Category: kultura

Wianki 2011

Nadciągają wianki. Boję tego dnia od 1994 roku, gdy zaraz po maturze polazłam jak głupia na wianki z amerykańskimi koleżankami. Uciekałam przed tłumem, gubiąc niemalże buty, Amerykanki krzyczały, że to nie dziś, tylko czwartego lipca powinni tak strzelać fajerwerkami, a jedyny pożytek z tego, że do dziś wiem, jak jest po angielsku wianek: wreath.

Od kilku lat w Krakowie mamy wielką imprezę, z której cieszą się restauratorzy i hotelarze (i miasto, choć nie wiem, z czego się cieszy; opłat parkingowych w weekend nie ma), a mieszkańców wielu płacze. Mieszkam przy ulicy, która dochodzi do bulwarów nadwiślańskich, ale leży na uboczu głównych wydarzeń, na Kazimierzu, a i tak spodziewam się, że do rana będą się nią przewalać tłumy spitych, wrzeszczących miłośników prawdziwie krakowskiej kultury.

Gwiazd, które KBF na wianki ściąga, nie znam. Tłumu nie lubię. Ognie sztuczne mnie przestraszają prawie tak samo jak burza. Jestem w mniejszości? Jestem. Dlaczego moje miasto ma mnie w nosie? Dlaczego kłania się oszalałej tłuszczy prącej na bulwary nadwiślańskie, niszczącej jak szarańcza wszystko wokoło? Trawa zdeptana potrzebować będzie tygodni na odrośnięcie i zabliźnienie czarnych połaci wydrapanych trampkami i poharatanych szpilkami. Samochody poobijane, porysowane, stojące przy mojej ulicy zostaną w końcu naprawione. Kto jednak odda mi tych kilka godzin snu, które ludzki instynkt stadny mi odbierze?

Jeszcze jedna refleksja: Jarmark Świętojański na bulwarach pod Wawelem. Ogromu zniszczenia nie umiem sobie nawet wyobrazić; wczoraj około 22.00 przechodziłam między namiotami – przy jednym tliło się niedogaszone ognisko. Tak mi jakoś smutno, że kultura w Krakowie to zjawisko masowe, liczone wydeptanymi w błocie śladami butów.

A może to ja należę do ginącego gatunku tych, którzy szukają czegoś innego?

Screen Shot 2015-06-28 at 00.04.41

LinkedInShare

Reklamy, które mnie zaczarowały

Rzadko czarują mnie reklamy, które traktuję nie jako źródo informacji o produktach czy usługach, ale arcydziełka, a przynajmniej chciałabym, żeby tym były. A ostatnio przy jednej reklamie się rozpłakałam, a przy drugiej (kilku w kampanii) rozmarzyłam. Zostałam jednym słowem zaczarowana.

Pierwsza to reklama google. Gra na emocjach. Dotyka tego, czego nie powinno się dotykać, niech was, google, szlag trafi!

Druga to reklama Kindle. W zasadzie chodzi o to, żeby pokazać, ile książek się ściągnie w 60 sekund na Kindle. Dla mnie to jasne, że odwołują się do tradycyjnych wyobrażeń o książkach. Czytając, możesz być tym, kim chcesz. Film tego nie daje. A twórcom tej reklamy, mini-filmu, udało się to pokazać!

Reklam Kindle jest więcej, najbardziej lubię tę z numerem 3.

 

Popłakałam przy googlu, to idę uspokoić nerwy przy książce. Jak najbardziej tradycyjnej. W.G. Sebald, paper ed.

Screen Shot 2015-06-27 at 23.53.17

LinkedInShare

Cytrynowe drzewo

W nocy obejrzałam film Cytrynowe drzewa (Etz Limon), prod. Izrael/Niemcy/Francja, reż. Eran Riklis. Film o palestyńskiej wdowie broniącej w izraelskich sądach przy pomocy palestyńskiego prawnika swojego sadu cytrynowego, który ma być wycięty, bo może stanowić zagrożenie dla jej sąsiada, ministra obrony Izraela.
W głównej roli – przepiękna aktorka, Hiam Abbass (Hiyam – ten zapis jej imienia bardziej mi się podoba), w filmie stylizowana była na ubogą kobietę, na granicy między pociągającym wiekiem balzakowskim a schyłkiem życia, gdy nic już nie pozostaje poza wspomnieniami.

[[posterous-content:pid___1]]

Szykowała się na ten czas, w przepięknej scenie ubierania złotej biżuterii, całego posiadanego majątku. Przygotowywała się na odejście w cień, mówiąc do swojego adwokata, Ziyada Dauda (Ali Suliman), „Nie mów nic, czego moglibyśmy potem obydwoje żałować”. Kobieta, która odchodzi, nie chce niczego żałować. Kobieta, która odchodzi, kryje się w cieniu tej, którą była. To też pokazał nam reżyser filmu i operator kamery, jak też operator świateł – rozświetlając twarze obojga na kilka sekund, które stały się wiecznością.

Te zabiegi – ze światłem – znam z innych filmów bliskowschodnich (najbardziej zapadły mi w pamięć w filmie Przyjeżdża orkiestraBikur Ha-Tizmoret – i tam też służyły do pokazania miłości niemożliwej do spełnienia, uczucia, które pozostanie niewypowiedziane). Trudno się dziwić, że mając tak niezwykłe światło wokół, grają nim, wykorzystują je w sztuce. Trudno też się dziwić, że w tak intensywnym świetle rozbłyskują tak intensywne uczucia. Z trudem natomiast przyjmuję do wiadomości, że potrafią te uczucia okiełznać. Paradoks Orientu. Odnajduję go w książkach autorów marokańskich, egipskich, algierskich, tureckich. Szukam u Włochów, Francuzów, Hiszpanów czy Greków – innych ludów śródziemnomorskich i, ciekawe, nie znajduję. Zatem blask uczucia opanowanego to typowe dla ludów Wschodu? Przypominam go sobie także z Baśni tysiąca i jednej nocy – choć tam pożądanie wielokrotnie spełniano, przemoc wszakże mieszała się z obopólną zgodą.

Wiele można zobaczyć na zajawce:

Film, tak, film. Jego polityczny aspekt jest niezwykle silny. Twórca, Izraelczyk, zdecydowanie opowiada się po stronie palestyńskiej wdowy. Jej oponent nawet nie jest jej wrogiem – jest odarty z ludzkiego, zwyczajnego wymiaru, staje się tylko „ministrem”, reprezentującym izraelską władzę w kraju i dominację nad palestyńską mniejszością. Tym ludzkim alter ego ministra jest jego żona, pełna wątpliwości, aczkolwiek nieujawnionych/nieujawnianych. Jedyny moment, gdy daje się ponieść emocjom (tym prawdziwym – chcielibyśmy wierzyć), to jej potajemny, wydawałoby się, bieg do domu wdowy i przerwana przez ochroniarza próba podjęcia rozmowy z kobietą, z którą połączył ją cytrynowy sad. Bardzo subtelnie pokazano interwencję stron trzecich w konflikt izraelsko-palestyński – palestyński prawnik studiował w Rosji (bardzo podobało mi się jego przeistoczenie, z niechluja, o rękach śmierdzących sardynkami, w narzeczonego córki ministra Autonomii Palestyńskiej – a to wszystko dzięki sprawie wdowy; czyli Autonomia rozwija się, przemienia, walcząc z Izraelem na różnych frontach – prawnika widzę jako symbol jego kraju), wypowiada się ambasador Norwegii, popierając stanowisko głównej bohaterki, minister musi się tłumaczyć przed amerykańskimi mediami. Propagandy w tym filmie nie widzę, dostrzegam za to apel do rodaków: opamiętajcie się – mówi do nich pan Riklis.

Czy dobrze odczytuję ten film? Konflikt, który według mnie jest próbą połączenia dwóch stron. Skazaną na niepowodzenie? Właśnie nie; skazaną na kompromis zły dla obu stron – vide ostatnie sceny. Co się dzieje z Mirą Navon, co robi Israel Navon (czy przypadkowo otrzymał w filmie imię „Israel”?), gdzie jest Salma Zidane. Nic nie zdradzę, jeśli napiszę, że w tej ostatniej scenie Salma spaceruje po swoim cytrynowym sadzie, a dzięki temu gładko przejdę do tego owocu. Zastanawiałam się bowiem, dlaczego właśnie cytryna, nie pomarańcza lub słynne na całym świecie izraelskie grejpfruty.
Cytryny przybyły z Chin i Indii, gdzie pierwotnie rosły i na Bliskim Wschodzie zaczęto je uprawiać w V w. n.e. (lub w VII w. n.e.). Europejczycy poznali je lepiej w czasie wypraw krzyżowych. W wieku XVI wielkie uprawy cytryn istniały w koloniach amerykańskich i (przede wszystkim) na Kubie. W kolejnym stuleciu cytryna stała się jednym z ważnych symboli wykorzystywanych w bardzo popularnych wtedy martwych naturach. Oznaczała luksus, ale jednocześnie umiarkowanie i cnotę. Cytrynom w martwych naturach nadawano jeszcze inną funkcję: ich właściwości odżywcze miały zabijać truciznę sączącą się ze szczątków zwierząt, a w szerszym wymiarze symbolicznym – cytryna symbolizowała życie wobec śmierci.

Idąc tym tropem palestyńska wdowa jest wcieleniem cnoty (zgadza się), umiarkowania (jak najbardziej), życia (również, w wymiarze ciągłości – ten sad założył jej ojciec i chciała go przekazać dalej, swoim dzieciom; sad też był podstawą jej utrzymania, czyli życia). Pomarańcza nie ma takich cech. Pozostaje jeszcze luksus, który interpretuję następująco: otóż w opinii izraelskich „ciemiężców” (celowo w cudzysłowie, dystansuję się od tego słowa w pewnej mierze) Salma Zidane nie zasługuje na to, by być posiadaczką luksusowego sadu cytrynowego. Trzeba go wyciąć, trzeba ją pozbawić jej cytrynowych drzew – stąd decyzja władz. Cytrynę we śnie widzieć, według różnych senników, to odczuwać zazdrość. Mira Navon zazdrości Salmie Zidane nie tylko sadu, ale i spokoju, który, choć naruszony, to ciągle maluje się na pięknej twarzy bohaterki.
Film wspaniały. Obejrzeć go trzeba. Mnie uwiodła sama tylko czołówka z piosenką Lemon Tree i słowami:
Lemon tree very pretty, and the lemon flower is sweet, but the fruit of the poor lemon is impossible to eat
O tej piosence warto dowiedzieć się więcej http://en.wikipedia.org/wiki/Lemon_Tree_%28Will_Holt_song%29
Jej fragment, w wykonaniu filmowym, jest tu:

LinkedInShare

Misteria Paschalia, dzień drugi – L. Leo, Sant’Elena al Calvario, Europa Galante, Fabio Biondi, czyli Fabio i jego kobiety

Dzień drugi Misteriów Paschaliów minął sennie i dość chłodno z mikrodrzemką pod koniec, tuż przed wyjściem do filharmonii, wyjściem wymuszonym tylko zespołem Europa Galante, Fabio Biondim i, przede wszystkim, Viviką Geneaux. Bo też na nią czekałam cały rok. I na zespół – o repertuarze bowiem nie umiem powiedzieć choć trzech słów. Leonardo Leo nie mówi mi nic. Niezmierzone zasoby internetu podpowiadają, że w swoim czasie był czołowym kompozytorem Neapolu, a studiował u Alessandro Scarlattiego (przy czym jego wpływy słychać w muzyce, choć sam fakt studiowania nie jest potwierdzony), również uczył, a przez całe życie regularnie otrzymywał zamówienia na opery (pisywał zarówno opery seria, jak i buffo) i na oratoria. Możemy się dowiedzieć też tego, że był pierwszym z neapolitańskich kompozytorów, który opanował nowoczesną technikę harmonii (to, faktycznie, słychać w jego oratorium zaprezentowanym na wczorajszym koncercie). Więcej pewnie można wyczytać tu: http://www.leonardoleo.com/, ale dziś [próba odczytu 20.04.2011] większość zakładek niestety nie otwiera się.

Ponieważ muzyka Leonardo Leo była dla mnie zupełną nowością, usiłowałam skupić się na jej słuchaniu przede wszystkim. Okazało się jednak, że muzyka ta nie angażuje na tyle, by nie zwracać uwagi na inne, równie ciekawe i budzące duże emocje, atrakcje tego koncertu. Mam na myśli artystki, ich stroje, wygląd sali (głównie oświetlenie) oraz, jak zawsze, zachowanie publiczności krakowskiej.

Zacznę od artystek. Czekałam na Vivikę Geneaux, której każde nowe nagranie jest dla mnie złotą płytą, zdartą od słuchania, gdyby nie to, że to CD, a każde jej pojawienie się w Krakowie – wiąże się z nerwowym poszukiwaniem sponsora na bilety. W ubiegłym roku z koncertu, w którym dała fizjologicznie niemożliwe do wykonania arie Vivaldiego wyszłam roztrzęsiona emocjonalnie i długo dochodziłam do siebie. Liczyłam na choć ułamek tych przeżyć wczoraj – i mój wymarzony ułamek otrzymałam. O tym później. Pani Geneaux jest nie tylko wyjątkową śpiewaczką, ale także piękną kobietą; wczoraj, występując w roli męskiej, pokazała się w skromnym, eleganckim kostiumie, z włosami spiętymi, za to w butach na tak niebotycznej szpilce, z czerwonym spodem – obawiałam się o jej życie, o jej nogi, za każdym razem gdy przebiegała (!) przez estradę przy ukłonach. Buty te szatańskie miał sfotografować agent specjalny Drezyna, który siedział w drugim rzędzie na parterze, kilka metrów od pani Geneaux, ale agent jest nietutejszy, ręka zadrżała mu z obawy przed restrykcjami straży misteryjnej, srogo upominających robiących zdjęcia. Butów pani Geneaux zatem nie pokażę. Druga wokalistka (Anna Chierichetti) zresztą miała niemal równie wysokie buty, ale jasne (tak!). Pasowały do stroju (lejące spodnium w szarym kolorze), ale jasne buty u solistki na koncercie, to zaskoczenie. Gemma Bertagnolli nie popisała się strojem – wyglądała jak (porównanie przerażające) Renée Zellweger w roli Bridget Jones i na tym poprzestanę (nigdy nie polubię asymetrii w strojach i fryzurze…). Co do Heleny Rasker wolę się nie wypowiadać, bo to pani o posturze i prezencji Walkirii, o czym lepiej publicznie nie dywagować. Bas, Roberto Abbondanza, niestety, nie dostarczył żadnych emocji garderobianych.

Muzyka i wykonanie – to ciekawsze niż stroje (a może nie?). Skład zespołu był maleńki – zaledwie dwunastu instrumentalistów (z panem Biondi włącznie), pięciu solistów, prezentowali się pięknie na estradzie, okoleni owalną plamą światła, wyłączającą ich niejako poza przestrzeń. W tym owalnym mikroświecie wykonali oratorium – niestety – nudne. Recytatyw z arią – ten schemat obowiązywał. W całym utworze pojawiły się bodajże trzy sceny chóralne (piękne współbrzmienia chóru a capella na słowach „La nostra liberta” w pierwszej części – tu rzeczywiście było słychać maestrię kompozytora w harmonii funkcyjnej), jeden duet (panie Bertagnolli i Rasker), bardzo piękny zresztą, ale, ponieważ wykonany przez te właśnie dwie panie – matowy w brzmieniu.

Muzyka w tym oratorium to muzyka popisów śpiewaczych, choć mniej tu karkołomnych skoków, koloratur i innych pióropuszy niż w ariach Haendla czy Vivaldiego. Wyraźnie jednak muzyka miała cieszyć publiczność efektownymi fajerwerkami, a nie artyzmem, głębią przeżyć (o ile dobrze pamiętam – tylko jedna aria miała tempo wolniejsze od allegro, wykonała ją pani Bertagnolli, czarując swoim nieodłącznym piano); to dziwi, tym bardziej, że mądry internet podaje, iż twórczość L. Leo stała w opozycji do „lekkiej” muzyki G. Pergolesiego i odznaczała ją większa surowość. To dowód na to, jak relatywizacja powoduje, że przypinamy niepasujące etykietki. Oratorium, które wysłuchaliśmy, miało ludzi cieszyć popisami śpiewaków wtedy, kiedy powstało, w pierwszej połowie XVIII wieku i cieszy dokładnie tym samym dzisiaj. Możemy być zadowoleni z tego, że tak wyśmienity zespół podawał nam tę muzykę chwilami sztampową, przewidywalną, wręcz nudną. Były „momenty”, ale te nie czynią „dzieła” „dziełem”. Być może dowiodę swojej ignorancji, ale również ubogie instrumentarium świadczy przeciwko temu utworowi; pierwsza połowa XVIII wieku to czas, gdy orkiestry wykorzystywane w operach czy oratoriach były już nieco większe – nawet nie więcej smyczków, mam na myśli instrumenty dęte. Czy może ich partie zaginęły bezpowrotnie? Nie udało się ich zrekonstruować? Zatem ogólny wniosek? Chwała Fabio Biondiemu za to, że odnalazł to oratorium i je przypomniał, ale pewne utwory są słusznie zapomniane.

Gemma Bertagnolli – tytułowa Helena – nie tylko dysponuje wspaniałym głosem, ale również jest aktorką wyśmienitą. Gestami rąk, poruszeniami ciała, drgnieniami głowy pokazywała nam przeżycia swojej bohaterki, niekiedy z nawet zbyt wielką afektacją. Podobały mi się jej wykończenia obiegników, jej rozczulenia się na kadencjach, jej frazowanie (fantastycznie rozgrywała oddechy), ale byłam zarazem zdumiona, jak bardzo forsowała przeponę, wręcz tłamsząc głos. Poruszała się (poza kilkoma dźwiękami) w strefie piano i w jej ramach robiła różnice dynamiczne. Prawdziwe brzmienie jej głosu usłyszeliśmy pod koniec koncertu na jednym czy dwóch dźwiękach. Robiła to, co często widziałam u Jadwigi Rappé – odwracanie głowy na bok, odchylanie tułowia do tyłu, byle tylko nie wypuścić z siebie zbyt potężnego głosu. Szkoda, bardzo szkoda. Więcej było jej gry, jej poruszeń ciałem, niż jej głosu na tej estradzie, niekiedy śpiewała wręcz przez zaciśnięte zęby, dusząc dźwięk. Dodam, że grała, także siedząc – rozglądała się nieobecnym wzrokiem wokoło, pokazując widzom, jak znajdowała się w sytuacji Helena, jej bohaterka.

Anna Chierichetti ma głos cudowny, czarujący, jak żywe srebro. Po niezwykle trudnych nutach arii w jej roli skakała swobodnie i najokropniejsze interwały czy pasaże pokonywała bez przeszkód i drżenia głosu. Dysponuje naturalną wibracją, której nie nadużywa, ale wykorzystuje w dobry sposób. Niestety, fałszowała – zawsze lądowała ćwierć tonu za wysoko. Chwilami bardzo mi to przeszkadzało. Gdyby nie to, w moim prywatnym rankingu głosów wyprzedziłaby na tym koncercie panią Geneaux.

Helena Rasker, alt, nie podobała mi się. To świetna artystka, niewątpliwie, ale jako jedyna w tym składzie dysponowała głosem matowym, niepasującym do pozostałych, rozśpiewywała się w górnych rejestrach. Do takiego rodzaju muzyki, brzmiącej dla nas dzisiaj nieco rozrywkowo preferuję głosy jaśniejsze.

Bas, Roberto Abbondanza, też już jest dobrze znany w Krakowie. Lubię w jego głosie swobodę, którą i wczoraj wysłyszałam. Pan Abbondanza musiał czuć się nieco zagubiony na estradzie pośród kobiet – cztery solistki i on jeden, ale nie przeszkodziło mu to w świetnym wykonaniu swojej partii. Podobała mi się jego aria z basami „rżnącymi” niemal na ludowy sposób doły; artysta nie obawiał się rozwinąć głosu, popisując się szeroką skalą (choć akustyka krakowskiej filharmonii zabijała dla tych, którzy siedzieli jak ja na balkonie doły – zawsze tak jest!). Uznałam, że dowodem poczucia humoru kompozytora jest to, że inną arię, utrzymaną w najszybszym tempie z wszystkich w oratorium, przeznaczył basowi.

Ostatnią artystką, o której wspominam jest Vivica Geneaux, moja wielka śpiewacza miłość. Partia, wydaje mi się, nie była dobrze usytuowana w jej najlepszym rejestrze. Głos niekiedy brzmiał metalicznie. Zabrakło też arii, w których mogła się wykazać swoimi fenomenalnymi zdolnościami aktorskimi i interpretacyjnymi (do dziś mam w oczach jej wykonanie „Sposa son disprezzata” z „Bajazeta” Vivaldiego, którą to arię zaśpiewała z rozdzierającą wściekłością, udzielającą się chyba wszystkim obecnym na sali).

Dopiero w ostatniej arii zyskała szansę pokazania tego, co potrafi. Z ogniem w oczach (wiem, wiem… banalne, ale prawdziwe!) wyśpiewywała skoki, interwały, pasaże, obiegniki i tryle, kończąc tak triumfalnie, że ospała dotąd publiczność krakowska nagle przypomniała sobie, co zwykła robić i nagrodziła artystkę skąpymi brawami (jedyny aplauz, jaki w czasie oratorium wczoraj słyszeliśmy. Nie tak to in illo tempore bywało… Dawniej na Misteriach Paschaliach oklaskami przerywano występy. Czy publiczność krakowska się ucywilizowała?) Łezka poszła z oka po tej arii, tym bardziej, że na bocznych ścianach sali filharmonii wykwitły na tę chwilę kwiaty (uwieczniłam je na zdjęciu) – dowodzi to tego, że wspaniała ekipa świecąca również docenia kunszt pani Geneaux. Myślę, że i artystka zobaczyła te kwiaty – przed arią rozglądała się po sali, patrzyła długo na ściany.

Zespół Europa Galante cenię od lat za brzmienie (rewelacyjne smyczki, co i wczoraj się potwierdziło), za energię tkwiącą w jego członkach i za prowadzącego znad skrzypiec Fabio Biondiego. Dźwięk jego skrzypiec przebijał niekiedy ponad innymi, niekiedy wybijały się też skrzypce wiodącego drugie skrzypce (i tu wpadka, bo nie pamiętam nazwiska, a przecież opatrzony on już i osłuchany…). Nie zawiodłam się więc, jeśli chodzi o samą jakość wykonania. Jednym z największych atutów wykonań tego zespołu jest dynamika – zarówno wewnętrzna, w zespole (dynamika grupy – widać ich zgranie, współpracę), jak i dynamika muzyczna – dwunastu muzyków robiących perfekcyjne  crescendo w ciągu paru sekund – niby to norma dla dobrego zespołu, a jednak zwraca uwagę. Podobnie radują idealnie równe ritardanda, w których orkiestra podąża za solistą (przypadek cudownych zwolnień w ostatniej arii Viviki Geneaux). Cieszy to, że co roku na koncercie w ramach Misteriów Paschaliów w zespole Fabio Biondiego odnajduję te same twarze, tych samych muzyków – mój ulubiony skrzypek, teorbista… To już dobrzy znajomi i niech tak pozostanie! Oby przyjeżdżali do Krakowa nadal!

Już wspominałam o świetle (kwiaty dla Viviki), teraz dodam jeszcze o tym, że wspaniale rozegrano ściemnianie na bisie – bo na bis (ewidentnie wymuszony) był finalny chór oratorium. Państwo realizujący oświetlenie koncertu wspaniale zsynchronizowali zwolnienie i jednoczesne ściszenie w muzyce z przygasaniem światła, które po wybrzmieniu ostatnich nut rozbłysło ponownie. Wczoraj też nie widzieliśmy czerwonego, gorejącego krzewu; efekty świetlne utrzymane były w tonacji błękitnej. Bardzo podobało mi się oświetlenie krzewu pod koniec drugiej części, niestety, nie zrobiłam zdjęcia.

Co do osobistości na koncercie, to i tym razem nie zaszczycili nas swoją obecnością włodarze miasta, zauważyłam natomiast panią Izabelę Helbin, czyli aktualną szefową Krakowskiego Biura Festiwalowego. Dobre i to, ale chciałabym w końcu zobaczyć, jak dawną muzyką cieszą się ci, którzy tak o nią w Krakowie walczą. Pewnie przyjdą „na mszę”, jak wczoraj wspomniany „pan prezes, pan dyrektor, pan wiceprzewodniczący i pani główna księgowa”, bo „msza, panie kierowniku, to jednak msza jest”. Pan Filip Berkowicz nerwowo, stale sprawdzał w czasie koncertu wiadomości na ekranie swojego Blackberry (może kolejni wykonawcy dojeżdżają?), co jemu można wybaczyć. Słucha uważnie, sprawdza czasem coś w programie, klaszcze najdłużej z wszystkich. To się chwali i to cieszy.

Uroczy jest zwyczaj witania gości czekoladkami, rozdawanymi we foyer Filharmonii Krakowskiej. Są wspaniałe, jeśli ktoś to czyta i się wybiera, polecam te w kształcie serduszek. Pralinki podają panowie na wielkich tacach, z którymi wyśmienicie manewrują pośród tłumu. W przeciwieństwie do nich – oficjalne „hostessy” festiwalowe stoją sztywno w opaskach z czarnym kwiatem we włosach i czerwonych szalach zamotanych na szyi. Stoją i sprzedają program, trochę przerażają, bo ich image jest nieco diabelski (kwiat, łatwo sobie dopisać, symbolizuje rogi diabelskie; to bardzo „paschalne”…). Stoją i nie mają nic więcej, poza trzymaniem programów w rękach, do roboty, bo jest ich dużo, a wyrobiona (chciałoby się powiedzieć zaprawiona w bojach festiwalowych) publiczność daje sobie sama radę poza nielicznymi wyjątkami. Publiczność zresztą wczoraj była – już po koncercie – zajęta głównie butami pani Geneaux. Słyszałam w tłumie „jak można, takie czerwone”, ale i „sama byś takie chciała”, wreszcie „to chyba Blahnik, tak się ten szewc nazywa” i, oczywiście „jak ona biega na takich szpilkach”. Takie rzeczy – tylko w szatni.

Na koniec wyjaśnienie tytułu – Fabio i jego kobiety. Kto widział, ten wie – artystki wychodzące do ukłonów, to są artystki pana Biondiego. On je wprowadza, one się do niego uśmiechają, jemu są wdzięczne, bo to on decyduje, że śpiewają takie cuda. Estradowo – to jego kobiety, jakkolwiek antyfeministycznie by to nie brzmiało.

Obolałe ręce od oklasków, jak zawsze. Przed Misteriami Paschaliami trzeba by ćwiczyć mięśnie przedramion, by klaskać jeszcze mocniej, jeszcze dłużej. I za ten koncert dziękuję bardzo.

Leonardo Leo Sant’ Elena al Calvario, wyk: Gemma Bertagnolli – sopran, Vivica Genaux – sopran, Anna Chierichetti – sopran, Helena Rasker – kontralt, Roberto Abbondanza – bas, Europa Galante, dyr. Fabio Biondi

LinkedInShare

Misteria Paschalia, dzień pierwszy – J.-Ph. Rameau, J.-J. Cassanéa de Mondonville, Le Concert d’Astrée, Emmanuelle Haïm

Nie zauważyłam, że nadeszły kolejne Misteria Paschalia. Cały pierwszy kwartał 2011 roku przemknął mi przed oczyma, jak życie umierającemu. Nagle przyszła niedziela, 17. kwietnia, nagle ktoś napisał, że jedzie do Krakowa, bo zaczyna się festiwal… Popłoch. To już, a ja nie przygotowana, muzyka nie przesłuchana (żeby nie rozkoszować się nieznanym, ale umieć wytknąć błędy wykonaniom na żywo – żartuję, oczywiście), program nie przestudiowany, pracy po kolana, a może i wyżej. Cóż się robi – Misteria Paschalia się zaczynają, krem na dłonie, by nie spuchły od oklasków i… jedziemy!

Program koncertu inauguracyjnego był dla mnie trochę zaskoczeniem, a dla wielu melomanów zaskoczeniem wielkim. Jean-Philippe Rameau jest w polskiej edukacji muzycznej, owszem, obecny, ale (o ile mnie pamięć nie myli) bardziej jako autor traktatu, w którym dał teoretyczne podstawy systemu dur-moll i harmoniki funkcyjnej. Czy się słucha jego utwory w szkole – nie pomnę. Z pewnością mogę jednak stwierdzić, że o ile o Rameau przeciętny audiofil słyszał, o tyle Jean-Joseph Cassanéa de Mondonville niewątpliwie był zupełnie nieznany temu samemu słuchaczowi. Przyznaję, że obił mi się o uszy (nagrania Marka Minkowskiego), ale żeby się wsłuchiwać, to nie. Dla mnie magnesem na tym koncercie była postać Emmanuelle Haïm, klawesynistki, dyrygentki i – jak dla mnie – pierwszej damy francuskiej sceny muzyki historycznie poinformowanej. Zespół przez nią prowadzony, Le Concert d’Astrée, należy do moich ulubionych, choćby za przepiękne nagrania z Nathalie Dessay czy, niedawno, z Rolandem Villazonem (tak, lubię, choć wiem, wielu krytykuje).

Wstąpiłam w temat, zatem teraz o samym koncercie. Przeczytałam w „Dzienniku Polskim”, że program ułożono tak, by zestawić dwóch twórców, działających mniej więcej w tym samym czasie we Francji, reprezentujących inne podejście do tworzenia motetu (a motet, żeby już wyczerpać ten temat, to forma muzyki wokalno-instrumentalnej, rozwijanej od średniowiecza, bliska lepiej znanym kantatom; przepadam za motetami Louis-Nicolas Clérambault – to dla mnie muzyka prostująca niekiedy pokrzywione spojrzenie na życie – tak, wiem, to mało precyzyjne, ale przecież brzmi lepiej niż zwykłe „to lubię”).

Pierwszą część poświęcono zatem Rameau. Wysłuchaliśmy najpierw motetu Deus noster refugium, a później Quam dilecta. W pierwszym z tych motetów urzekły mnie flety, które – słychać było – rozgrzewały się w miarę gry, coraz bardziej ciesząc ciepłym brzmieniem drewnianych instrumentów. Nic nie poradzę na to – zawsze zwracam uwagę na flety, tym bardziej, że uważam ten instrument za zdecydowanie dyskryminowany. W tym motecie Rameau dał dwóm fletom dużą rolę, instrumentów koncertujących w pierwszych częściach (szkoda, bo być może w związku z tym w drugim motecie fletów zabrakło). Po raz pierwszy usłyszeliśmy Claire Debono, przepiękny sopran – zarówno głos, jak i kobieta (drobniutka, w lejącej się sukni nieco nawiązującej motywem zdobienia do japońskich parawanów, podobnie i krojem do kimono, z czarnymi włosami delikatnie upiętymi i rozpuszczonymi na plecy wyglądała uroczo na tle dużej orkiestry). Do najgłębszych moich uczuć odwołała się w przejmujących zawołaniach w tercecie („rex…”), przyznaję, wtedy po raz pierwszy oczy zaszły mi łzami. Pięknie w tym motecie zabrzmiał chór, bardzo jednolicie, pojedyncze głosy były niemal nie do rozróżnienia. Podobał mi się także tenor o silnym, bardzo naturalnym głosie, czystej, dźwięcznej barwie. W drugim motecie wydawało mi się, że tempo powinno być nieco szybsze, że pobiegnie choć trochę, ale nie, cały czas tempo utrzymane było w równym rytmie niemal marszowym – spokojnego, niespiesznego spaceru, dostojnego w wyrazie (można powiedzieć „monarszego”). Słychać było i widać jak orkiestra wyrywa się, pragnęłaby, potrafiłaby zagrać prędzej, ale żelazną ręką utrzymywała ich dyrygentka, nie wypuszczając ani na ułamek sekundy z przyjętego tempa, które wszakże było zbyt wolne. Gdyby ich puściła, zagraliby sami szybciej, bardziej błyskotliwie. Być może te tempa były także przyczyną nieco przyćmionej barwy brzmienia orkiestry – ale to odczułam dopiero po przerwie, gdy tempa przyspieszyły, gdy uwolniła się energia drzemiąca w muzykach (drzemiąca? nie, raczej uwięziona!). Wspaniale zabrzmiał duet tenora ze skrzypcami – Venite et videte. Tenor, James Gilchrist, miał szansę pokazać swoje umiejętności, a razem z koncertmistrzem orkiestry stworzyli piękną, zapadającą w pamięć rozmowę.
Muzyka Rameau to dla mnie ta sama logika wypowiedzi, co choćby pisma Kartezjusza. Kompozytor i filozof mówią o czym innym, brońcie bogowie, nie porównuję ich. Dla mnie to przykład na francuskie poukładanie wewnętrzne wypowiedzi, jednoczesny luksus, przepych formy, bogactwo treści, ale i pragmatyzm, oszczędność środków tam, gdzie to konieczne. Dzięki takiej logice można sprawniej zagrać, napisać, a dzisiaj – popracować na przykład i mieć więcej czasu na drobne przyjemności konstytuujące życie każdego Francuza – kawę, wino, sałatę i sery, i jeszcze parę innych rzeczy.

Po przerwie, ledwo umilkły oklaski witające dyrygentkę na estradzie, a ta już dała sygnał i wkroczyliśmy w inny świat – o wiele bardziej żywiołowy, energetyczny (energetyzujący?), krótko mówiąc – muzyka była o wiele szybsza (nie chcę jednak wywrzeć wrażenia, że przed przerwą było wolno, a po przerwie – szybko i na tym opierała się różnica między obydwoma kompozytorami!). Druga część koncertu zaczęła się od Sonaty nr 3 Mondonville’a, której III część znowu doprowadziła mnie do łez (to w sumie nic nowego – zawsze płaczę na koncertach, muzyka mnie wzrusza). Cudownie ciepła melodia prowadzona przez obój, na tle szalejących smyczków mam nadzieję, że poruszyła nie tylko mnie, ale całą salę. Mam prawo tak myśleć, bo oklaski, które zerwały się po tym utworze i nawet okrzyki (które słyszymy w krakowskiej filharmonii chyba tylko w czasie Misteriów Paschaliów) świadczyły o tym, że podobało się nie tylko mnie. Tak, Le Concert d’Astrée pokazało, że jest orkiestrą nie grzeczną, lecz szaloną, potrafiącą tego szaleństwa odrobinę przekazać nam, profanom na widowni. Okazało się, że ta sonata symfoniczna była dopiero wstępem do prawdziwego wybuchu dźwięków, różnic dynamicznych. Przede wszystkim jednak okazało się to, co już zapowiedziałam: orkiestra w tym samym składzie zabrzmiała jak zespół dwa razy większy. Muzycy nabrali tchu w piersi? Chór zaczął śpiewać „pełną parą”? Nie wiem, ale nagle wysłyszałam te alikwoty, których nie było w pierwszej części, ale nie tylko części składowe dźwięku tu znaczyły dużo, gdyż również emocje stały się niewspółmiernie większe. Wspaniały był tercet męski – aczkolwiek przyznaję, że głosy męskie były trochę niedobrane (baryton nieco znikał pod zdecydowanie dominującym tenorem i dość głośnym basem, choć w partiach solowych mogliśmy się przekonać, że i barytonowi niczego nie brakowało). Wspaniale zaprezentowała się także nieznana nam z imienia i nazwiska członkini chóru, która partie chóralne śpiewała, stojąc pośród innych sopranów, a na części solowe, w których występowała w roli II sopranu przechodziła na front, przed orkiestrę, godnie dotrzymując kroku pani Debono. W tym motecie Mondonville’a zasłuchałam się (ocierając łzy płynące po policzkach) w cudowną część, w której subtelne smyczki, niemal szarpanymi, lekkimi dźwiękami akompaniowały duetowi sopranów (tu uwaga – głosy pań bardzo dobrze współbrzmiały). To była dla mnie francuska, XVIII-wieczna wersja Mendelssohnowskiej Elfenmusik. Do tego utworu z pewnością wrócę, by wysłuchać wszystkie szczegóły, by go dobrze poznać, by zapadł we mnie, tak jak zostanie we mnie ten czarujący wieczór poprowadzony przez Emmanuelle Haïm.

Po raz pierwszy bowiem mogłam obserwować, jak dyryguje Emmanuelle Haïm – oszczędnie, ascetycznie wręcz pod względem ruchów, ale w tym przypadku jej styl kierowania orkiestrą pasował do muzyki – także prostej, uporządkowanej, nieskomplikowanej i tym właśnie porywającej (szczególnie w motetach Rameau). Przecież potrafi być także przewodnikiem agresywnym, szalonym, porywającym – o czym przekonaliśmy się w utworach Mondonville’a. Dowiodła swego kunsztu również w bisie – Glorii Jeana-Baptiste’a Lully’ego, w którym to utworze ponownie musiała powstrzymywać w ryzach trochę rozpędzoną orkiestrę. Ogromnie podobali mi się w bisie soliści – czwórka „afiszowa” i, powtarzam, nieznana z nazwiska chórzystka (muszę oddać sprawiedliwość jeszcze panu z chóru, który w drugiej części koncertu także wspomógł swoim głosem tercet męski, tworząc piękny czterogłos). Dyrygentka wystąpiła w przepięknej sukni z czarnego jedwabiu (?), której dół wycięty był z koła, rozpinanej z przodu. Uporczywie usiłowałam dostrzec jej buty i udało się – miękkie, na płaskim obcasie, jak tenisówki. Czyli nie cisnące lakierki ani szpilki grożące upadkiem w czasie zbyt gwałtownych ruchów. Wyglądała z burzą rudych loków wokół głowy i w tej oryginalnej sukni pięknie, kobieco, nie siląc się na udawanie mężczyzny za pulpitem. To lubię.

Nie będę pisać o tym, co mi się nie podobało (jakieś nierówności, jakieś fałsze, jakieś bzdury). Wolę pisać o tym, co lubiłam i o tym, co mnie trochę zdenerwowało, czyli uwagi okołokoncertowe, ogólne, ogólnomisteryjno-paschalne.

Widownia na balkonie była zapełniona w mniej niż połowie. Powiedziałabym nawet w jednej trzeciej. Słabo. Jak na takiej klasy orkiestrę to nawet bardzo słabo. Świadczy to o kilku zjawiskach. Po pierwsze bilety na Misteria Paschalia są zbyt drogie. Ten koncert kosztował 80 zł za krzesło na balkonie, 60 zł na parterze (i to chyba najtańsze bilety, jakie można było dostać na festiwalowe koncerty). Po drugie edukacja muzyczna krakowian (dla których rozwoju kulturalnego podobno ten festiwal również istnieje, przecież nie tylko dla turystów, na bogów…) musi być na niskim poziomie – szczególnie w zakresie muzyki dawnej – skoro na ten tak dobrze na świecie znany zespół przyszło tak niewiele osób. Po trzecie na inaugurację festiwalu aspirującego do najważniejszego wydarzenia muzycznego w Polsce (zmyślam, czy taką ministerialną pochwałę Misteria Paschalia zyskały? A może to nie ministerium? Nieważne…) warto byłoby wstawić jakąś „bombę” – nieważne, że poniedziałek, na jakiś cud ludzie by i tak przyszli, a po co komu chodzić na jakąś, excusez le mot, babę… Przekonujemy się, że lubimy tylko to, co znamy, w czym utwierdzają mnie rozmowy podsłuchane w kuluarach: „jutro jest panie prezesie Fabio Biondi, wybiera się pan prezes?” – „Oczywiście, panie dyrektorze, oczywiście, Fabio Biondi przecież co roku do Krakowa przyjeżdża” – „A w niedzielę, pani główna księgowa wybiera się na mszę h-moll, bo msza, panie prezesie, to msza Bacha [!]” – „jakże by nie, panie kierowniku, będziemy na mszy”. Po czwarte zatem poznawcze znaczenie festiwalu ma niewielką siłę oddziaływania, bo tłum będzie i tak na „mszy”, na „Biondim, co co roku przyjeżdża” i pewnie „na Jarrouskym”, którego tak po ubiegłorocznej Wieliczce chwalili w prasie, że nie dość, że sopran męski (czysta perwersja!), to na dodatek, słuchajcie kumy, dżezuje! A na koncert wspaniałej orkiestry, a nieznanej, się nie pójdzie, bo się nie zna. Szkoda.

Zdziwiłam się wreszcie nieobecnością na inauguracji festiwalu krakowskich władców. Pierwszego koncertu tego sztandarowego festiwalu krakowskiego nie zaszczycił obecnością ani prezydent Jacek Majchrowski (zazwyczaj bywał, a może się mylę? może był na kolejnych koncertach?), ani nawet wiceprezydentka Magdalena Sroka, którą ostatnio tak często mieliśmy okazję słuchać w kontekście sporu o Capellę Cracoviensis. Pani wiceprezydentka ds kultury, była dyrektor Krakowskiego Biura Festiwalowego, wypowiadała się w wielkich słowach na temat kultury muzycznej Krakowa, której fundamentem niemalże ma być właśnie festiwal Misteria Paschalia, zatem muzyka dawna wykonywana w sposób historycznie poinformowany – kluczem do sukcesu kulturalnego Krakowa na mapie Polski, Europy, świata, a może i kosmosu. Trochę mi było więc przykro, że swoją nieobecnością pokazała, co osobiście myśli o muzyce dawnej i jej roli i znaczeniu w kulturalnych planach i działaniach miasta. Pewnie jestem niesprawiedliwa, pewnie miała ważniejsze rzeczy wieczorem do zrobienia. Honory domu pełnił, oczywiście, Filip Berkowicz, siedzący w pierwszym rzędzie na balkonie (hahahaha, przez rok zdążyłam o tym zapomnieć, gdzie zawsze siada i go podsiadłam – tylko z tego powodu, że pierwszy rząd na balkonie Filharmonii Krakowskiej, przez te sakramencie fotele, nie dość że niebieskie, niewygodne, to jeszcze ustawione tak, żeby przypadkiem nie widzieć dobrze z dalszych rzędów, zatem pierwszy rząd to jedyny rząd, z którego całkiem nieźle widać i można na skrajnym lewym i skrajnym prawym krześle oprzeć się na balustradzie; cóż, Filip Berkowicz mnie wyrzucił, miał do tego zresztą pełne prawo, choć ja zawsze będę twierdzić, że cała Filharmonia jest moja – tam się uczyłam chodzić, słuchać, tam zapoznałam się z repertuarem symfonicznym zanim jeszcze wiedziałam, co to jest orkiestra symfoniczna, Filharmonia Krakowska to mój dom, w którym czuję się najbardziej na miejscu na świecie, czyli to jednak ja mam – w moim mniemaniu – większe prawo do tego krzesła niż Filip Berkowicz, z całym szacunkiem). Dodam może jeszcze, że cieszy dostrzeżenie tych samych twarzy, co roku na koncertach festiwalowych. Nie wiem, czy to krakowianie, czy nie, ale jeśli mieszańcy Krakowa, to ich jednak nie lubię: na festiwalowe fajerwerki uczęszczają, na zwykłe koncerty abonamentowe nie raczą, a szkoda.

Załączam dwa zdjęcia z komórki, których w żadnym razie nie było wolno mi zrobić. Na marginesie rozważań ogólnych stawiam pytanie o sens tego zakazu. Oczywiste jest dla mnie powstrzymanie się od pstrykania zdjęć z lampą błyskową w czasie koncertu, czy z innym oświetleniem, dekoncentrującym artystów, oczywiste jest także nierobienie zdjęć aparatami „głośno” informującymi o tym, że zdjęcie jest wykonywane. Czy argumentem jest to, że robiąc zdjęcie nieprofesjonalne, mogę skrzywdzić artystów i zniekształcić ich wizerunek? Wykorzystać go w celach innych niż artyści by sobie życzyli? Przecież nikt nie może jednocześnie zabronić mi napisać i opublikować w internecie niesprawiedliwej i krzywdzącej krytyki… Czyżby siła zdjęcia miała być większa niż siła słowa (są tacy, co tak twierdzą)? Wreszcie, przecież domeną artystów-muzyków jest dźwięk, w mniejszym stopniu obraz, teoretycznie, w wykonaniach koncertowych obraz jest tylko dodatkiem – jak siedzimy na parterze niewiele widzimy. Czyli jaką krzywdę można zdjęciem wyrządzić? Pisząc o koncercie tak samo „kradnę” wizerunek artystów, co robiąc im zdjęcie. Proszę o argumenty przeciwko wykorzystaniu nie do celów komercyjnych zdjęć zrobionych prywatnym aparatem, przez osobę niezajmującą się fotografią profesjonalnie. Dlaczego więc mimo to zamieszczam te zdjęcia? Chcę pokazać, jak tak „duża” orkiestra (co słyszeliśmy w zapowiedzi koncertu) zmieściła się na estradzie Filharmonii Krakowskiej. 60 osób to ledwo połowa wielkiego składu orkiestry symfonicznej; na tej estradzie nie raz widziałam taką orkiestrę plus chór – razem niemal 200 osób. Czym jest wobec tego 60? Fakt, dla wykonania muzyki dawnej to skład duży, ale w porównaniu z tym, co życzył sobie do symfonii Mahler czy Bruckner – niewiele. Druga sprawa to oświetlenie. Śliczne ciepłe światło dodawało uroku wykonawcom (szczególnie w połowie I części). Nie do końca rozumiem symbolikę czerwonego światła (piekielne czeluści? kolor festiwalu, jak program?) w II części koncertu, przechodzącego łagodnie w białe, dość ostre momentami światło. Wreszcie krzak wyrastający zza artystów symbolizuje – właśnie, co? Gorejący krzew, szczególnie na czerwono podświetlony. Nie narzekam na światło, nie, po prostu nie rozumiem i chyba dziś na koncercie pójdę zapytać, skąd ten pomysł i jak to należy rozumieć.

Klaskaniem mając obrzękłe prawice… – powtarzając słowa psalmu w myślach, wychodziłam z Filharmonii w wiosenny krakowski wieczór. Zachwyt. Tak chcę pamiętać ten koncert. Dziękuję.

Koncert inauguracyjny (Filharmonia im. Karola Szymanowskiego)
Jean-Philippe Rameau: Deus noster refugium, Quam dilecta, Jean-Joseph de Mondonville: Sonata op. 3, Dominus regnavit
wyk: Claire Debono – sopran, James Gilchrist – tenor, Aimery Lefèvre – baryton, Alain Buet – bas, Le Concert d’Astrée, dyr. Emmanuelle Haïm

LinkedInShare

Kino-teatr Uciecha, czyli kultura w Krakowie

Dziś jest 5 lutego 2011.
Niecałe dwa lata temu, 16 marca 2009 roku, otwarto Kinoteatr Uciecha.
Niecałe dwa tygodnie temu Kinoteatr Uciecha przestał istnieć.

Uciecha powstała w 1912 roku, było to jedno z pierwszych miejsc w Krakowie, gdzie chodziło się oglądać filmy. Lokalizację wybrano nieźle – tuż obok niedawno powstałych Plant Dietlowskich, na granicy Starego Miasta i Kazimierza. Witraż z głową Meduzy (dziś już chyba nieistniejący, a z pewnością nieznajdujący się w pierwotnym miejscu) nad wejściem zaprojektował Henryk Uziembło (mnie osobiście najlepiej znany z akwareli prezentujących austriackie wojskowe cmentarze w okresie I wojny światowej i z fasady Muzeum Techniczno-Przemysłowego przy ul. Smoleńsk, ale przecież to świetny projektant, grafik, dziś powiedzielibyśmy designer pierwszej połowy XX wieku). Już tylko z racji tak długiej historii Uciecha zasługuje na upamiętnienie w przestrzeni miejskiej. Upamiętnienie wszakże nie gwarantuje działalności. W 2001 roku kino zamknięto.

Uciecha to kino, które znajdowało się najbliżej mojego domu rodzinnego. W dzieciństwie biegałam tam na filmy z Tatą, czasem sama, ciągle słyszałam o tym, jak Mama tam chodziła „za młodu”. Miałam 13 lat, gdy umówiłam się z koleżankami na pokaz filmu oficjalnie na plakatach funkcjonującego jako „Wirujący seks”, właśnie do Uciechy. Długo się zastanawiałam, jak mam powiedzieć Mamie, że na film z „seksem” w tytule idę; w końcu zdecydowałam się na wersję oryginalną – rzuciłam w odpowiedzi na pytanie „na co?” – „derty dansing” – i uciekłam natychmiast z domu, uniemożliwiając tym samym dalszą konwersację i drążenie tematu. Pobiegłam do Uciechy, gdzie już czekały koleżanki, wszystkie tak samo odpindrzone jak ja, jak tylko trzynastolatka w końcu lat 80. mogła się odpindrzyć.

Ostatnim seansem, na który trafiłam do Uciechy było „Braterstwo wilków” („Le Pacte des Loups”). Zmartwiłam się, bo przed seansem nie pokazano żadnych reklam, co było dla mnie oczywistą informacją o kłopotach kina, a przecież na tym filmie (i na kilku innych, na których byłam tam, w tym roku) cieszyłam się, siedząc w wygodnych, nowych fotelach, zamówionych przez (tak sobie to tłumaczyłam) ambitną, nową dyrekcję (?), pragnącą jednak walczyć z powstającymi na obrzeżach miasta kinami usytuowanymi w centrach handlowych. Nie wiem, czy dobrze pamiętam, ale mam wrażenie, że do tych foteli domontowano nawet „trzymadełka” na popcorn lub napoje, co (ciągle, o ile dobrze pamiętam) mnie wyjątkowo zmroziło (należę do tych, którym popcorn w kinie śmierdzi).

Uciecha zniknęła z mapy Krakowa. Podobnie zniknęły inne kina – Wanda, Warszawa, Apollo… To tylko w centrum, w którym żyję; nie zapuszczałam się do kin w odleglejszych dzielnicach, ale i je likwidowano. Do kina zaczęło się „jeździć”, a nie „chodzić”. Filmy kojarzyło się od tej pory z zakupami, a nie ze spacerem nocą po Plantach.

W marcu 2009 roku mieszkałam jeszcze w Warszawie. Któregoś dnia zadzwoniła do mnie Mama, cała w skowronkach, prawie krzyczała do telefonu „Uciechę otwierają”. Faktycznie. Uciechę otwarto ponownie, jako „kinoteatr” (na marginesie: poprawnie powinno być to zapisane kino-teatr, bo zastosowana zbitka znaczy „bardziej teatr niż kino”, a nie „50/50″). Pokazywano tam nie tylko filmy, które dopiero co zniknęły z kin „zakupowych”, ale także najlepsze stare kino (o ile dobrze sobie przypominam np. „Błękitnego anioła”) i wystawiano sztuki teatralne („Klimakterium” zdaje się). Od roku, po powrocie na Kazimierz, do najstarszego mojego domu, codziennie niemal przechodziłam koło Uciechy, codziennie obiecywałam sobie, że tam pójdę na jakiś film. Było mi obojętne na jaki, byleby tylko znowu móc „pójść do Uciechy”. Nigdy się nie wybrałam.

Już mi się nie uda. Mniej więcej dwa tygodnie temu Uciechę znowu zamknięto. Te same przyczyny, co 10 lat temu – finansowe. Kinoteatr zwyczajnie nie zarabiał na siebie. Strona http://www.kinoteatruciecha.pl/ już się nie pojawia, w różnych informatorach można jeszcze znaleźć wiadomość o tym, czym się Uciecha wyróżniała na tle innych instytucji oferujących kulturalną rozrywkę w Krakowie (np. http://krakow.naszemiasto.pl/kontakty_adresy/107952,kinoteatr-uciecha,id,t.html).

I tę wiadomość przekazała mi Mama. Nieszczęśliwie, była to jedna z pierwszych informacji, jakie dotarły do mnie tuż po powrocie z Paryża. Takie porównanie przyszło mi do głowy – Kraków, aspirujący do miana „małego Paryża” (?), „kulturalnej stolicy Polski” i tak dalej, i Paryż, no Paryż po prostu. Nie ma co porównywać Notre Dame do Kościoła Mariackiego czy Luwru do Wawelu albo Ogrodu Luksemburskiego do Parku Krakowskiego. Liczba mieszkańców Paryża jest dużo większa niż Krakowa, można się więc spodziewać, że i rozrywek kulturalnych będzie tam więcej niż tu. Mimo to, że zakładam porównanie toutes proportions gardées, to mimo wszystko Kraków wypada dramatycznie źle. Nie będę wyliczać liczby kin czy teatrów przypadających na jednego mieszkańca w Krakowie i w Paryżu, nie będę pisać o poziomie opery krakowskiej i paryskiej, nie będę pisać o tym, jakie dzieła wystawia się w muzeach. Jak pomyślę wreszcie o wspomnianym na początku witrażu na Uciesze projektu Uziembły, to słabo mi się robi, gdy patrzę na design proponowany we współczesnych punktach handlowych czy nawet kulturalnych (choć w tych drugich sytuacja się zmienia na coraz lepsze). I tu Paryż pobija Kraków, bo tzw. sztuka użytkowa faktycznie funkcjonuje tam w przestrzeni miejskiej, gdy u nas przestrzeń tę zagarnia sztampa i plastik. Uwagę mam zupełnie inną. Kultura w mieście to nie tylko filharmonia, koncerty klubowe i galerie, ale również sklepy i wymieniona już przestrzeń publiczna. Zawsze w Paryżu – i w innych miastach tzw. Zachodu – zachwyca mnie różnorodność wyboru, którego u nas brakuje. Kupujemy ciuchy w sieciowych sklepach, wszystkie buty, obojętne jakiej firmy, wyglądają zawsze tak samo w danym sezonie, a w wystroju sklepów i knajp obowiązuje kilka modeli, powielanych z drobnymi modyfikacjami. Otóż w Paryżu jest inaczej. Każde miejsce wygląda inaczej, każdy sklep ma cechy indywidualne, knajpa jedna różni się od drugiej, a buty znaleźć można we wszystkich fasonach, wzorach i kolorach. Co więcej, napotkać tam można sklepy z tak „odjechanymi” przedmiotami, że trudno przejść koło nich obojętnie. Mnie, tym razem, uwiódł sklep z kulkami. Różne były – duże, małe, miękkie, plastikowe, szklane, gładkie, chropawe, jednobarwne i kolorowe. A do nich pojemniki na kulki. Tak, wiem, w Krakowie mamy też sklep z bańkami mydlanymi, mam nadzieję, że to jest początek i wkrótce ktoś otworzy sklep z papeterią albo z kuchennymi fartuchami.

Do czego zmierzam, ubolewając jednocześnie nad zamknięciem Uciechy, średnią ofertą kultury Krakowa w porównaniu z Paryżem i brakiem różnorodności w krakowskich sklepach? Wszystko to łączą według mnie centra handlowe, zwane w przewrotny sposób „galeriami handlowymi”. Jeździmy tam na zakupy – bo małych sklepów za rogiem coraz mniej. Jeździmy tam do kina – bo nam zamykają kina w śródmieściu. Jeździmy tam i powoli stajemy się wszyscy tacy sami, jak każde centrum handlowe.

Łatwo narzekać, a co z tym zrobić? Nie wiem. Pracujmy nad tym, by w nas samych powstało zapotrzebowanie na niepowtarzalność. Inaczej wszyscy będziemy mieć te same wspomnienia, które bynajmniej nie będą pamięcią zbiorową, lecz zbiorem tej samej pamięci, rozproszonej po wielu osobach.

Wczoraj przechodziłam koło zamkniętej już Uciechy i dawno nieistniejącej Wandy. Powtórzyłam sobie dość złożoną obietnicę, której postaram się dotrzymać: 1. Moja noga nie stanie w delikatesach, które dziś działają w dawnym kinie Wanda. 2. Jeśli Wandzie i Uciesze przywróci się kiedyś ich dawną funkcję – kina lub instytucji pokrewnej – pójdę tam, nie będę tego wyjścia odsuwać w czasie. 3. Nie pojadę więcej do kina w centrum handlowym, a postaram się częściej chodzić do tych kin, które jeszcze istnieją w centrum Krakowa. 4. Będę pielęgnować w sobie wszystko to, co sprawia, że jestem wyjątkowa, niepowtarzalna i odmienna. Każdy z nas taki jest, tylko jakże wygodnie przyodziać się w ubrania noszone przez wszystkich i zniknąć w tłumie w centrum handlowym, nazywanym galerią, na wystawie, gdzie zamiast Wenus Boticellego, subtelnie zasłaniającej to, co zbyt odsłonięte, bezwstydnie prężą się manekiny. A jeden od drugiego niczym się nie różni.

W Paryżu również są sieciówki. Rzecz w tym, że masz wybór. Idziesz do paryskiej Uciechy lub do paryskiego multipleksu. Nas nauczono, że tego wyboru wcale nie trzeba mieć. A może to właśnie wybraliśmy parę lat temu?

Uciecho, wracaj, proszę…

Screen Shot 2015-06-27 at 23.28.15

LinkedInShare