Dzisiaj wieczorem skończy się trzynasty festiwal Misteria Paschalia. Także mój trzynasty festiwal. Pamiętam te pierwsze – gdy w atmosferze skandaliku z Krakowa wyprowadził się Festiwal Beethovenowski (konkretnie został wyprowadzony przez jego organizatorkę), Wielkanoc w już muzycznie rozpaskudzonym mieście znowu groziła pustką. Patrząc z boku, myślę do dzisiaj, że Misteria Paschalia właśnie dlatego się pojawiły i tylko dlatego – by tę dziurę zatkać. Horror vacui, jak w barokowej sztuce.
Bo właśnie barokiem zastąpiono okołobeethovenowskie uniesienia. Myślę także do dzisiaj, że wybór właśnie takiego repertuaru, w Polsce raczej niszowego, nie mówiąc o Krakowie, nie był przypadkowy. O historycznie poinformowanym wykonawstwie ćwierkały krakowskie wróble – ale te ptaki przecież są na wyginięciu. Doniesienia z Wratislavia Cantans elektryzowały; nazwiska takie jak Kuijken (do wyboru pośród licznych członków rodziny) czy Kirkby otaczało pełne szacunku (i szału) milczenie, a kontratenorów po prostu wielbiono. Kto mógł, grał dawno zapomniane utwory na współczesnych instrumentach, kto mógł – jeździł na kursy, kto mógł – śpiewał. Właśnie: śpiewał. Bo chyba z chóru wywodzi się ta grupa zapaleńców, która Misteria Paschalia stworzyła i na wyżyny wyniosła. Z pomocą Krakowskiego Biura Festiwalowego, od samego początku organizatora wielkanocnych muzycznych uczt.
Pierwsze festiwale, mam wrażenie, nie cieszyły się popularnością. Na widowni krakowskiej filharmonii siedziała garstka osób, nigdy nie miałam problemu z tym, by w dzień koncertu kupić większą liczbę biletów na dowolny koncert, jeśli znienacka przyjechali goście. Nawet na Stabat Mater Pergolesiego, hit hitów, w którym śpiewał wybitny kontratenor Brian Asawa – balkon filharmoniczny świecił pustką. Ach, to oficjele, to zaproszeni goście nie dopisali. Nawet Philippe Jaroussky, który lata później wrócił do Krakowa triumfalnie, nie przyciągnął rzeszy słuchaczy w 2005 roku, a tymczasem ja wtedy opóźniłam wyjazd na świąteczne wakacje, by właśnie jego posłuchać.
Po jakimś czasie sytuacja się zmieniła. Nie tylko Kraków pokochał barok i – szerzej – muzykę dawną; coraz chętniej odwiedzający miasto turyści pokochali Misteria Paschalia. No bo cóż innego robić w mieście, które typowy turysta zwiedzi w trzy dni, a jeśli – jak w święta – muzea są zamknięte, to upchnie Stare Miasto, Kazimierz i katedrę wawelską w półtora dnia? Pojawiły się pakiety turystyczne, do Wieliczki przyjeżdżały autokary obcojęzycznych niekoniecznie melomanów – oferowano im, jak się domyślałam, patrząc smutno z tyłu – znakomite miejsca na koncercie w wyjątkowej lokalizacji, z opcją przetkania górnych dróg oddechowych gratis. Z tyłu, bo, wyjaśnię, bilety, choć kupowane do Wieliczki zawsze w pierwszej kolejności, dostawałam w sektorze jakimś tam, nie pamiętam, ale gorszego sortu. Wtedy jeszcze nie numerowano miejsc, siadało się dowolnie, kto pierwszy – ten lepszy. Siadałam gdzie popadnie, by równo z artystami przechodzącymi środkiem, między publicznością, przemknąć do pierwszych rzędów. Jak balkonu w Filharmonii, tak i miejsc w pierwszych rzędach w Wieliczce nie zajmowali zaproszeni oficjele. Przynajmniej część została dla nas, barokowych freaków, pragnących jak najbliżej artystów chłonąć ich sztukę.
W końcu zaczął się szał. Olbrzymie postery, billboardy, reklamy w całej Polsce i zagranicą – znakomita, spójna identyfikacja graficzna. Roberta Invernizzi, Sonia Prina, Maria Grazia Schiavo – gwiazdy krakowskiego festiwalu oklaskiwane do utraty czucia w dłoniach (znane z autopsji), Vivica Geneaux w najświetniejszych kreacjach, jakie tylko ten festiwal widział (artystycznych i dosłownych, czyli w strojach), w „diabelskich” dziesięciocentymetrowych szpilach o czerwonej podeszwie, śpiewająca barokowe przebiegi Vivaldiego bez utraty tchu u siebie, za to do utraty tchu u nas.
Coraz świetniejsza oprawa festiwalu, kwiaty, olbrzymie ilości kwiatów, czerwone dywany, przez mgłę pamiętam jakieś wino podawane w przerwie w Złotej Sali Filharmonii Krakowskiej, a na pewno czekoladki, o których pisałam na gorąco… Fabio Biondi w którymś wywiadzie mówiący, że krakowska publiczność jest najlepsza na świecie, najgoręcej reaguje, bardziej żywiołowo niż włoska (taaa, to właśnie ja krzyczałam „brawo!” z balkonu po wyjątkowych ariach Vivaldiego). Znajome twarze wśród publiczności, wymieniane milczące ukłony („Kim on jest, wiesz może?” – „Nie mam pojęcia, ale siedział w tym samym miejscu rok temu”). Zespoły, na które czekaliśmy w Polsce jak dżdżownice deszczu – Doulce Mémoire, Le Poème Harmonique, Europa Galante, wreszcie chyba apogeum tego szału, czyli koncert zespołu Christiny Pluhar w Wieliczce, L’Arpeggiata, z jazzującym już Philippem Jarousskym.
„Ludzie nie mają prawa tak śpiewać” – szeptała pani za mną. Pan obok tylko czekał na zachętę, by chwycić mnie w ramiona i iść w tany w kaplicy świętej Kingi, w rytm rozsynkopowanego Monteverdiego. Dorota Szwarcman, siedząca przede mną, uśmiechała się, kiwając przecząco głową. Na granicy kiczu. Na granicy… Jakże odmiennie rysowały się wcześniejsze koncerty wieliczkowe, choćby pełne skupienia Lamentacje De’ Cavalierego, Ciemne jutrznie Moralesa, napiękniejsze z wszystkich, choć nie w Wieliczce, Leçons de ténèbres De Lalande’a… Szczęściem „to” wróciło. Znowu z Wieliczki wracam w ciszy, niekoniecznie nawet mając ochotę komentować sam koncert. Mala Punica dwa lata temu i w tym roku połączone siły Vox Luminis i L’Archéon sprawiły, że świeczki mam w oczach, gdy myślę o tych przeżyciach.
Już w ubiegłym roku nie dostrzegłam problemu z kupnem biletów. W tym roku ograniczyłam się do Wieliczki – pierwszy próg to finanse; bilety na festiwal zawsze były bardzo drogie, przynajmniej dla przeciętnego melomana. Nigdy nie kupiłam karnetu, zawsze wybierałam pojedyncze koncerty według klucza: najpierw wykonawca – potem program – na końcu weryfikacja stanu konta. Dajmy na to taki Savall mógł w tym roku zagrać Haydna Siedem ostatnich słów Chrystusa na krzyżu – co z tego, że uwielbiam ten utwór, skoro za interpretacjami Savalla nie przepadam i zwykle „oglądałam” je z okien domu (dogodnie mieszkać na przeciwko świętej Katarzyny!), słuchając jednocześnie transmisji w radiowej Dwójce. Na marginesie, mamusia donosiła, że zdarzyło się sporo fałszów w tym wykonaniu, o czym być może w oficjalnych źródłach nie przeczytacie. Mamusia, aha, muzyk emerytowany, nie ża jakiś tam laik, co nie umie docenić. Za Savallem nie przepadam, na koncert nie poszłam. Za to Vivica Genaux mogłaby – jak dla mnie – śpiewać nawet Szła dzieweczka do laseczka – słuchałabym, zachwycałabym się, a wcześniej byłabym pierwsza w kolejce do kasy.
Próg pierwszy to zatem zawsze były finanse. Próg drugi to termin. Otóż niewiele mam wakacji – pracuję, powiedzmy to wprost: chaotycznie. Raz etat, raz freelance (chciałoby się napisać freelans, prawda? dalekie to od rzeczywistości…), raz to i to równocześnie. Wakacje to luksus. Taka Wielkanoc, gdy w Polsce życie zamiera (by zmartwychwstać, uspokajam pospiesznie), to idealny czas na wyjazd, odpoczynek, oddech. Muzyka, trudno, musi ustąpić.
Trzeci próg… eee, nie pamiętam, jaki mógłby być trzeci próg. Czy to ma znaczenie? Ważne, że w tym roku nie było problemów z miejscami, co więcej, wczoraj w Wieliczce sprzedawano wejściówki dla zwykłych ludzi. To było zdziwienie pierwsze.
Zdziwienie drugie to pierwsze rzędy. Jak już wspominałam, w pierwszych, heroicznych czasach Misteriów Paschaliów to właśnie ja tam siadałam, na pustych miejscach oficjeli. Potem zadowalałam się miejscami własnymi, tymi z biletu. Wreszcie wczoraj, choć panie z obsługi KBF bohatersko broniły wejścia do pierwszych rzędów „zwykłym” ludziom, to zionęło pustką. Zapraszano do nich znajomych, rodzinę, która uczciwie gdzieś dalej siadła, a jak tylko weszli muzycy, pewna pani, którą wcześniej odgoniono od przejścia do miejsc dla VIP-ów, zadowolona pokonała kilka metrów i siadła w drugim rzędzie. Brawa dla niej! Cała muzyka dla ludu! Dla ludu, właśnie: znowu zabrakło oficjeli. I to zarówno krakowskich, jak i radiowych, a przecież Polskie Radio to organizator festiwalu. Strach pomyśleć, ale to chyba dobra zmiana…
Zdziwienie trzecie to technikalia i logistyka. Krakowskie Biuro Festiwalowe przyzwyczaiło mnie do luksusu. Za kupę kasy otrzymuję znakomity poziom nie tylko wykonawców, ale i organizacji. A tu nagle Marcin Majchrowski z radiowej Dwójki mówi do mikrofonu, a my go nie słyszymy. Bo ktoś czegoś nie podłączył. W przerwie między utworami z kolei inny ktoś wszedł na zaimprowizowaną estradę i coś z niej zniósł (może się czepiam?). Wreszcie ktoś z kwiatami wyszedł je wręczać wykonawcom po numerze pierwszym w programie, po którym następował numer drugi. Nikt „ktosiowi” nie powiedział, jaka jest konstrukcja programu? Nie wspomnę tu o zdjęciach z festiwalowych wydarzeń. Nie wolno pstrykać fot w czasie koncertów, zawsze więc z wytęsknieniem czekałam na relacje fotograficzne zamieszczane na stronie następnego dnia. Także z wydarzeń, na których nie byłam. Tegoroczne zdjęcia są, no cóż, rozczarowaniem. Nie wierzycie? Sami popatrzcie (ale linka nie dam). Są super na instagramowy profil amatora festiwalu, ale nie jako oficjalna i – co za tym idzie – jedyna autoryzowana fotorelacja.
Zdziwienie czwarte nie jest zdziwieniem. Wyrosłam w krakowskiej Filharmonii i wiem, że jeszcze ostatni dźwięk koncertu nie wybrzmi, gdy przodownicy już biegną do szatni. Kto stoi w kolejce do szatni, ten ostatni… (cenzura). W Wieliczce jest bardziej dramatycznie: przecież trzy windy, zabierające osiem osób każda, czyli jeden wjazd to 24 sztuki, to przeszkoda. Wczoraj było gorzej niż pamiętam. Gdy prawdziwi słuchacze klaskali, a muzycy środkiem, między nami, schodzili, połowę słuchaczy wymiotło. Wyśmienici artyści wracali, by ponownie się ukłonić, ale mało nas zostało, by prosić o bis. No i nie było bisu, a szkoda. Na pocieszenie dodam, że dramatyczną gonitwę „kto pierwszy do szatni” zaobserwowaliśmy zimą ubiegłego roku we Wrocławiu, gdzie znakomity gmach Narodowego Forum Muzyki ma – excusez le mot – kretyńsko zorganizowane szatnie, wymuszające stanie w długich kolejkach.
Coś zatem, podsumowując, dzieje się z Misteriami Paschaliami. Czy po prostu po heroicznych czasach pierwszych festiwali, gwiazdorstwie i pompie środkowych, lekkim przygaszeniu ostatnich nastał czas schyłku? Może to związane z odejściem dyrektora artystycznego – Filipa Berkowicza, którego tegoroczny festiwal był ostatnim?
A może po prostu krakowska publiczność i turyści także nasycili się już muzyką barokową na tyle, że już nie muszą biegać na każdy oferowany koncert? Może obfitość takich festiwali sprawia, że Misteria Paschalia nieco przygasają? Przecież z analogicznymi wydarzeniami mamy do czynienia w Gdańsku, gdzie pojawiają się ci sami wykonawcy i trójmieszczanie nie muszą pielgrzymować do Krakowa – mam na myśli Actus Humanus. W Poznaniu to samo, nie wspominając o Wratislavia Cantans, który to festiwal po pewnym okresie poszukiwania tożsamości, nabrał wyraziście wysmakowanego charakteru. W samym Krakowie cyklicznie, co kwartał bodajże, odbywa się Opera Rara, czyli operowa odnoga Misteriów Paschaliów (na marginesie Actus Humanus i Opera Rara mają, hmm, taką samą oprawę graficzną). A jest jeszcze Muzyka w starym Krakowie, na którym to festiwalu mdlałam z wrażenia, słuchając niegdyś Anonymous 4 – dzisiaj to także festiwal, sądzę, w okresie burzy i naporu, szukający swojego miejsca na mapie krakowskich atrakcji. Jest tych wydarzeń mnóstwo (a na niektóre z nich bilety są znacznie tańsze, podpowiem), publiczność ma więc w czym wybierać. Dokąd zatem Misteria Paschalia zmierzają i czego spodziewać się w przyszłym roku?
No… naprawdę nie wiem. Ale pewnie i tak starannie przejrzę program, sprawdzę stan konta i grzecznie pójdę na koncert(y). A tymczasem posłuchajcie cudownego zespołu Vox Luminis.