Tag: podróże

Z Ryanairem się kopać (przygoda spod Paryża)

Szybka podróż do Paryża, najszybsza z wszystkich w ostatnich szesnastu miesiącach. Zazwyczaj spędzam tam dwie noce, trzy dni na intensywnej pracy. Wracam bardziej zmęczona niż wyjechałam, bogatsza w kilogram nabyty dzięki bagietkom, serom i magdalenkom. Odpoczywam w samolocie i na lotnisku. Wróć. Odpoczywałam. Właśnie dlatego powstaje ten post, całkiem niekulturalny, bo moje drobne przyjemności lotniskowe odeszły w przeszłość.

Rzadko mam okazję i ochotę (przede wszystkim to drugie) napisać takie słowa, taki właściwie wpis w księdze skarg i zażaleń. Po raz kolejny jednak przekonałam się, że Ryanair deprawuje ludzi. Sprawia, że zwykli ludzie, pracownicy lotnisk, stają się równie zajadli w swojej nienawiści, chęci dręczenia innych, co bohaterowie eksperymentu Zimbardo w roli więziennych strażników.

Ryanair ma zasadę jeden człowiek – jeden bagaż kabinowy o określonych wymiarach. Lotniska Europy „upiększyły” granatowe kratki, w które nieszczęśni podróżnicy upychają swoje walizki, torby, torebki, plecaki…

Nie daj boże, że z kratki wystaje brzuch plecaka lub rączka walizki. Skasują za nie. Powiedzmy jednak, że to jest zasada, na którą godzimy się, my, podróżnicy, zaznaczając odpowiedni checkbox w formularzu internetowym przy zakupie biletu.

Jednak to, co dzieje się na lotniskach, z których samoloty Ryanair latają, zaczyna przypominać szykanowanie pasażerów. W Warszawie na przykład (pozytywny) liczbę bambetli na człowieka sprawdza się w kolejce do bramki, czyli tuż przed przejściem do autobusu zawożącego do samolotu. W Beauvais natomiast (negatywny przykład) cieć w żółtej kamizelce liczy każdemu bagaże na początku kolejki do kontroli bezpieczeństwa.

W tym właśnie tkwi istota szykan. W czasie kontroli bezpieczeństwa trzeba wyjąć komputer i osobno go przepuścić przez skaner. Niekiedy również dotyczy to telefonów. Te rzeczy trzeba wypakować z torby, plecaka, walizki czy innych podróżnych akcesoriów, co trwa tym dłużej, w im więcej toreb są one włożone: laptop jest w swoim laptopowym „domku”, następnie jest włożony do torby, na końcu torba do walizki. Przy cieciu wszystko trzeba tak spakować, po czym, dwadzieścia metrów później, rozpakować. I zapakować (jak najszybciej, bo długo zbierających rzeczy z taśmy za skanerem nienawidzą inni podróżni, czekający na swoje pinkle), a następnie przejść do hali odlotów (hali, tak, bo lotnisko w Beauvais doczekało się nowego terminala, trzy razy większego niż dotychczasowy pawilonik).

W hali odlotów przez moment jest się wolnym człowiekiem. Siadam więc przy kawie, całkiem niezłej, wypijam wodę Evian, nabytą po kontroli (na marginesie: ograniczenia dotyczące przenoszenia własnej wody, wody z zewnątrz, przez kontrolę bezpieczeństwa, uważam za skuteczne lobbowanie kilku dystrybutorów napojów, którzy sprzedają wodę i inne napoje po horrendalnych cenach w sklepikach lotniskowych), sprawdzam powiadomienia z G+, maile i tak dalej – do utraty baterii. Wiem jednak, że za godzinę lub nawet mniej, będę musiała stanąć w kolejce do bramki, gdzie po raz kolejny sprawdzi się mój bagaż, jego liczbę, objętość i czasem nawet wagę. Wszystko to w atmosferze przypominającej eksperyment Zimbardo.

Ludzie, którym dano niewielką władzę nad innymi oraz narzędzia karania podróżnych (opłata za dodatkowy bagaż, gdy damska torebunia nie mieści się w walizce kabinowej, opłata za dodatkowy bagaż, gdy woda kupiona w lotniskowym sklepie podnosi wagę walizki o 10 dkg itd.) wykorzystują swoje kompetencje. Trudno mi nawet rozwijać tę myśl, jak sądzę, zrozumiałą i oczywistą, z punktu widzenia przyzwoitości, kultury zachowania, logiki działania, ergonomii (do tej ostatniej jeszcze powrócę). W potocznej dyskusji takie zapędy określono by słowem „nazistowskie”.

Cieć w żółtej kamizelce kazał mi włożyć torbę, w której miałam laptopa, trzy telefony, tablet i inne rzeczy osobiste, do kabinowej walizki. Uprzejmie odparłam, że zrobię to przed wejściem do samolotu, bo przy kontroli, do której mam dwadzieścia metrów, muszę tę torbę wyjąć. W nieuprzejmych słowach poinformował mnie, że jeśli nie spakuję tu i teraz, to nie przejdę. Spakowałam. Przeszłam pięć kroków i, gdy skupił się na panu z aparatem fotograficznym wiszącym na szyi, wyjęłam. Podszedł do mnie i jeszcze bardziej nieuprzejmie powiadomił, że łamię regulamin linii lotniczych. Zapytałam, gdzie w regulaminie stoi, że kontrola liczby bagaży odbywa się właśnie tu, przed kontrolą bezpieczeństwa, a nie po niej. Nie powiedział nic, a ja dodałam, że uprzejmie proszę o wydrukowanie i podanie mi tego regulaminu o miejscu przeprowadzania kontroli. Na szczęście dla mnie cieć musiał zająć się kolejnymi nieszczęsnymi pasażerami. Doszłoby niechybnie do dzikiej awantury.

Francja jest w mojej opinii najbardziej ergonomicznym krajem świata. Wszystko, co można uprościć, skrócić, ułatwić, załatwić za jednym zamachem, jest tu tak zorganizowane. Efektywność Francuzów przy krótszym dniu pracy w porównaniu z Polakami jest trudna dla mnie do oszacowania, ale zdecydowanie przewyższa naszą polską mrówczą pracowitość, niestety, najczęściej bezmyślną i nieuporządkowaną. Napotkanie tego typu idiotycznej regulacji w tym kraju mnie zaskakuje. Skąd się to bierze, zastanawiam się.

Otóż według mnie cała odpowiedzialność spada na Ryanair. To linie lotnicze wymuszają na ludziach takie zachowanie, powodowane chęcią zysku, żerujące na każdym najdrobniejszym potknięciu pasażerów. Nie ma tu miejsca na ludzką słabość i okazywanie życzliwości, liczy się wynik, liczba dziennie skasowanych osób. Słynna historia pasażerki, która nie poleciała, bo nie spakowała do bagażu książki trzymanej w ręce wydawała mi się wyjątkowa i absurdalna. Teraz już wiem, że to norma, nie absurd. Pracownik musi się wykazać, a ponieważ, jak pisałam wcześniej, dano mu narzędzia, którymi może – dla własnej korzyści i zysku linii – represjonować (toutes proportions gardées) podróżników, to korzysta z nich ekstensywnie.

Do Francji latam dość często, służbowo. Nie ode mnie zależy, które linie zostaną wybrane. Obiecuję sobie jednak solennie: jeśli prywatnie będę lecieć gdziekolwiek, to nie dam zarobić ani pół grosza linii, która w tak bezmyślny sposób deprawuje ludzi, pracowników swoich i pracowników lotnisk.

PS Na dodatek Ryanair robi wszystko, by stewardessy pracujące w tej linii wyglądały źle. Noszą uniformy z taniego materiału w wyjątkowo nietwarzowych kolorach (w kolorze spranego żółtego bluzki i spódnice wyblakłoszafirowe). Zamieniając się w handlarki (zimne i ciepłe przekąski), zakładają dziwaczne ni to fartuchy, ni podomki, skutecznie maskujące ich kształty. Szkoda, bo to często prześliczne dziewczyny. Jednocześnie Ryanair dba o to, by stewardzi wyglądali atrakcyjnie w swoich śnieżnobiałych koszulach i ciemnogranatowych marynarkach.

 

PS PS Słusznie zauważono, że nie ma tu komentarzy, więc w celu wypowiedzenia się, zapraszam na G+.

Screen Shot 2015-06-28 at 15.25.44

LinkedInShare

SimeSitem 2013 – targi muzealne w Paryżu

Nie udało mi się, niestety, przy okazji ostatniej wizyty w Paryżu, wstąpić do niedawno opisanego muzeum na lotnisku. Pech sprawił, że leciałam LOT-em, który operuje w Terminalu 1 paryskiego lotniska CDG, a muzeum jest w Terminalu 2 (czyli mniej więcej 15 minut jakimkolwiek środkiem lokomocji dalej).

Tym razem w Paryżu natomiast rozpoczęłam wstępne rozmowy o nowych projektach w dziedzinie informatyki dla kultury i sztuki, a przede wszystkim przeżyłam trzy dni na wielkich targach sprzętu i usług muzealnych SimeSitem, które co roku, w ostatnich dniach stycznia, odbywają się w podziemiach Luwru, a dokładnie w centrum handlowo-konferencyjnym Carrousel du Louvre. Tym razem targi trwały od 29 do 31 stycznia.

Targi muzealne

To największe tego typu targi w Europie. Odbywające się naprzemiennie w Lipsku i Kolonii Mutec i Exponatec gromadzą o wiele mniej wystawców. Ściągają też nieporównywalnie mniejszą liczbę zwiedzających. Odbywają się w listopadzie; wśród wystawców obecnych w Paryżu krążyła plotka, że na ostatnim Muteku rozstawiono dwadzieścia stoisk, pośród których smutni zwiedzający plątali się, nie zamieniając z nikim słowa. Kłopot w tym, że w Polsce jedyne targi muzealne odbywają się w Kielcach, niejako przy okazji salonu wyposażenia kościołów*. Jeśli ktokolwiek z Polski pojedzie na targi muzealne, to właśnie do Lipska. Tam zaś spotka go rozczarowanie.

Nie da się tego powiedzieć o SimeSitem. Przede wszystkim samo miejsce robi wrażenie – trzeci rok z rzędu mówię, że „idę do pracy do Luwru”. Jest to, niewątpliwie, nadużycie, ale jednak wysiadam zawsze na stacji Palais Royale – Musée du Louvre i, wchodząc pod ziemię, mijam oszklone galerie antycznej rzeźby, zbiory samego Luwru. Carrousel du Louvre to natomiast olbrzymie przestrzenie pod ziemią, przeznaczone przede wszystkim do handlu, na konferencje, targi, a nawet do gry w piłkę. Jest tam też spory amfiteatr (należący do École du Louvre). Jeśli wyobrazimy sobie, że pod nimi mieszczą się jeszcze inne hale oraz parkingi, na które zajeżdżają nie tylko samochody osobowe, ale także autokary czy olbrzymie ciężarówki wiozące kolejowe wagony, to rozmach tego przedsięwzięcia, ukończonego w 1993 roku, tym bardziej nas przytłoczy.

Targi SimeSitem mają długą historię. Powstały z połączenia dwóch cyklicznych wydarzeń: Sime, corocznego salonu muzeów, i Sitem, podobnie odbywających się co roku targów usług i sprzętu dla muzeów i, ogólnie, dziedzictwa kulturowego. Sime, czyli Międzynarodowy Salon Muzeów i Wystaw odbywało się w latach 1988–1996, Sitem zaś – Międzynarodowy Salon Technologii Muzealnych – w latach 1991–2006. Odświeżając Sime, połączono te targi z Sitem, wiążąc tym samym świat muzealników i muzeów ze światem firm dostarczających tym instytucjom usług i produktów. Patronem targów są francuskie ministerstwa: Kultury i Turystyki. Targi przeżywają wzloty i upadki; w ubiegłym roku wystawcy prorokowali powolny upadek SimeSitem i wyczerpanie się formuły dość ekskluzywnego salonu wystawienniczego, który działa w niedofinansowanej branży, a wysila się na styl niemalże targów motoryzacyjnych. Mimo to, w tym roku, mam wrażenie, targi przeżyły odrodzenie (bynajmniej nie za sprawą odnowienia formuły). Wystawców było ponad stu. W porównaniu z 2011 i 2012 rokiem nie tylko ta liczba się zmieniła, ale również ich profil stał się bardziej zróżnicowany, pod względem kraju pochodzenia i proponowanych usług czy sprzętów. Co roku na targach staram się zastanowić, jaka branża cieszy się największą popularnością u zwiedzających. Usiłuję też zgadnąć, co będzie się działo za rok.

2011: Mobilna eksplozja

Dwa lata temu zdecydowanie dominowały narzędzia mobilne i aplikacje mobilne dla muzeów. Stosunkowo niedawna (wtedy) premiera iPada (kwiecień 2010) zaczęła rewolucjonizować rynek tego rodzaju usług. Na dodatek niewielu muzealników miało już do czynienia z tabletem; było to coś nowego, coś z czym chcieli się zapoznać. Prezentacje nie polegały na pokazywaniu aplikacji czy to na smartfony, czy na tablety**, lecz na demonstrowaniu samego sprzętu. Kto miał iPada, dysponował magią i władzą. Ludzie dotykali i sykali z wrażenia. Wokół stoisk oferujących rozwiązania mobilne kłębił się tłum taki, jak pod Apple Store’em (który, na marginesie, także mieści się w Carrousel du Louvre). Efekt amazing przykrył wszystko inne, co można było obejrzeć na targach.

2012: Skanowanie muzealiów

Spodziewałam się, że także w 2012 roku to aplikacje mobilne i wykorzystanie „smartnarzędzi” w muzeach (zarówno wewnętrzne, jak i zewnętrzne***). W międzyczasie jednak rewolucja iPada przeszła w fazę ewolucji. W 2012 roku na każdym stoisku były tablety (głównie na Androidzie, co mnie trochę zaskoczyło – we Francji słynącej z miłości do Apple), które na nikim nie robiły wrażenia. Ot, narzędzie służące do prezentacji jak każde inne. Hitem tego salonu były skanery. I te 2D, i te 3D. Chyba każdy wystawca zeskanował sobie głowę na jednym ze stoisk, chyba każdy zwiedzający mdlał z wrażenia prędkości skanowania książek. Skanery skłaniały do wyobrażania sobie, że gwoździem następnych targów będą galerie online (proste myślenie: najpierw digitalizujemy, potem prezentujemy w internecie), muzea wirtualne itd.

Wyjeżdżałam z Paryża, zastanawiając się nad tym. I tym razem nie udało mi się trafić.

2013: Zarządzanie kolekcjami

Tegoroczne targi, do których jeszcze nie mam dystansu, a ciągle bolą mnie po nich nogi (trzy dni stania na stoisku to, uwierzcie, duży wysiłek) przyniosły – przynajmniej dla mnie – dużą niespodziankę. Niekwestionowanym królem targów okazały się systemy do zarządzania kolekcjami, czyli branża, w której działam. I to wbrew tegorocznemu tematowi:

czyli „Waloryzacja potencjału dzięki marketingowi, fundraisingowi i komercjalizacji”.

W najśmielszych marzeniach nie podejrzewałam, że nie ten temat stanie się najważniejszy, choć, oceniając z perspektywy czasu, można było to zainteresowanie przewidzieć. Kilka elementów powinno było mnie doprowadzić do tego wniosku, tymczasem byłam przekonana, że rok 2013 będzie rokiem agencji zajmujących się marketingiem muzealnym (ze specjalizacją w marketingu internetowym i naciskiem na media społeczne) lub/i rok firm tworzących scenografię muzealną. Celowałam zatem stosunkowo niedaleko od tematu wybranego przez organizatorów.

Dlaczego zarządzanie kolekcjami?

Post factum potrafię wskazać następujące przesłanki:

  1. Ogólna sytuacja w zakresie komputeryzacji. O ile polskie muzea aktualnie borykają się z wprowadzaniem danych do komputerowych baz (czyli przenoszeniem kart tradycyjnych, drukowanych i wypełnianych ręcznie bądź na maszynie), o tyle wiele muzeów francuskich skomputeryzowało inwentarze nawet we wczesnych latach 80., a masowo odbywało się to w latach 90. Pracują na tych bazach do tej pory, utrzymując przestarzałe komputery tylko po to, by odpalać na nich komputerowe katalogi. Dzisiaj brak wsparcia technologicznego; nierzadko firmy, które je tworzyły, już dawno nie istnieją albo wchłonęły je największe koncerny światowe i niszowe projekty muzealne zaginęły gdzieś w głębinach ich trzewi.
  2. Rozwój narzędzi usprawniających pracę na kolekcjach muzealnych (z uwzględnieniem specyfiki tych baz danych). Nie będę rozwijać szczegółowych zagadnień (mam nadzieję, że znajdę czas na ich omówienie jedna po drugiej), ale mam na myśli tak różne zjawiska, jak: 1. przesunięcie nacisku z pracy na aplikacjach desktopowych na aplikacje webowe i przechowywanie danych w chmurze, 2. możliwość wprowadzania danych różnymi kanałami i synchronizację bazy (np. aplikacja desktopowa + aplikacje webowe + aplikacje mobilne), 3. coraz częstsze stosowanie w bazach muzealnych ontologii informatycznych oraz sieci semantycznych, 4. konieczność komunikowania się baz danych nie tylko między sobą (współpraca między muzeami), ale także z innymi serwisami (publikacja w internecie, Europeana itd.). Patrząc tylko na tych kilka problemów, z którymi muszę się mierzyć w codziennej pracy zarówno dla instytucji polskich, jak i francuskich, wydaje mi się, że mogłam się była domyślić.
  3. Jednak trzecią przesłanką, która powinna była mnie upewnić, że stoisko przeżyje oblężenie spragnionych nowych systemów do zarządzania kolekcjami muzealników (podobnie jak i stoiska konkurencji) były warsztaty i wykłady zorganizowane w ramach targów. Na 26 wydarzeń tego typu, cztery odnosiły się do zarządzania kolekcją i wykorzystywania baz komputerowych. To 15%, czyli znaczący odsetek. Przyznać jednak muszę, że zainteresowanie nimi było niewielkie. Szczególnie w porównaniu z mistrzowskimi warsztatami prowadzonymi przez Nancy Proctor, gdy przestrzeń przeznaczona na konferencje pękała w szwach. W sumie szkoda, muszę przyznać, bo z tego, co zdążyłam usłyszeć, cztery prezentacje firmowe poświęcone kolekcjom, były ciekawsze i bardziej innowacyjne niż to, co zaprezentowała pani Proctor w zakresie innowacji, nomen omen. Najwyraźniej idee przez nią propagowane jeszcze nie zakorzeniły się na tyle silnie w muzeach europejskich, by publika muzealna była gotowa przejść do kolejnych tematów.

 

Tymi kolejnymi tematami jest właśnie zarządzanie kolekcjami, wykorzystanie nowych technologii nie tylko do wzmacniania roli muzeów na zewnątrz, lecz przede wszystkim do tego, co stanowi jądro pracy muzealnej: opracowywanie obiektów, precyzyjny opis, zarządzanie ruchem muzealiów, słowem – tworzenie bazy wiedzy o elastycznym modelu danych, odwdzięczającej się pracującym na niej muzealnikom rezultatami wyszukiwania. Dopiero bowiem posługując się tymi narzędziami wewnętrznymi, mając kolekcję w pełni skatalogowaną, możemy przechodzić do tego, co propaguje Nancy Proctor. Niestety, warunki zewnętrzne nie sprzyjają temu, by można było spokojnie skupić się na pracy na samej kolekcji – to już jednak inny temat.

Kończąc

Targi SimeSitem z roku na rok pokazują coraz silniej, że rośnie znaczenie usług i produktów przeznaczonych na zewnątrz (nawet w kontekście zarządzania kolekcjami zawsze pada pytanie: jak można ten system wykorzystać dla tzw. szerokiej publiki, czyli jak ten system integruje się np. z galerią online, z aplikacjami mobilnymi). Liczy się komunikacja ze zwiedzającymi, udostępnianie informacji, otwartość. To widać i w tym, co oferują wystawcy, i w tym, o co pytają zwiedzający.

Wracam więc z Paryża pełna gotowości do pracy, wzbogacona kilkoma cennymi uwagami, którymi podzielili się odbiorcy w czasie prezentacji systemu na naszym stoisku. Obejrzałam dokładnie ofertę konkurencji, upewniając się, że pod względem funkcjonalności systemom, które współtworzę, nie brakuje nic, a wręcz przewyższają firmy działające na rynku światowym w zakresie ergonomii czy modelu danych. Zaczynam myśleć o kolejnym SimeSitem i o tym, co za rok w największym stopniu będzie zaprzątać muzealników i ich komercyjnych partnerów. Stawiam – ponownie – na marketing w mediach społecznych i, ogólnie, komunikację muzeów z odbiorcami ich oferty.

Nie zrobiłam, niestety, zdjęć – jestem marnym fotografem, na dodatek wyposażonym tylko w aparat w zamulonym smartfonie. Zachęcam do przyjazdu za rok na SimeSitem, przyjazne stoisko pełne ludzi mówiących po polsku z pewnością tam będzie!

* Mam na myśli Sacroexpo i Expositio. Może jest to teren do zagospodarowania?

** To lekka przesada: w 2011 roku, w styczniu, mogliśmy mówić tylko o iPadach; tablety na Androidzie, nie wspominając o innych systemach, dopiero raczkowały).

*** Jako wykorzystanie wewnętrzne rozumiem: 1. używanie przez pracowników np. tabletów do pewnych czynności wewnątrz muzeum, 2. tworzenie stanowisk multimedialnych z wmontowanymi tabletami lub smartfonami, 3. tworzenie aplikacji uzupełniających zwiedzanie wystawy, wykorzystujących QR kody, przetwarzających obiekty na wystawie za pomocą rozszerzonej rzeczywistości itd. 4. tworzenie przewodników na wystawę (audio/multimedialnych) w formie aplikacji, do ściągnięcia przez zwiedzających na ich własne urządzenia lub wypożyczania urządzeń przez instytucję. Wykorzystanie zewnętrzne zaczyna się w punktach 3 i 4, gdy zwiedzający wychodzi z aplikacją muzealną poza gmach i, na przykład w domu, przegląda kolekcję udostępnioną online w postaci galerii czy też zwiedza wirtualne wystawy tematyczne. Innym rodzajem wykorzystania zewnętrznego jest tworzenie aplikacji służących do zwiedzania miasta (np. Londinium, o którym już pisałam), z zastosowaniem geolokalizacji, rozszerzonej rzeczywistości itd.

LinkedInShare

Pasażerów oczekujących na lot uprasza się o przejście do muzeum

Podróżni, których lot rzucił na paryskie lotnisko Charles de Gaulle do terminalu E2 mogą od kilku dni, czekając na swój lot, pójść do muzeum.

Muzeum otwarte od pierwszego do ostatniego lotu

 Godziny otwarcia uzależnione są od rozkładu lotów, a samo muzeum mieści się w sąsiedztwie luksusowych butików wolnocłowych. Powierzchnia wynosi 250 m², aranżację wnętrz ograniczono do modnych elementów: szkła, drewna i metalu. Za poziom i program wystaw odpowiedzialny jest były dyrektor Musée d’Orsay, Serge Lemoine, a całym projektem (także pod względem finansowym) kieruje Francis Briest*.

Wystrojem wnętrza zajął się Nelson Wilmott z pracowni Nelson Wlmott Architecte. Ze zdjęć wynika, że obiekty prezentowane są za szybami, a do muzeum wchodzi się z całym podręcznym bagażem.

Źródło: http://www.goldenflyer.com/actualites/aeroports-paris-inaugure-musee-gratuit-…>© Aéroport de Paris. 

Wystawy czasowe

 Odbywać się tu będą sześciomiesięczne wystawy czasowe, na które dzieła wypożyczać mają największe, najświetniejsze francuskie instytucje kultury (choć jeszcze nie zdecydowano dokładnie które instytucje to będą…). Aktualnie jest to pokaz rzeźb Augusta Rodina zgromadzonych w wystawie zatytułowanej „Skrzydła chwały”. Nie zdziwcie się więc, jeśli w ciągu najbliższych sześciu miesięcy wybierzecie się do Muzeum Rodina, by obejrzeć słynny „Pocałunek”. Nie jest obecnie do obejrzenia w miejscu, gdzie przynależy, bo znajduje się wraz z pięćdziesięcioma innymi obiektami z tego muzeum na lotnisku.

Muzeum extra muros

Za znak naszych czasów można uznać to, że muzeum nie może czekać, aż zwiedzający przyjdą do niego, lecz samo musi wyjść do zwiedzających. Czy jest to ostateczne wyjście muzeów ze swoich gmachów? Organizowanie wystaw extra muros przyczyniało się do upowszechniania wiedzy o muzeach. Jednocześnie te instytucje, dotychczas niemal wyłącznie kojarzone z gmachami, zaczęły tracić wymiar fizyczny. Proces ten podtrzymują wystawy wirtualne i aplikacje mobilne.

 

Wykluczenie

 Muzea miały być instytucjami demokratycznymi. Jak Luwr, w którym udostępniono maluczkim wszystko to, co do tej pory tylko najwięksi świata tego mogli podziwiać. Teraz następuje proce odwrotny: muzeum udostępnia swe zbiory tylko wyróżnionej grupie podróżników, nagradzając ich tym samym dodatkowo (bo sama podróż, każda, jest według mnie nagrodą). Czy muzeum na lotnisku nie jest spełnieniem idei antydemokratycznej? Na sześć miesięcy wprawdzie, ale jednak spowoduje wykluczenie. „Obiekt dostępny na wystawie czasowej w terminalu E2” ­– nie będzie komuś przykro, gdy, wysupławszy kilkanaście euro na wystawę w Musée d’Orsay odczyta z tabliczki na pustym miejscu na ścianie powieszonej, że wszystkie najlepsze Manety, Renoiry i inne szykują się do odlotu w terminalu pasażerskim? To wykluczenie. Podobne do tego, o którym myślę, ilekroć napotykam na aplikację dla smartfonów i tabletów, która za „jedyne 3,99 USD” ofiaruje więcej informacji niż uzyskasz w samym museum. Ktoś, kto nie ma takiego urządzenia lub nie może sobie z różnych powodów pozwolić na wydanie paru dolarów/euro, nie uzyska dostępu do dodatkowych informacji.

Oczywiście, można powiedzieć, że, paradoksalnie, na lotnisku więcej osób zobaczy „Myśliciela” Augusta Rodina niż w muzeum jemu poświęconym, nawet jednak jeśli na lotnisku sztuka czy – szerzej – muzealia mogą zyskać większy poklask niż w ich pierwotnym miejscu prezentacji, dlaczego to jest w terminalu, z którego odlatuje się do Ameryki i do Azji?

Żródło: Wikipedia.

Pytanie wybrzmiewa, a na jego tle dorzucę: za kilka dni będę na lotnisku CDG, przylecę tam, a parę dni później stamtąd odlecę, do Krakowa, nie do Pekinu czy Nowego Jorku, i słynnych rzeźb Rodina nie zobaczę. Czuję się wykluczona.

Cel

Opłakując swoją stratę, zastanawiam się nad celem utworzenia takiego muzeum. Podniesienie poziomu kultury u pasażerów samolotów? Eksponowanie tego, co i tak w magazynach jest ukryte, bo brak miejsca wystawienniczego – to rozumiem, ale dlaczego zabierać obiekty z ich oryginalnego miejsca prezentacji, by je na lotnisku wystawić?

Szukam analogii – poza Amsterdamem, gdzie lotnisko już ma swoje muzeum. Różni je jedno: Rijksmuseum jest jedyną instytucją wystawiającą zbiory na lotnisku. Poza tym to samo – zbiory są dostępne tylko dla pasażerów.

Cień podobieństwa znajduję w zupełnie innym miejscu: w Brazylii państwo będzie fundować kulturalne stypendia. Pracownicy najmniej zarabiający, za pośrednictwem pracodawcy, uzyskają voucher o wartości 25 USD na pokrycie wydatków kulturalnych: kina, książek itd. Będą do tego dopłacać 10%. Widzę olbrzymi potencjał korupcyjny (gdzie będą to wydawać?) i przyrównuję do sztuki na lotnisku. Nie, nie ma analogii. Tylko jak voucher dla ubogich, by ich przybliżyć do kultury, Rodin stanie się grantem dla podróżników, jak pisałam, dodatkowo podnosząc wartość podróży.

Naprawdę nie potrafię dostrzec celu i nie chodzi tu o mieszanie kultury wyższej z niższą czy o to, że w muzeum trzeba będzie pilnować swoich bagaży jak na lotnisku. Pomocy! Jaki jest cel?

Wartość obiektów 

Co w najbliższej przyszłości stanie się z samymi obiektami, dla których tworzy się coraz to nowy kontekst prezentacji. Jaką rolę odgrywa sama wystawa? Oglądając obiekty sztuki na lotnisku sprowadzamy je do najniższego możliwego poziomu (między zakupem wody na drogę, ostatnią wizytą w toalecie, a sprawdzaniem na tablicy odlotów, czy na nasz samolot jest nadal opóźniony). A może, przeciwnie, to my wyzwalamy się i unosimy na wyżyny sztuki, metaforycznie wznosząc się nad lotnisko, zanim fizycznie wzniesie nas ponad nie samolot? Czy Mona Lisa, którą może kiedyś także na CDG wywiozą, odsłoni jakąś swoją tajemnicę, oglądana przy dźwiękach zapowiedzi „Pasażerowie lecący do Tokio lotem numer trzy tysiące dwieście dwanaście proszeni są o przejście do bramki numer trzydzieści osiem”?

 

Źródło: AFP Photo/Eric Piermont

Pierwotny zachwyt, który pojawił się we mnie, gdy przeczytałam o tym przedsięwzięciu, minął. Nie wiem, kiedy polecę w takie miejsce, przez Paryż, by zajrzeć do lotniskowego muzeum. Pisząc te słowa, zdałam sobie sprawę z dwóch rzeczy, które potraktuję jako konkluzję dla tego tekstu.

Po pierwsze latam w niewłaściwym kierunku, a raczej mieszkam w niewłaściwym miejscu. Gdybym do Paryża leciała ze swego domu w San Francisco, wpadłabym na CDG na Rodina. Kraków tej szansy nie daje. Mimo to spróbuję się wedrzeć do muzeum, a jeśli mi się uda, opowieść o tym z pewnością was nie minie.

Po drugie celem powstania tego muzeum są pieniądze. W sytuacji gospodarczej, w której do wyboru linii lotniczych musi przyciągnąć to, jak jest zorganizowana przesiadka, muzeum na lotnisku w Paryżu dodaje atrakcyjności Air France. Czyli cel jest oczywisty: kasa.

Na tym zakończę moje dywagacje na temat lotniskowego muzeum. Z dwojga złego popieram wystawy organizowane w centrach handlowych, gdzie także sztuka wchodzi między ludzi. Centra handlowe nie wymagają jednak karty pokładowej, upoważniającej do wejścia.
* Można powiedzieć, że jest to prywatne przedsięwzięcie tych panów; pan Lemoine odkąd już nie jest dyrektorem, jest doradcą w domu aukcyjnym, którego współwłaścicielem jest pan Briest.

Screen Shot 2015-06-28 at 15.14.58

LinkedInShare

Gdańsk–Kraków, Eurolot, 16.11.2012, garść wspomnień

Tatusiowi i Napoleonowi, którzy gdzieś na lawetę wstąpili…

Światła za oknem migotały. Deszcz rozbijający się o szyby okienek rozpraszał lampy lotniskowe, nadawał im kształty choinek, ubranych na biało, żółtawo i niebiesko. Błyskały, nie migotały. Samolot stał spokojnie, podobnie spokój zachowywała stewardessa, uśmiechająca się miło, mimo niemal dwugodzinnego opóźnienia lotu, mimo mgły, która opanowała całą Polskę i pewnie dużą część regionu, mimo zdenerwowania i głupich żartów niejednego pasażera. Światła za okienkami o zaokrąglonych rogach błyskały i nie wiedziałam już, czy jestem może w przybranym odświętnie Kazachstanie, czy ciągle nie odleciałam z Gdańska. „Personel pokładowy przedstawi Państwu procedurę stosowaną w przypadku lądowania awaryjnego…” – nie, nikt z nas nie miał ochoty oglądać tego najpopularniejszego spektaklu świata, odgrywanego codziennie w setkach, w tysiącach może lotów, które każdego dnia zabierają w powietrze niezliczoną liczbę pasażerów.

Chcieliśmy polecieć, gdziekolwiek, choć latanie we mgle to ryzykowny sport w tym kraju, kraju mgłą spowitym. „Dlaczego nie możesz ich spytać, kiedy polecicie?” zdenerwowany głos w słuchawce domagał się odpowiedzi, ale to była ostatnia rzecz, którą chciałam słyszeć, sama zdenerwowana, ze łzami spakowanymi pod powieką i gotowymi do drogi, jak sześćdziesięciu trzech współpasażerów lotu, w stu procentach obłożonego. „Trzy czwarte tego lotu to Kraków” – powiedział pan, który już się zdążył rozeznać. „Czy panu proponowano podróż autokarem do Krakowa?” – ośmielił się spytać inny, chyba nieśmiały pasażer, gestykulujący dłońmi o długich, pięknych palcach. Światła za oknem zaczęły migotać, gdy przez nie – a może przez ich wizualizacje rozproszone deszczem i wiatrem – przelatywał płyn odladzający, pod ciśnieniem wytryskiwany z sikawki uniesionej na dźwigu razem z silną, halogenową lampą. Jej światła nic nie było w stanie rozproszyć.

„Pani do Krakowa czy do Katowic?” – ten sam pasażer zwrócił się do mnie. „Do Krakowa” – odparłam z uśmiechem. Po jego wyrazie twarzy widziałam, że lecimy w tym samym kierunku, tylko złym samolotem. „Do Katowic, a co potem?” – zainteresował się. „Przyjeżdża ktoś po mnie, mam szczęście, a pan?” – byłam miła, zapytałam. „I ja mam szczęście” – uśmiechnął się. Moje szczęście skończyło się, gdy doszły do mnie słowa „akumulator”, „laweta”, „czekamy”. „Martwię się” – miało mi przejść przez głowę i bać się miałam bardziej niż przed startem we mgle.

„A dokąd ty lecisz?” – wysepleniło putto stojące na fotelu przede mną, przechylające się przez oparcie, usiłujące na mnie polecieć. Nie, nie zapytało tak. „Wohin fliegst du?” usłyszałam. „Nach Köln” – podjęłam konserwację, świadoma przewagi, jaką putto miało nade mną w tym języku. „Ich auch” – odpowiedziało i zapomniało na szczęście o mnie, zwracając się z tym pytaniem do następnego pasażera. Zapytało o to samo wszystkich naokoło, a następnie skierowało uwagę na stewardessę, uprzejmie proponującą kanapki w cenie dnia. Równie uprzejmie i ona mu powiedziała: „Alle fliegen nach Köln”. „Sicher?” – upewniał się malec, płci, jak to u putto, męskiej.

Tym razem siedziałam w samolocie, w którym niewielka część pasażerów leciała we właściwym, podstawowym kierunku, a trzy czwarte (jak dowodził pan rozeznany) leciało nie tam, gdzie trzeba, czyli do Krakowa. Procedura już się zakończyła i światła za miękko wykończonymi okienkami przesuwały się. Okno od zewnątrz pokrywała mieszanina deszczu i środka do odladzania skrzydeł, dobiegały mnie przez nie nieregularne kształty różnobarwnych choinek. Tak przybrane było Ałmaty, jakby tam cały rok trwało Boże Narodzenie. Samolot stał się wehikułem czasu. Rok 2006, przylatuję do Kazachstanu po raz pierwszy i przez chwilę zastanawiam się, czy na pewno Święta już minęły, bo miasto udekorowano lampkami, choinkami, neonami, światełkami… Trudno znaleźć jedno ciemne miejsce – poza moją ulicą, rzecz jasna.

Las choinek przekształcił się w rząd jednobarwnych, niebieskich choinek, silniki zawyły, ciśnienie wbiło mnie na sekundę w fotel. Pan obok mnie zacisnął długie palce na szaliku, porządnie złożonym na kolanach. Samolot wydawał kosmiczne dźwięki, za oknami zapanowała mgła. Spodobała mi się myśl, że to ultradźwięki urządzenia lotniskowego, naprowadzającego, który ma nam pomóc w precyzyjnym starcie. Zgaszone światła w kabinie tworzyły wyjątkową atmosferę, a że od niemal trzech godziny tworzyliśmy gromadę zdenerwowanych, zmęczonych, przerzucanych z kąta w kąt owieczek, pojawiły się głosy. Odezwał się jeden z najweselszych panów w samolocie (ten, który po kolei wszystkich pytał, czy boją się lecieć w takich warunkach, żartowniś) „Wzywamy kosmitów na pomoc!”.

„Czy jest jeszcze szansa skorzystania z toalety?” – uprzejmie spytała pani roznosząca zapach sklepu indyjskiego. Panowie rozmawiali o cenach autostrad i ich stanie („Następnym razem z Gdańska na Kraków lecę autobaną, strasznie dużo jeżdżę”). „Mogę się zastanowić, który kolor chcę wybrać?” – pogrymasiłam nad koszykiem z batonikami, zielonymi, czerwonymi i żółtymi. Pan obok odmówił, poradziłam grzecznie, żeby jednak wziął. „Szanowni państwo, mówi kapitan” – usłyszeliśmy – „W Katowicach wylądujemy za około 35 minut” – ciągnął – „temperatura na miejscu plus jeden stopień Celsjusza, widzialność 1600 metrów, warunki dobre, aktualnie jesteśmy około 16 kilometrów przed Łodzią i kierujemy się w prostej linii do celu”. Dystans między Gdańskiem a Krakowem tylko pozornie wynosi 600 kilometrów.

Wybrałam batonik czerwony, pan obok w końcu żółty. Pani ze sklepu indyjskiego wyszła z toalety, kapitan skończył mówić, a panowie od autostrad przerzucali się brzydkimi słowami na temat Głównej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad, a szczególnie skurwysyńskim działaniom tej agencji w okolicach Łeby. Szkoda mi się zrobiło właśnie ich; Pomorzanie, trafią do Katowic w środku nocy, a jeszcze późnym wieczorem ominęło ich umówione spotkanie w Krakowie. Rozeznany pan zrobił turę po samolocie, sprawdzając, czy aby wszyscy nadal lecimy w jednym kierunku i nikt nie próbował wysiąść we Włoszczowej. Niedomknięte drzwi toalety trzęsły się, za oknem nie można było dostrzec już nawet migoczącego światełka na skrzydle, znaku migającego w rytm uderzeń serca: pi pim, pi pim, pi pim. „Może już nie żyję?” – przemknęło mi przez głowę, ale nie, żyłam. Zobaczyłam Katowice na horyzoncie, widoczność naprawdę 1600 metrów, ale tylko z góry, bo na dole pewnie panuje mgła, a na samochodach może osiadł szron, zwiastujący nadejście jeszcze trudniejszych chwil.

Miałam o czymś pisać. O muzeach, oczywiście. Nie o wirtualnych, lecz o digitalizacji i o konserwacji. „Cabin crew, prepare cabin for landing”. Dziękujemy państwu za wspólną podróż.

To był dopiero początek.

Lot Gdańsk-Kraków z 16.11.2012 r., z godz. 20.30 nie odbył się, lot Gdańsk-Katowice z tego samego dnia, z godz. 19.35 był opóźniony prawie 2 godz. Dziękuję firmie Eurolot za inspirację. 

 Współpasażerowie sportretowani w rzeczywistości mieli niektóre z przypisanych im cech. 

LinkedInShare