzić.

Przeciwnie C. Eastwood, który subtelnie posłużył się aluzjami na temat prywatnego życia Hoovera i jego zamotania, uwikłania w oficjalny wizerunek, który stał się również jego prywatnym obliczem. Otrzymaliśmy dzięki temu ekranową postać dyrektora FBI o wielu twarzach: nie o dwu obliczach, jak w przypadku M. Thatcher.

Oba filmy są zupełnie inaczej zrealizowane i mają inny cel – tak mi się wydaje, choć poszukiwanie celu zrobienia filmu o „takiej” M. Thatcher to zadanie karkołomne i, w moim przypadku, zakończone niepowodzeniem.

Walka z duchami – matka vs Denis

Margaret Thatcher w filmie Phyllidy Lloyd walczy z duchem męża, Denisa, który choć zmarł, jest cały czas obecny przy niej, gdy z pola widzenia znikają żyjący. Przebywa w świecie duchów, o czym reżyserka nieustannie nam przypomina. Nie wiemy jednak, czy są to zwidy chorej starszej pani, czy to jej świadoma obrona przed rzeczywistością, która wielką panią premier przerosła (utrata władzy rozumiana jako sytuacja nie do opanowania).

J. Edgar Hoover walczy z matką. Jakże jednak mocować się z Judy Dench, którą C. Eastwood obsadził w roli matki Hoovera? Wybór trafny; za tą aktorką „idą” jej role, kreacje kobiet silnych. Chcemy czy nie chcemy, widzimy w niej Elżbietę I, przed którą nawet dyrektor FBI chyli czoła. W przejmującej scenie przyznawania się matce przez syna do „nielubienia” kobiet, słyszy od niej, że wolałaby mieć martwego syna niż syna-narcyza. Jedno zdanie, które usłyszane przez młodego człowieka w tej filmowej wizji pokonuje alter ego Hoovera, spychając je do niebytu. Bohater sięga do tych wspomnień, jak możemy się domyślać, dopiero w ostatnim dniu życia, gdy po raz pierwszy – podkreślam: w filmowej wizji – decyduje się okazać uczucie Clyde’owi Tolsonowi, swemu partnerowi (przy czym słowo „partner” ma tu wiele znaczeń…).

Oboje zatem żyją w cieniu ducha, choć dla premier Wielkiej Brytanii to ostatnie lata, a dla Amerykanina – całe życie. Ta walka jednakowoż jest przedstawiona bardziej wiarygodnie w drugim przypadku. Nie przekonuje nawet mające być dramatycznym przełomem pakowanie ubrań Denisa; Meryl Streep je pakuje aktorsko świetnie, lecz nie wykorzystano tu symboliki pakowania jako żegnania się, a jej łopatologiczne ukazanie (standardowe worki na śmieci, bezładnie upychane w nich sztuki odzieży) nie daje takiej głębi wyrazy, jak mimo wszystko przerysowana scena pożegnania z matką dojrzałego Hoovera, przebierającego się w jej suknie, szarpiącego na sobie jej korale – one mogą się rozsypać, on, dyrektor, nie ma do tego prawa.

Znaczące, zapamiętane sceny

Uwaga, bardzo to subiektywne (jakby to, co w poprzednich częściach subiektywne nie było). Otóż z całej Iron Lady w pamięć zapadła mi scena spotkania z amerykańskim sekretarzem stanu, spotkanie poświęconego brytyjskiej interwencji na Falklandach. Tu, rzeczywiście, Meryl Streep wspięła się na aktorski parnas, ale też ta scena została wyjątkowo dobrze napisana. Trudno bowiem doceniać odtwarzane przez aktorkę przemówienia w parlamencie, jej naśladowanie głosu (i jego przemian) – aktorstwo to przecież nie tylko imitacja pierwowzoru! Zatem ta jedna scena pozostanie w mej pamięci, świadcząc niewątpliwie na korzyść aktorki, ale nie przesądzając o całym filmie.

W przypadku J. Edgara mam trudność z wyborem. Nie zdecyduję się na wspomnianą scenę paracrossdressingową*, bo, jak już wspomniałam, uważam, że jest przerysowana (choć świetnie zagrana, podkreślam). Nie zdecyduję się także na scenę załamania głównego bohatera, płaczącego, nieobecnego w pracy duchem (niewyobrażalne). Nie wybiorę także sceny wyznania miłości przez Clyde’a Edgarowi (jej nie przerysowanie, ale gwałtowność mnie powstrzymuje, aczkolwiek przyznaję rację temu, kto tę scenę wymyślił: jak inaczej mężczyzna może wyznać drugiemu mężczyźnie miłość w tych czasach, w tej sytuacji – zależności zawodowej i wobec tego, że ów drugi to J.E. Hoover…). Zdecyduję się na scenę na wyścigach, gdy obaj panowie są już w wieku zaawansowanym i Clyde przeżywa udar. To kwintesencja – według mnie – troski Hoovera o współpracownika, najbliższego człowieka i jednocześnie wyraz jego najwyższego egoizmu, wyzierającego z każdego kadru filmu. Tu, w tej scenie, poznajemy go jako człowieka, którego rozumiemy i z którym współ-czujemy. Ta scena uwypukla także inną: gdy Clyde Tolson puka do drzwi gabinetu dyrektora FBI, a ten do pracownika spisującego jego biografię mówi: „Ignoruj go”. Później dopiero dociera do nas, jak bardzo realizatorzy filmu wykorzystali relację obu mężczyzn.

Takiej sceny jak wspomniana scena z wyścigów zabrakło w filmie o Margaret Thatcher. Jej „człowieczeństwo” poznajemy tylko przez pryzmat wyobrażeń reżyserki i scenarzystki, a nie składając w całość podobne wyobrażenia reżysera i scenarzysty filmu o J.E. Hooverze i informacje prawdziwe bądź krążące plotki.

Jeszcze jedno, drobiazg odnoszący się tak do gry aktorskiej, jak i sposobu realizacji filmu: twarz. Z filmu o Żelaznej Damie zapamiętałam, że miała ona „jedną” twarz, kamienną raczej niż żelazną – jakby Meryl Streep przez „bogatą” charakteryzację nie była w stanie zmienić wyrazu twarzy. Leonardo DiCaprio jest centralną postacią filmu, tak też jest filmowany, jest na niego wiele zbliżeń, poznajemy tak różne jego oblicza, że chcąc nie chcąc, domyślamy się, że to człowiek o wielu twarzach.

Kobieta vs mężczyzna

W ten oto sposób dochodzę do wniosku, że kino ciągle nie radzi sobie z filmami o kobietach. J. Edgar został zrobiony przez ekipę męską o mężczyźnie; Iron Lady – przez kobiety o kobiecie. Choć nagrody przypadły temu drugiemu filmowi, to oceniam go niżej, także w kategoriach stereotypów genderowych.

Wewnętrzne rozdarcie Margaret Thatcher w filmie o niej to tęsknota za mężem chwilami wręcz ocierająca się o żal za wybranie polityki zamiast życia z nim (choć uprzedzała go, że nie będzie kobietą myjącą filiżanki, o czym dowiadujemy się nawet z zajawki filmu). Twórczynie popadły tu w nieszczęsny stereotyp, nakazujący kobietom wybierać, podkreślony w wielu miejscach (np. złe relacje z córką to efekt wyboru). Pani premier, Żelazna Dama, jest słabą kobietą, która wybrała drogę siły.

W przypadku filmu o Hooverze jego twórcy nie muszą się uciekać do przeciwstawienia siły i słabości, bo słabość głównego bohatera jest tylko uzupełnieniem jego charakterystyki, a nie cechą równoważącą potęgę (jak w drugim z filmów). Mężczyzna może ujawniać słabości, a kobieta w połowie jest słabością. Czy właśnie tak należy postrzegać taką kobietę jak Margaret Thatcher? Mam tu duże pretensje do realizatorek. W wymiarze edukacyjnym zastanawiam się, co ten film przekaże młodym kobietom? Nieważne, że była jedną z osób trzęsących światem w drugiej połowie XX wieku. Ważne, że na koniec zabrakło jej chłopa.

Reasumując

Nie, nie będzie podsumowania. Wszystko, co miałam do powiedzenia – powiedziałam. Żal mi, że Leonardo DiCaprio, jeden z moich najulubieńszych aktorów, niezwykle utalentowany, fenomenalny wręcz aktor, nie został doceniony ani za tę rolę, ani za wszystkie poprzednie. Mam nadzieję, że to się zmieni. Mamy go w pamięci jako bohatera na Titaniku, a zapominamy o tak doskonałych kreacjach jak w Złap mnie, jeśli potrafisz, Aviator, Gangi Nowego Jorku czy rewelacyjna Infiltracja. Jest dla mnie mistrzem przeobrażeń, czego dowiódł, kreując J. Edgara Hoovera. Czekam na jego Gatsby’ego, który w tym roku nadejdzie i szykuję się na przegląd filmów z boskim Leo, co i wszystkim czytającym ten tekst polecam.

Żelaznej Damy mi szkoda. Zasługuje na lepszy film, być może zasługuje na lepszego reżysera.

Trailery

* Karkołomne słowo, ale to jedyna aluzja w filmie do ponawianych od lat plotek o upodobaniu J.E. Hoovera do crossdressingu.

LinkedInShare

Polityczny manifest

Stronię od polityki. Słusznie. Chyba? Na pewno. Polityka nie tylko mierzi, ale przede wszystkim dzieli, a ja mam ambicje łączenia, tworzenia wspólnoty i raczej zapominania o tym, co przyczynia się do przekształcania pęknięcia w betonie w przepaść. Przypadkowa wirtualna rozmowa sprawiła jednak, że zaczęłam się zastanawiać nad pewną sprawą, coraz bardziej dzielącą społeczeństwo, w którym przyszło mi żyć. Społeczeństwo, z którym przyszło mi się jednoczyć i coraz częściej rozstawać. Zanim przejdę do owej sprawy, krótkie westchnięcie.

Jakże łatwo kategoryzujemy: ty jesteś z prawicy – ty popierasz lewicę*. Ty chcesz mniejszego związku z Brukselą – ty pragniesz, by Unia Europejska organizowała część naszego życia. Ty nawołujesz do rozliczenia funkcjonariuszy służb sprzed 1989 roku – ty powołujesz się na „grubą kreską”, a żadne z was nie pamięta, że gruba była linia… Ty protestujesz przeciwko wyprzedaży majątku narodowego – ty pytasz, co to znaczy „narodowy” i spokojnie prywatyzujesz, twierdząc, że przyczynia się to do wzrostu bogactwa. Ty jesteś prawicą o poglądach lewicowych – ty masz zapędy kapitalistyczne, a lewicą jesteś, bo tak w legitymacji partyjnej stoi. Ty chcesz Polski mocarstwowej w kontekście międzynarodowym – ty polskie mocarstwo widzisz w kontekście międzynarodowym. Ty dążysz do wyjaśnienia katastrofy pod Smoleńskiem – ty… właśnie. Co „ja”? 

„Ja” bowiem, kryjąca się pod tym drugim „ty”, opowiadająca się po lewej stronie, sama nie wiem, czego chcę, a co mi się wmawia, że chcę. Nie tylko w tej jednej sprawie. W wielu, wielu innych. Ciągle słyszę „ten Twój Tusk”. Odruchowo myślę o Tuskocie, kotku moim rudym, którego jedyną przewiną jest, że w premierowym ubarwieniu ma futro.

Mój Tuskot, ale nie „ten Twój Tusk”.

Premier, niezmiennie rudy, podejrzewam wzbudza takie emocje, bo siwizna nadal na materiałach rządowych jest niedostrzegalna. To, w naturalny sposób powoduje zazdrość. 

W życiu bym na Donalda Tuska nie głosowała (wybaczcie zwierzenie i wybaczcie zwolennicy PO za odrzucenie), bo jestem zwolenniczką lewicy. Nie poparłabym partii niby-centrum, a za taką uważam PO. Na kogo jednakowoż mam głosować? 

Na Sojusz Lewicy Demokratycznej, skompromitowany kompletną bezwładnością wewnętrzną, zupełnym brakiem ideologii i koniunkturalizmem kadrowym sprawiającym, że partia teoretycznie młoda, nadaje się do terapii na oddziale geriatrycznym oraz wspomagania Buerlecithin, bo pamięcią nie błyszczy? 

Na Ruch Palikota, który jest kolejną odsłoną pseudolewicowego myślenia w tym kraju, w którym wystarczy krzyknąć „jestem antyklerykalny i popieram aborcję”, by zyskać odznakę „pierwszego towarzysza” i poparcie wszystkich lewaków szukających, komu swój głos zaprzedać. Mnie, niestety, uparcie się wydaje, że Ruch Palikota, ta nazwa, kieruje nas sematycznie ku temu, czym faktycznie jest. Uwaga, wulgarne to wyjaśnienie: Janusz Palikot patrzy na nas z plakatów, zapowiada „Dni otwarte”, faktycznie chce nas wszystkich wyruchać i zrobi to publicznie, jak w seksualnym rekordzie świata.

Która jeszcze partia plasuje się po stronie moich sympatii politycznych?** I co to w ogóle znaczy, moje sympatie polityczne… Otóż to, chyba nie wiem. Chyba, bo już mi wszystkie polityczne upodobania zohydzono, i chyba nie wiem, bo ideologicznie, to mogę sobie wierzyć nawet w UFO, szkoda tylko, że sprowadza się taka wiara do utopijnego postrzegania świata. Pozwolę sobie więc nie rozwijać moich upodobań politycznych, kwitując je tylko niewyraźnym stwierdzeniem: lewica w bardzo tradycyjnym pojęciu znaczenia. Bardzo tradycyjnym. Trochę to manifest z mojej strony, ale manifest potrzebny, bo, żywię nadzieję, już nigdy nikt do mnie nie powie „ten twój Tusk”.

To mała pestka „ten twój Tusk”, Premierze – wybacz! Wybacz, bo posługuję się Twym, Premierze, nazwiskiem egzemplarycznie. Cóż jednak poradzę, że właśnie Ty, Premierze, stałeś się postacią-emblematyczną wszystkich przeciwników MNIE i to właśnie Twoim nazwiskiem szermują, gdy starają się MNIE dosięgnąć. Właściwie powinnam Cię, Premierze, ścigać sądownie, bo każda Twoja kolejna wpadka powoduje, że na mnie spada coraz więcej „tenTwójTusków”. Przykro mi, Premierze, że Twoje osiągnięcia nazywam wpadkami, ale pragnę, by było to jasne, zanim przejdę do następnego, zasadniczego punktu programu. Fragment tekstu do tego miejsca można bowiem nazwać „uwagami wstępnymi” lub „zarysowaniem sytuacji”. 

Dowiedziałam się – wracam do wirtualnej rozmowy – że lewica (czyli ja również) nie pragnie wyjaśnienia katastrofy pod Smoleńskiem. Przede wszystkim nie chce tego „ten twój Tusk” (to z innych rozmów), który robi wszystko, by się nie udało tej sprawy doprowadzić do satysfakcjonującego rozwiązania. 

I tu się zachowam perfidnie, bo, po przydługich uwagach wstępnych, temat zasadniczy potraktuję nad wyraz skrótowo, choćby po to, by nie wdawać się w zbędne, mogące przeciwko mnie świadczyć rozważania. 

Otóż uważam, że nie należy rozwiązywać zagadki katastrofy pod Smoleńskiem jako najważniejszej sprawy, która dotyczy naszego kraju. Nie znaczy to, że uważam, że to jest sprawa drugorzędna czy w ogóle nieważna. Nie. Według mnie należy spokojnie zajmować się nią „w tle”. Inaczej zawsze będzie się postrzegać Polaków jako tych, dla których interes partykularny ważniejszy jest niż cokolwiek innego – co nie jest złem samo w sobie, lecz nieszczęsną zaszłością naszej historii. I tak patrzy się na nas jak na wariatów, machających szabelką, krzyczących: „Polska, Polska!”, a przez to traktuje z lekceważeniem ogarniającym nas samych i dotyczące nas sprawy. 

Gdybyśmy potrafili odłożyć sprawę katastrofy pod Smoleńskiem oficjalnie na bok, gdybyśmy umieli zająć się innymi rzeczami – pozornie ważniejszymi, a faktycznie mającymi tylko przykryć „tę” sprawę, którą by się drążyło w niewidoczny na pierwszy rzut oka sposób, jestem przekonana, że zyskalibyśmy dużo dużo więcej. Machiavelli pisał, że trzeba być nie tylko lwem, ale i lisem. U nas jest się tylko lwem, szkoda, że najczęściej pijanym. 

Najważniejsze co widzę w kontekście tej sprawy, to podział, który coraz silniej wytwarza się w społeczeństwie. Sztuczny podział, bo powstający na podstawie wyobrażeń – wracam do podziału „ty-ty”. Jak wytłumaczyć, że ja również chcę wyjaśnienia katastrofy pod Smoleńskiem? Jak mam to powiedzieć komuś, kto odpowiedź zacznie od „tenTwójTuskowania”? Zaraz potem dowiem się, że sprzedaję kraj i zdradzam naród. Nie mówię nic. Czasem tylko nadmieniam, że jestem „lewaczką”, czym wywołuję uśmiech politowania na twarzy mego prawicowego interlokutora.

Konkluzja? Otóż brak. Nie ma konkluzji w tym temacie, poza apelem na zakończenie mojego manifestu politycznego, który manifestem wcale nie jest – to zaledwie moje prywatne wyżalenie się na polityczną scenę, na której brak reprezentującej mnie partii, odpowiadającego mi ugrupowania. Ach, apel, tak. Proszę, przestańcie do mnie mówić „ten Twój Tusk” i proszę, przestańcie mnie utożsamiać z partią rządzącą. Przestańcie odmawiać mi prawa do być patriotką – jestem tak samo patriotką, jak i wy, tylko inaczej definiuję to pojęcie. Przestańcie odmawiać mi prawa do głoszenia mojej prawdy, jak i ja nie zmuszam was do zamilczenia. Przestańcie wyobrażać sobie, że wiecie, jakie są moje poglądy polityczne i zanim pobijecie mnie o Smoleńsk, to, proszę, zapytajcie mnie, czy chcę wyjaśnienia katastrofy pod Smoleńskiem… 

 

* Okazuje się, że jedynym polem spotkań jednego i drugiego „ty” jest debata o ACTA, gdy wszyscy, jedni i drudzy, jednoczą się przeciwko Premierowi Tuskowi. O Premierze – czytaj dalej w tekście. 

** Celowo piszę o partiach, bo inaczej musiałabym tu wspomnieć o środowisku „Krytyki Politycznej”, której, choć należy oddać pobudzenie lewicowych serc do żywszego bicia i lewych półkul mózgu do aktywniej przebiegających procesów myślowych, to jednak ja osobiście lubiłabym zarzucić, że najbardziej spełnia się w kąpaniu we własnych sokach fizjologicznych i, zyskując samouznanie, osiąga plateau, w czasie którego ukrwienie organów zaangażowanych blokuje realną ocenę sytuacji kontekstowej. A tak, to zdanie, daję sobie samej plusika w dzienniku, brzmi jak wyjęte z licznych tekstów felietonistów KP, za których czytaniem, przyznaję, nie bardzo przepadam… (chyba dlatego, że po prostu nie lubię czytać. Nieprawda. Lubię czytać, ale inna literatura mnie wciąga). 

LinkedInShare