Tag: polityka

Barnes, Foster Jenkins, Szostakowicz, Toscanini (pozornie name dropping blogpost)

W czasie, gdy zmagałam się z najnowszą książką Juliana Barnesa, The Noise of Time, czyli beletryzowaną biografią Dymitra Szostakowicza, widziałam też film Boska Florence. W obu tych dziełach pojawia się ta sama historia – o Arturo Toscaninim ofiarowującym płyty z nagraniami dokonanymi pod jego batutą. Tak to opisał J. Barnes, starając się wydobyć myśli D. Szostakowicza:

Toscanini was the worst. He had never seen the conductor in action; only knew him from records. But everything was wrong – tempi, spirit, nuance… Toscanini chopped up music like hash and then smeared a disgusting sauce all over it. This made him very angry. The ‘maestro’ had once sent him a recording of his Seventh Symphony. He had written back, pointing out the distinguished conductor’s many errors. He did not know if Toscanini had received the letter or, if so, understood it. Perhaps he had assumed it must contain only praise, because soon afterwards the glorious news reached Moscow that he, Dmitri Dmitrievich Shostakovich, had been elected an honorary member of the Toscanini Society! And shortly after that, he began to receive gifts of gramophone records, all conducted by the great slave-driver. He never listened to them, of course, but piled them up as future presents. Not for friends, but for certain kinds of acquaintance, those he could tell in advance would be thrilled. It was not just a matter of amour propre; or one that concerned only music. Such conductors screamed and cursed at orchestras, made scenes, threatened to sack the principal clarinet for coming in late[…].

W filmie Stephena Frearsa Arturo Toscanini niezapowiedziany odwiedza Florence Foster Jenkins, bogatą miłośniczkę muzyki, mecenaskę dużej części nowojorskiego życia muzycznego w czasie aktywności dyrygenta. Grająca tytułową rolę Meryl Streep wita go z uroczym amerykańskim akcentem włoskim powiedzeniem: „La mia casa è la tua casa”, na co dyrygent wręcza jej prezent – nagranie pod jego batutą („My recording” – jak mówi) The Bell Song (Air des Clochettes) z Lily Pons.

Kłopot w tym, że Toscanini nigdy nie nagrał z Lily Pons tej słynnej arii z Lakmé, opery, której autorem jest Léo Delibes. Taka filmowa wtopka, całkiem na marginesie nadmieniam o tym.

Po wyjściu dyrygenta następuje krótka wymiana zdań między głównymi bohaterami – milionerką i jej partnerem, St. Claire Bayfieldem.

– Ile chciał? – pyta Bayfield.

– Tysiąc. Ale dał mi płytę. – mówi Foster Jenkins, stawiając igłę na winylu. Sprawia wrażenie zachwyconej, podchodzi do Bayfielda, chwytają się za ręcę, jakby mieli zacząć tańczyć. Zbliżenie na plakat anonsujący koncert orkiestry NBC pod Toscaninim właśnie, z Lily Pons jako solistką. Czy taki koncert się odbył – pewnie w archiwach Carnegie Hall można sprawdzić…

Toscanini, gdy na niego teraz patrzę, stoi w nie najlepszym świetle. A jakie to światło było naprawdę? Nie wiem – to nie historia Toscaniniego. To historia przypadku, który sprawił, że te dwie sceny, jedna przeczytana, druga obejrzana, dotarły do mojej świadomości równocześnie. Być może go krzywdzą – nie wiem nawet, czy faktycznie prosił w taki sposób, jak w filmie przedstawiono o finansowanie przedsięwzięć muzycznych.

Jedna sytuacja bywa dla wielu dowodem na coś. Na czyjąś złośliwość, na chytrość, na despotyczny charakter. Dwie sytuacje potwierdzają pewność zyskaną za pierwszym razem (czy można potwierdzić pewność? Tak, w paranoicznym i pełnym absurdu świecie – tak). A ja mimo wszystko będę wątpić. Może i Toscanini zbyt równo z metronomem dyrygował, jak szwajcarski zegarek, jak polskie przedwojenne pociągi, ale może dzięki temu otrzymaliśmy zestaw idealnych temp?

Pisząc, wysłuchałam prawie w całości III symfonię Beethovena – Toscanini dyryguje NBC Symphony Orchestra, nagranie z 1949 roku. Lubię to nagranie. Mimo uprzedzenia Szostakowicza do tego interpretatora, u którego wszystko było złe, jak napisał Julian Barnes: tempo, dusza, szczegół.

Dlaczego jednak zmagam się z książką Juliana Barnesa? Tak, ciągle jej nie skończyłam, dawkuję ją niemal kropelkowo. Trudno czyta mi się dzisiaj o losach Szostakowicza – niby mi znanych czy ze szkoły, czy ze znakomitej książki Krzysztofa Meyera. Człowieka uwikłanego w historię bardziej niż przeciętny obywatel ZSRR. Człowieka spętanego historią, który jednakowoż pozostał ciągle wolny. A ta wolność, paradoksalnie, była jego więzieniem. Toutes proportions gardées porównuję jego przejścia z dzisiejszą sytuacją kultury. Wzdycham, zachowuję w notatkach celne zdania pisarza i dopiero przy nazwisku „Żdanow” się wzdrygam. Tyle już razy sama powiedziałam „żdanowszczyzna”, mając na myśli aktualny stan kultury w Polsce. Obiecuję, tak jak postanowiłam nie wyrabiać sobie opinii o Toscaninim na podstawie dwóch sytuacji w fikcji literackiej i filmowej, tak też zacznę zbierać do koszyczka owoce dobrej zmiany w kulturze, by na podstawie plonów móc moją pewność potwierdzić.

Książka Juliana Barnesa, muszę to dodać i podkreślić, jest wspaniała. Bardzo gorąco polecam!

LinkedInShare

Patriotyzm – rozmyślania na pustyni

Siedziałam wczoraj – 1 maja – w okolicach Pustyni Błędowskiej, na bardziej pustynnym terenie niż na samej pustyni można spotkać i plułam sobie w brodę, że nie zabrałam notesu, bo rozmyślałam o patriotyzmie. Czym był, czym jest, jakie były źródła polskiego patriotyzmu jeszcze w XIX wieku? Tego nowoczesnego patriotyzmu, bezpośredniego poprzednika późniejszej myśli narodowej (ale nie w wypaczonym sensie, jaki dziś w niej widzimy).
Rozmyślałam, oczywiście, przez święta majowe – także przez pierwszy maja (a może dzięki?).

I do czego doszłam?

Niewiele mi wyszło. Przypomniałąm sobie kilka książek, które na ten temat czytałam. Przypomniałam sobie kilka tekstów, które sama kiedyś na ten temat pisałam. Przypomniałam sobie kilka powiedzeń – np. księcia Adama Jerzego Czartoryskiego: „Najpierw być, potem jak być”.

Czyli ojczyzna ponad wszystkim innym, czyli miłość do ojczyzny, która ma spowodować jej odrodzenie. Czyli miłość do ojczyzny – patriotyzm właśnie – mająca moc sprawczą, moc odradzającą, moc wyzwoleńczą. A potem będziemy się zastanawiać nad tym, jaka ta ojczyzna będzie.

I tu widzę, niestety, pewien problem polskiego patriotyzmu: idziemy w bój jak dorożkarskie konie, odzyskujemy wolność, ale nie wiemy, co z nią zrobić. Cały nasz zapał, cała miłość, cały patriotyzm idą z dymem, bo brak możliwości stworzenia czegoś konstruktywnego w ogólnym chaosie.

Na szczęście Ojcowie II Rzeczypospolitej mieli bardzo konkretne plany na Polskę. Ojcowie II Rzeczypospolitej – dlaczego nie ma takiego pojęcia? Ubolewam, że nie ma wśród nich matek – Matka Polka jednakowoż zasłużyła na odrębne potraktowanie (i kto wie, może ją potraktuję kiedyś). Ale Ojcowie II RP? Co z nimi? Dlaczego kłócimy się o Piłsudskiego, Dmowskiego i innych, a nie potrafimy zjednoczyć ich w jedność, ich walki w jedną walkę, ich programów scalić jednym wspólnym mianownikiem? Niepodległością i patriotyzmem. Ojcowie – pisałam – mieli konkretne plany na Polskę, wiedzieli, jak zabrać się do roboty.

Trudno się temu dziwić, bo ich kolegami lub wychowawcami byli Niepokorni – nie ideolodzy, lecz wychowawcy, których społeczność tak przenikliwie wychwycił Bohdan Cywiński. Praktyczne pokolenie ukształtowane w ideach pozytywistycznych, które zdawało sobie sprawę z tego, że romantyczne hasła pięknie wyglądają na sztandarach, ale te same sztandary obcym wojskom zdają się na to, by je o kant dupy wytrzeć. Przepraszam. Nie chcę urazić, chcę przejaskrawić.

Ojcowie II Rzeczypospolitej wiedzieli, że patriotyzm to jedno, a pragmatyzm oparty o ów patriotyzm jest drugą rzeczą. Ojcowie III Rzeczypospolitej zapamiętali apele księcia Czartoryskiego, ale z lekcji Dmowskiego, Piłsudskiego, Paderewskiego i innych zapamiętali tyle, ile student III roku historii pisze w eseju pt. „Porównaj myśl ideową Józefa Piłsudskiego i Romana Dmowskiego”, co uzupełnili wiedzą o tym, że owi panowie właściwie nie rozmawiali ze sobą, bo brak im było wspólnego języka, a Paderewski na dodatek knuł coś w Szwajcarii, przy dobrym winie i serach, z widokiem na Leman.

Ojcowie III RP nie mieli lekcji u Niepokornych, ale w ich sercach, niestety, wyryło się tylko romantyczne zawołanie „Najpierw być!”. Nikt nie był specjalistą – może L. Balcerowicz? Każdy musiał sie uczyć wszystkiego: od ekonomii po systemy polityczne, od garnituru zamiast sweterka po sztućce do sałaty, od rosyjskiego do angielskiego… Jednego nie musieli się uczyć. Patriotyzmu, odartego z pragmatycznej myśli pozytywistycznej, za to krzyczącego: „O wolność naszą i waszą!”, patriotyzmu, któremu jakże łatwo było w ferworze walki nie myśleć o tym „jak być”, ale po prostu „być”. Takie to polskie, chciałoby się powiedzieć… Jakoś to będzie.

I jest. Jakoś? Jakoś. Patriotyzm uwolniony od ciężaru pracy, jaki mu dołożyli pozytywiści, sprawił się nieźle i sprawia się nadal. Ojcowie II RP skrzętnie wykorzystali ten balast pracy, manipulując nim zręcznie, tworząc państwo sprawne (choć ideologicznie wątpliwe – nie przeczę i nie ukrywam). Jednocześnie udało im się wychować społeczeństwo zdrowo myślące (w większości) o kraju, nie tylko z powodu wielodekadowej niewoli, lecz również dumne z dokonań wielkich Polaków, wielkich Polek. Kornel Makuszyński w Uśmiechu Lwowa to pokazuje – przyjezdną sierotę oprowadza po mieście przygodny lwowiak, pokazując nie tylko Cmentarz Orląt, ale i Politechnikę, chwaląc dokonania uczonych polskich.

Kto dziś by tak oprowadzał? Bo właśnie tu, w tym miejscu (jakież to symboliczne miejsce pamięci w nomenklaturze Pierre’a Nory) widzę problem naszego współczesnego patriotyzmu: goły, romantyczny, z zanikiem mięśni, o kośćcu przeżartym krzywicą, o zębach połamanych na drzewcach sztandarów… Za to krzyczący o wolności naszej, waszej, mojej, twojej (bo przecież na dotychczasowe uprzejmie pluralis musiał się nałożyć indywidualizm doświadczeń, znak przełomu XX i XXI wieku w Polsce), krzyczący o „jedynym” możliwym patriotyzmie, tym wykluczającym (który polski patriotyzm dobrze znał w XIX wieku: to tatuś nacjonalizmu, z natury swej zawsze ekskluzywnego, w znaczeniu nieco innym niż ekskluzywny salon masażu – nic nie poradzę, że w teorii tak się przyjęło nacjonalizm wykluczający nazywać także ekskluzywnym).

Cóż bowiem innego można robić, gdy brak mięśni i trudno przypodobać się apelami o ciężką pracę nad tym „jak być”? Krzyczeć można…

Krzyczą zatem, nasi ideologowie z bożej łaski, krzyczą o „jedności” i o „jednomyślności” i o „jedynym” prawdziwym wytłumaczeniu kilku zjawisk. Ich taktyka – według mnie – jest zakrojona na wiele lat. Odwołują się do najprostszych wydarzeń historycznych, o których każdy coś gdzieś słyszał (Grunwald -> zły Niemiec, rozbiory -> zły Rosjanin, Napoleon -> zły Francuz, zimna wojna -> zły Amerykanin, a tylko Polak nigdy nikogo nie zawiódł, bo na sztandarze ma „Za wolność naszą i…” – czyją, czyją? TAK! „Waszą”*. Obniżyli poziom edukacji (już lata temu, przypominam działalność Romana Giertycha), bo, jak wiadomo, głupimi łatwiej się manipuluje. Teraz, korzystając z osiągnięć kilku sportowców, Euro 2012 i zdoby czy Rzymian na tym polu (pamiętacie? panem et circenses) wiodą społeczeństwo na sznurku.

Te wykluczenia, które przykładowo podałam, mają tylko Polaka umocnić w przekonaniu, że po pierwsze odróżnia się od innych, ale też, że jest od nich lepszy. Głupi, niewykształcony Polak uwierzy w każdą brednię, a sport wzmocni miłość do ojczyzny (brak rozróżnienia władza-ojczyzna), czyli wzmocni niczym nie poparty patriotyzm. Bo dziś nie trzeba już nic robić, by czuć się dumnym Polakiem.

Jechał naprzeciwko mnie, jakiś model mercedesa chyba. Środkiem stosunkowo krętej drogi. Zjechałam na pobocze. Wróć: tam nie było pobocza. Zjechałam na oddzielony białym pasem żwir, przechodzący od razu w las, gdzieniegdzie wbijający się w drogę, niemającą nawet numeru. Minęliśmy się na tzw. gazetę. Bo kierowca tego chyba mercedesa pomyślał sobie: „Dla mnie nie będzie miejsca? Dla Polaka?”. Może mu coś przypisuję, może w ogóle nic nie pomyślał (pewnie to nawet jest bardziej prawdopodobne). Ważne, że taki właśnie jest nasz patriotyzm. Nic nie stoi za pustą dumą, a sztandary dawno na sportowe banery przerobiono.

Nasz patriotyzm to dziś już nawet nie hurrapatriotyzm, lecz pusta duma. Dlaczego tak myślę? Bo widzę, do czego – w imię patriotyzmu – nawołuje się. Nie do pracy, lecz do wspominania. Nie do działania, ale do opłakiwania. Nie do poczucia dumy tyle z własnych, ile z dokonań przodków.

* Oryginalnie w odwrotnej kolejności, żeby nie było, że nie wiem.

PS Coś i coś na temat I.J. Paderewskiego i jego mieszkania w Morges, niedaleko Lozanny w Szwajcarii.

PS2 Stanisław Koźmian napisał wspaniałe słowa na temat Szczawnicy, na poparcie mojej tezy o innym ciężarze gatunkowym patriotyzmu w II RP. Wprawdzie napisał je przed końcem XIX wieku, ale wyraził myśli, które pozostały w odbiorcach jego słów. Zamieściłam ten cytat także w komentarzu do postu. To PS2 dodaję 3.05, przeczytawszym mój własny tekst ponownie, nadal się z nim zgadzając.

 

S. Koźmian, Szczawnica, Kraków 1884, s. 1.

Komentarz, cz. 1

Komentarz, cz. 1

Komentarz, cz. 2

Komentarz, cz. 2

Komentarz, cz. 3

Komentarz, cz. 3

LinkedInShare

Margaret Thatcher vs J. Edgar Hoover, czyli oglądam filmy

J. Edgar vs Iron Lady. Bliźniacze filmy – oba o wielkiej postaci z historii świata XX wieku, oba usiłują zdemitologizować głównego bohatera, oba pokazują jego słabość i na tym zdaje się, że wyliczanka „oba” się kończy.

Posłuchaj, jak przemawiał J. Edgar Hoover

Posłuchaj, jak przemawiała Margaret Thatcher (słynne „No, no, no”)

Meryl Streep vs Leonardo DiCaprio

Ona dostała Oskara, on nie dostał nawet nominacji, choć przeobrażenie, jakie przeszedł Leo było o wiele głębsze niż to, którym poddano Meryl. To nie tylko kwestia akcentu, zmiany głosu, sposobu wypowiadania się (niepowtarzalnego i charakterystycznego w przypadku obu tych osób), charakteryzacji… To sprawa także otrzymanego materiału: Meryl Streep doskonale poradziła sobie ze słabym materiałem na film; Leonardo DiCaprio mistrzowsko zagrał w świetnym filmie. Wydawałoby się 1:0 dla Leo…

Dlaczego Leonardo?

Odniosłam wrażenie, że M. Streep jako M. Thatcher sprawdziła się tylko w „młodszej” wersji i, jak dla mnie, nie sprostała byłej pani premier w starszym wieku, w ciężkiej chorobie. L. DiCaprio natomiast „dojrzewał” razem z J. Edgarem Hooverem, co było o tyle trudne, że płaszczyzny czasowe w filmie były dość mocno pogmatwane. W filmie C. Eastwooda nie pasował mi jedynie głos pierwszoplanowego aktora: u starego człowieka nadal brzmiał nieco zbyt młodzieńczo. M. Streep głos zmieniała, ale grając zniedołężniałą psychicznie, brzmiała niewiarygodnie. Jej głos dobiegał jakby z tuby, był nienaturalnie przyklejony do odtwarzanej postaci.

Dlaczego J. Edgar, a nie Iron Lady

O ile realizatorzy filmu o Iron Lady skupili się na niej słabej, nie wiadomo dlaczego walcząc z mitem „żelaza” za pomocą choroby, o tyle twórcy filmu o dyrektorze FBI, najpotężniejszym człowieku dwudziestwiecznej USA, jego wszechmocnemu ego przeciwstawili alter ego, w postaci zwyczajnego człowieka, jego zwyczajnych słabości i jego zwyczajnych chwil załamania (trzy takie momenty są bardzo wyraźne w filmie, być może nawet zbyt przerysowane, ale przez Leonardo zagrane wspaniale).

Choroba M. Thatcher w filmie jest na drugim biegunie jej niegdysiejszej władzy, to polaryzacja uderzająca w oczy widza tak, że aż przestaje być wiarygodna, staje się oczywista i, wykorzystywana uporczywie do końca filmu, zaczyna nudzić.

Przeciwnie C. Eastwood, który subtelnie posłużył się aluzjami na temat prywatnego życia Hoovera i jego zamotania, uwikłania w oficjalny wizerunek, który stał się również jego prywatnym obliczem. Otrzymaliśmy dzięki temu ekranową postać dyrektora FBI o wielu twarzach: nie o dwu obliczach, jak w przypadku M. Thatcher.

Oba filmy są zupełnie inaczej zrealizowane i mają inny cel – tak mi się wydaje, choć poszukiwanie celu zrobienia filmu o „takiej” M. Thatcher to zadanie karkołomne i, w moim przypadku, zakończone niepowodzeniem.

Walka z duchami – matka vs Denis

Margaret Thatcher w filmie Phyllidy Lloyd walczy z duchem męża, Denisa, który choć zmarł, jest cały czas obecny przy niej, gdy z pola widzenia znikają żyjący. Przebywa w świecie duchów, o czym reżyserka nieustannie nam przypomina. Nie wiemy jednak, czy są to zwidy chorej starszej pani, czy to jej świadoma obrona przed rzeczywistością, która wielką panią premier przerosła (utrata władzy rozumiana jako sytuacja nie do opanowania).

J. Edgar Hoover walczy z matką. Jakże jednak mocować się z Judy Dench, którą C. Eastwood obsadził w roli matki Hoovera? Wybór trafny; za tą aktorką „idą” jej role, kreacje kobiet silnych. Chcemy czy nie chcemy, widzimy w niej Elżbietę I, przed którą nawet dyrektor FBI chyli czoła. W przejmującej scenie przyznawania się matce przez syna do „nielubienia” kobiet, słyszy od niej, że wolałaby mieć martwego syna niż syna-narcyza. Jedno zdanie, które usłyszane przez młodego człowieka w tej filmowej wizji pokonuje alter ego Hoovera, spychając je do niebytu. Bohater sięga do tych wspomnień, jak możemy się domyślać, dopiero w ostatnim dniu życia, gdy po raz pierwszy – podkreślam: w filmowej wizji – decyduje się okazać uczucie Clyde’owi Tolsonowi, swemu partnerowi (przy czym słowo „partner” ma tu wiele znaczeń…).

Oboje zatem żyją w cieniu ducha, choć dla premier Wielkiej Brytanii to ostatnie lata, a dla Amerykanina – całe życie. Ta walka jednakowoż jest przedstawiona bardziej wiarygodnie w drugim przypadku. Nie przekonuje nawet mające być dramatycznym przełomem pakowanie ubrań Denisa; Meryl Streep je pakuje aktorsko świetnie, lecz nie wykorzystano tu symboliki pakowania jako żegnania się, a jej łopatologiczne ukazanie (standardowe worki na śmieci, bezładnie upychane w nich sztuki odzieży) nie daje takiej głębi wyrazy, jak mimo wszystko przerysowana scena pożegnania z matką dojrzałego Hoovera, przebierającego się w jej suknie, szarpiącego na sobie jej korale – one mogą się rozsypać, on, dyrektor, nie ma do tego prawa.

Znaczące, zapamiętane sceny

Uwaga, bardzo to subiektywne (jakby to, co w poprzednich częściach subiektywne nie było). Otóż z całej Iron Lady w pamięć zapadła mi scena spotkania z amerykańskim sekretarzem stanu, spotkanie poświęconego brytyjskiej interwencji na Falklandach. Tu, rzeczywiście, Meryl Streep wspięła się na aktorski parnas, ale też ta scena została wyjątkowo dobrze napisana. Trudno bowiem doceniać odtwarzane przez aktorkę przemówienia w parlamencie, jej naśladowanie głosu (i jego przemian) – aktorstwo to przecież nie tylko imitacja pierwowzoru! Zatem ta jedna scena pozostanie w mej pamięci, świadcząc niewątpliwie na korzyść aktorki, ale nie przesądzając o całym filmie.

W przypadku J. Edgara mam trudność z wyborem. Nie zdecyduję się na wspomnianą scenę paracrossdressingową*, bo, jak już wspomniałam, uważam, że jest przerysowana (choć świetnie zagrana, podkreślam). Nie zdecyduję się także na scenę załamania głównego bohatera, płaczącego, nieobecnego w pracy duchem (niewyobrażalne). Nie wybiorę także sceny wyznania miłości przez Clyde’a Edgarowi (jej nie przerysowanie, ale gwałtowność mnie powstrzymuje, aczkolwiek przyznaję rację temu, kto tę scenę wymyślił: jak inaczej mężczyzna może wyznać drugiemu mężczyźnie miłość w tych czasach, w tej sytuacji – zależności zawodowej i wobec tego, że ów drugi to J.E. Hoover…). Zdecyduję się na scenę na wyścigach, gdy obaj panowie są już w wieku zaawansowanym i Clyde przeżywa udar. To kwintesencja – według mnie – troski Hoovera o współpracownika, najbliższego człowieka i jednocześnie wyraz jego najwyższego egoizmu, wyzierającego z każdego kadru filmu. Tu, w tej scenie, poznajemy go jako człowieka, którego rozumiemy i z którym współ-czujemy. Ta scena uwypukla także inną: gdy Clyde Tolson puka do drzwi gabinetu dyrektora FBI, a ten do pracownika spisującego jego biografię mówi: „Ignoruj go”. Później dopiero dociera do nas, jak bardzo realizatorzy filmu wykorzystali relację obu mężczyzn.

Takiej sceny jak wspomniana scena z wyścigów zabrakło w filmie o Margaret Thatcher. Jej „człowieczeństwo” poznajemy tylko przez pryzmat wyobrażeń reżyserki i scenarzystki, a nie składając w całość podobne wyobrażenia reżysera i scenarzysty filmu o J.E. Hooverze i informacje prawdziwe bądź krążące plotki.

Jeszcze jedno, drobiazg odnoszący się tak do gry aktorskiej, jak i sposobu realizacji filmu: twarz. Z filmu o Żelaznej Damie zapamiętałam, że miała ona „jedną” twarz, kamienną raczej niż żelazną – jakby Meryl Streep przez „bogatą” charakteryzację nie była w stanie zmienić wyrazu twarzy. Leonardo DiCaprio jest centralną postacią filmu, tak też jest filmowany, jest na niego wiele zbliżeń, poznajemy tak różne jego oblicza, że chcąc nie chcąc, domyślamy się, że to człowiek o wielu twarzach.

Kobieta vs mężczyzna

W ten oto sposób dochodzę do wniosku, że kino ciągle nie radzi sobie z filmami o kobietach. J. Edgar został zrobiony przez ekipę męską o mężczyźnie; Iron Lady – przez kobiety o kobiecie. Choć nagrody przypadły temu drugiemu filmowi, to oceniam go niżej, także w kategoriach stereotypów genderowych.

Wewnętrzne rozdarcie Margaret Thatcher w filmie o niej to tęsknota za mężem chwilami wręcz ocierająca się o żal za wybranie polityki zamiast życia z nim (choć uprzedzała go, że nie będzie kobietą myjącą filiżanki, o czym dowiadujemy się nawet z zajawki filmu). Twórczynie popadły tu w nieszczęsny stereotyp, nakazujący kobietom wybierać, podkreślony w wielu miejscach (np. złe relacje z córką to efekt wyboru). Pani premier, Żelazna Dama, jest słabą kobietą, która wybrała drogę siły.

W przypadku filmu o Hooverze jego twórcy nie muszą się uciekać do przeciwstawienia siły i słabości, bo słabość głównego bohatera jest tylko uzupełnieniem jego charakterystyki, a nie cechą równoważącą potęgę (jak w drugim z filmów). Mężczyzna może ujawniać słabości, a kobieta w połowie jest słabością. Czy właśnie tak należy postrzegać taką kobietę jak Margaret Thatcher? Mam tu duże pretensje do realizatorek. W wymiarze edukacyjnym zastanawiam się, co ten film przekaże młodym kobietom? Nieważne, że była jedną z osób trzęsących światem w drugiej połowie XX wieku. Ważne, że na koniec zabrakło jej chłopa.

Reasumując

Nie, nie będzie podsumowania. Wszystko, co miałam do powiedzenia – powiedziałam. Żal mi, że Leonardo DiCaprio, jeden z moich najulubieńszych aktorów, niezwykle utalentowany, fenomenalny wręcz aktor, nie został doceniony ani za tę rolę, ani za wszystkie poprzednie. Mam nadzieję, że to się zmieni. Mamy go w pamięci jako bohatera na Titaniku, a zapominamy o tak doskonałych kreacjach jak w Złap mnie, jeśli potrafisz, Aviator, Gangi Nowego Jorku czy rewelacyjna Infiltracja. Jest dla mnie mistrzem przeobrażeń, czego dowiódł, kreując J. Edgara Hoovera. Czekam na jego Gatsby’ego, który w tym roku nadejdzie i szykuję się na przegląd filmów z boskim Leo, co i wszystkim czytającym ten tekst polecam.

Żelaznej Damy mi szkoda. Zasługuje na lepszy film, być może zasługuje na lepszego reżysera.

Trailery

* Karkołomne słowo, ale to jedyna aluzja w filmie do ponawianych od lat plotek o upodobaniu J.E. Hoovera do crossdressingu.

LinkedInShare

Polityczny manifest

Stronię od polityki. Słusznie. Chyba? Na pewno. Polityka nie tylko mierzi, ale przede wszystkim dzieli, a ja mam ambicje łączenia, tworzenia wspólnoty i raczej zapominania o tym, co przyczynia się do przekształcania pęknięcia w betonie w przepaść. Przypadkowa wirtualna rozmowa sprawiła jednak, że zaczęłam się zastanawiać nad pewną sprawą, coraz bardziej dzielącą społeczeństwo, w którym przyszło mi żyć. Społeczeństwo, z którym przyszło mi się jednoczyć i coraz częściej rozstawać. Zanim przejdę do owej sprawy, krótkie westchnięcie.

Jakże łatwo kategoryzujemy: ty jesteś z prawicy – ty popierasz lewicę*. Ty chcesz mniejszego związku z Brukselą – ty pragniesz, by Unia Europejska organizowała część naszego życia. Ty nawołujesz do rozliczenia funkcjonariuszy służb sprzed 1989 roku – ty powołujesz się na „grubą kreską”, a żadne z was nie pamięta, że gruba była linia… Ty protestujesz przeciwko wyprzedaży majątku narodowego – ty pytasz, co to znaczy „narodowy” i spokojnie prywatyzujesz, twierdząc, że przyczynia się to do wzrostu bogactwa. Ty jesteś prawicą o poglądach lewicowych – ty masz zapędy kapitalistyczne, a lewicą jesteś, bo tak w legitymacji partyjnej stoi. Ty chcesz Polski mocarstwowej w kontekście międzynarodowym – ty polskie mocarstwo widzisz w kontekście międzynarodowym. Ty dążysz do wyjaśnienia katastrofy pod Smoleńskiem – ty… właśnie. Co „ja”? 

„Ja” bowiem, kryjąca się pod tym drugim „ty”, opowiadająca się po lewej stronie, sama nie wiem, czego chcę, a co mi się wmawia, że chcę. Nie tylko w tej jednej sprawie. W wielu, wielu innych. Ciągle słyszę „ten Twój Tusk”. Odruchowo myślę o Tuskocie, kotku moim rudym, którego jedyną przewiną jest, że w premierowym ubarwieniu ma futro.

Mój Tuskot, ale nie „ten Twój Tusk”.

Premier, niezmiennie rudy, podejrzewam wzbudza takie emocje, bo siwizna nadal na materiałach rządowych jest niedostrzegalna. To, w naturalny sposób powoduje zazdrość. 

W życiu bym na Donalda Tuska nie głosowała (wybaczcie zwierzenie i wybaczcie zwolennicy PO za odrzucenie), bo jestem zwolenniczką lewicy. Nie poparłabym partii niby-centrum, a za taką uważam PO. Na kogo jednakowoż mam głosować? 

Na Sojusz Lewicy Demokratycznej, skompromitowany kompletną bezwładnością wewnętrzną, zupełnym brakiem ideologii i koniunkturalizmem kadrowym sprawiającym, że partia teoretycznie młoda, nadaje się do terapii na oddziale geriatrycznym oraz wspomagania Buerlecithin, bo pamięcią nie błyszczy? 

Na Ruch Palikota, który jest kolejną odsłoną pseudolewicowego myślenia w tym kraju, w którym wystarczy krzyknąć „jestem antyklerykalny i popieram aborcję”, by zyskać odznakę „pierwszego towarzysza” i poparcie wszystkich lewaków szukających, komu swój głos zaprzedać. Mnie, niestety, uparcie się wydaje, że Ruch Palikota, ta nazwa, kieruje nas sematycznie ku temu, czym faktycznie jest. Uwaga, wulgarne to wyjaśnienie: Janusz Palikot patrzy na nas z plakatów, zapowiada „Dni otwarte”, faktycznie chce nas wszystkich wyruchać i zrobi to publicznie, jak w seksualnym rekordzie świata.

Która jeszcze partia plasuje się po stronie moich sympatii politycznych?** I co to w ogóle znaczy, moje sympatie polityczne… Otóż to, chyba nie wiem. Chyba, bo już mi wszystkie polityczne upodobania zohydzono, i chyba nie wiem, bo ideologicznie, to mogę sobie wierzyć nawet w UFO, szkoda tylko, że sprowadza się taka wiara do utopijnego postrzegania świata. Pozwolę sobie więc nie rozwijać moich upodobań politycznych, kwitując je tylko niewyraźnym stwierdzeniem: lewica w bardzo tradycyjnym pojęciu znaczenia. Bardzo tradycyjnym. Trochę to manifest z mojej strony, ale manifest potrzebny, bo, żywię nadzieję, już nigdy nikt do mnie nie powie „ten twój Tusk”.

To mała pestka „ten twój Tusk”, Premierze – wybacz! Wybacz, bo posługuję się Twym, Premierze, nazwiskiem egzemplarycznie. Cóż jednak poradzę, że właśnie Ty, Premierze, stałeś się postacią-emblematyczną wszystkich przeciwników MNIE i to właśnie Twoim nazwiskiem szermują, gdy starają się MNIE dosięgnąć. Właściwie powinnam Cię, Premierze, ścigać sądownie, bo każda Twoja kolejna wpadka powoduje, że na mnie spada coraz więcej „tenTwójTusków”. Przykro mi, Premierze, że Twoje osiągnięcia nazywam wpadkami, ale pragnę, by było to jasne, zanim przejdę do następnego, zasadniczego punktu programu. Fragment tekstu do tego miejsca można bowiem nazwać „uwagami wstępnymi” lub „zarysowaniem sytuacji”. 

Dowiedziałam się – wracam do wirtualnej rozmowy – że lewica (czyli ja również) nie pragnie wyjaśnienia katastrofy pod Smoleńskiem. Przede wszystkim nie chce tego „ten twój Tusk” (to z innych rozmów), który robi wszystko, by się nie udało tej sprawy doprowadzić do satysfakcjonującego rozwiązania. 

I tu się zachowam perfidnie, bo, po przydługich uwagach wstępnych, temat zasadniczy potraktuję nad wyraz skrótowo, choćby po to, by nie wdawać się w zbędne, mogące przeciwko mnie świadczyć rozważania. 

Otóż uważam, że nie należy rozwiązywać zagadki katastrofy pod Smoleńskiem jako najważniejszej sprawy, która dotyczy naszego kraju. Nie znaczy to, że uważam, że to jest sprawa drugorzędna czy w ogóle nieważna. Nie. Według mnie należy spokojnie zajmować się nią „w tle”. Inaczej zawsze będzie się postrzegać Polaków jako tych, dla których interes partykularny ważniejszy jest niż cokolwiek innego – co nie jest złem samo w sobie, lecz nieszczęsną zaszłością naszej historii. I tak patrzy się na nas jak na wariatów, machających szabelką, krzyczących: „Polska, Polska!”, a przez to traktuje z lekceważeniem ogarniającym nas samych i dotyczące nas sprawy. 

Gdybyśmy potrafili odłożyć sprawę katastrofy pod Smoleńskiem oficjalnie na bok, gdybyśmy umieli zająć się innymi rzeczami – pozornie ważniejszymi, a faktycznie mającymi tylko przykryć „tę” sprawę, którą by się drążyło w niewidoczny na pierwszy rzut oka sposób, jestem przekonana, że zyskalibyśmy dużo dużo więcej. Machiavelli pisał, że trzeba być nie tylko lwem, ale i lisem. U nas jest się tylko lwem, szkoda, że najczęściej pijanym. 

Najważniejsze co widzę w kontekście tej sprawy, to podział, który coraz silniej wytwarza się w społeczeństwie. Sztuczny podział, bo powstający na podstawie wyobrażeń – wracam do podziału „ty-ty”. Jak wytłumaczyć, że ja również chcę wyjaśnienia katastrofy pod Smoleńskiem? Jak mam to powiedzieć komuś, kto odpowiedź zacznie od „tenTwójTuskowania”? Zaraz potem dowiem się, że sprzedaję kraj i zdradzam naród. Nie mówię nic. Czasem tylko nadmieniam, że jestem „lewaczką”, czym wywołuję uśmiech politowania na twarzy mego prawicowego interlokutora.

Konkluzja? Otóż brak. Nie ma konkluzji w tym temacie, poza apelem na zakończenie mojego manifestu politycznego, który manifestem wcale nie jest – to zaledwie moje prywatne wyżalenie się na polityczną scenę, na której brak reprezentującej mnie partii, odpowiadającego mi ugrupowania. Ach, apel, tak. Proszę, przestańcie do mnie mówić „ten Twój Tusk” i proszę, przestańcie mnie utożsamiać z partią rządzącą. Przestańcie odmawiać mi prawa do być patriotką – jestem tak samo patriotką, jak i wy, tylko inaczej definiuję to pojęcie. Przestańcie odmawiać mi prawa do głoszenia mojej prawdy, jak i ja nie zmuszam was do zamilczenia. Przestańcie wyobrażać sobie, że wiecie, jakie są moje poglądy polityczne i zanim pobijecie mnie o Smoleńsk, to, proszę, zapytajcie mnie, czy chcę wyjaśnienia katastrofy pod Smoleńskiem… 

 

* Okazuje się, że jedynym polem spotkań jednego i drugiego „ty” jest debata o ACTA, gdy wszyscy, jedni i drudzy, jednoczą się przeciwko Premierowi Tuskowi. O Premierze – czytaj dalej w tekście. 

** Celowo piszę o partiach, bo inaczej musiałabym tu wspomnieć o środowisku „Krytyki Politycznej”, której, choć należy oddać pobudzenie lewicowych serc do żywszego bicia i lewych półkul mózgu do aktywniej przebiegających procesów myślowych, to jednak ja osobiście lubiłabym zarzucić, że najbardziej spełnia się w kąpaniu we własnych sokach fizjologicznych i, zyskując samouznanie, osiąga plateau, w czasie którego ukrwienie organów zaangażowanych blokuje realną ocenę sytuacji kontekstowej. A tak, to zdanie, daję sobie samej plusika w dzienniku, brzmi jak wyjęte z licznych tekstów felietonistów KP, za których czytaniem, przyznaję, nie bardzo przepadam… (chyba dlatego, że po prostu nie lubię czytać. Nieprawda. Lubię czytać, ale inna literatura mnie wciąga). 

LinkedInShare