Tag: książki

Barnes, Foster Jenkins, Szostakowicz, Toscanini (pozornie name dropping blogpost)

W czasie, gdy zmagałam się z najnowszą książką Juliana Barnesa, The Noise of Time, czyli beletryzowaną biografią Dymitra Szostakowicza, widziałam też film Boska Florence. W obu tych dziełach pojawia się ta sama historia – o Arturo Toscaninim ofiarowującym płyty z nagraniami dokonanymi pod jego batutą. Tak to opisał J. Barnes, starając się wydobyć myśli D. Szostakowicza:

Toscanini was the worst. He had never seen the conductor in action; only knew him from records. But everything was wrong – tempi, spirit, nuance… Toscanini chopped up music like hash and then smeared a disgusting sauce all over it. This made him very angry. The ‘maestro’ had once sent him a recording of his Seventh Symphony. He had written back, pointing out the distinguished conductor’s many errors. He did not know if Toscanini had received the letter or, if so, understood it. Perhaps he had assumed it must contain only praise, because soon afterwards the glorious news reached Moscow that he, Dmitri Dmitrievich Shostakovich, had been elected an honorary member of the Toscanini Society! And shortly after that, he began to receive gifts of gramophone records, all conducted by the great slave-driver. He never listened to them, of course, but piled them up as future presents. Not for friends, but for certain kinds of acquaintance, those he could tell in advance would be thrilled. It was not just a matter of amour propre; or one that concerned only music. Such conductors screamed and cursed at orchestras, made scenes, threatened to sack the principal clarinet for coming in late[…].

W filmie Stephena Frearsa Arturo Toscanini niezapowiedziany odwiedza Florence Foster Jenkins, bogatą miłośniczkę muzyki, mecenaskę dużej części nowojorskiego życia muzycznego w czasie aktywności dyrygenta. Grająca tytułową rolę Meryl Streep wita go z uroczym amerykańskim akcentem włoskim powiedzeniem: „La mia casa è la tua casa”, na co dyrygent wręcza jej prezent – nagranie pod jego batutą („My recording” – jak mówi) The Bell Song (Air des Clochettes) z Lily Pons.

Kłopot w tym, że Toscanini nigdy nie nagrał z Lily Pons tej słynnej arii z Lakmé, opery, której autorem jest Léo Delibes. Taka filmowa wtopka, całkiem na marginesie nadmieniam o tym.

Po wyjściu dyrygenta następuje krótka wymiana zdań między głównymi bohaterami – milionerką i jej partnerem, St. Claire Bayfieldem.

– Ile chciał? – pyta Bayfield.

– Tysiąc. Ale dał mi płytę. – mówi Foster Jenkins, stawiając igłę na winylu. Sprawia wrażenie zachwyconej, podchodzi do Bayfielda, chwytają się za ręcę, jakby mieli zacząć tańczyć. Zbliżenie na plakat anonsujący koncert orkiestry NBC pod Toscaninim właśnie, z Lily Pons jako solistką. Czy taki koncert się odbył – pewnie w archiwach Carnegie Hall można sprawdzić…

Toscanini, gdy na niego teraz patrzę, stoi w nie najlepszym świetle. A jakie to światło było naprawdę? Nie wiem – to nie historia Toscaniniego. To historia przypadku, który sprawił, że te dwie sceny, jedna przeczytana, druga obejrzana, dotarły do mojej świadomości równocześnie. Być może go krzywdzą – nie wiem nawet, czy faktycznie prosił w taki sposób, jak w filmie przedstawiono o finansowanie przedsięwzięć muzycznych.

Jedna sytuacja bywa dla wielu dowodem na coś. Na czyjąś złośliwość, na chytrość, na despotyczny charakter. Dwie sytuacje potwierdzają pewność zyskaną za pierwszym razem (czy można potwierdzić pewność? Tak, w paranoicznym i pełnym absurdu świecie – tak). A ja mimo wszystko będę wątpić. Może i Toscanini zbyt równo z metronomem dyrygował, jak szwajcarski zegarek, jak polskie przedwojenne pociągi, ale może dzięki temu otrzymaliśmy zestaw idealnych temp?

Pisząc, wysłuchałam prawie w całości III symfonię Beethovena – Toscanini dyryguje NBC Symphony Orchestra, nagranie z 1949 roku. Lubię to nagranie. Mimo uprzedzenia Szostakowicza do tego interpretatora, u którego wszystko było złe, jak napisał Julian Barnes: tempo, dusza, szczegół.

Dlaczego jednak zmagam się z książką Juliana Barnesa? Tak, ciągle jej nie skończyłam, dawkuję ją niemal kropelkowo. Trudno czyta mi się dzisiaj o losach Szostakowicza – niby mi znanych czy ze szkoły, czy ze znakomitej książki Krzysztofa Meyera. Człowieka uwikłanego w historię bardziej niż przeciętny obywatel ZSRR. Człowieka spętanego historią, który jednakowoż pozostał ciągle wolny. A ta wolność, paradoksalnie, była jego więzieniem. Toutes proportions gardées porównuję jego przejścia z dzisiejszą sytuacją kultury. Wzdycham, zachowuję w notatkach celne zdania pisarza i dopiero przy nazwisku „Żdanow” się wzdrygam. Tyle już razy sama powiedziałam „żdanowszczyzna”, mając na myśli aktualny stan kultury w Polsce. Obiecuję, tak jak postanowiłam nie wyrabiać sobie opinii o Toscaninim na podstawie dwóch sytuacji w fikcji literackiej i filmowej, tak też zacznę zbierać do koszyczka owoce dobrej zmiany w kulturze, by na podstawie plonów móc moją pewność potwierdzić.

Książka Juliana Barnesa, muszę to dodać i podkreślić, jest wspaniała. Bardzo gorąco polecam!

LinkedInShare

Poradnik iteracji dla humanistów

Iteracja – według Słownika Języka Polskiego PWN to „metoda w analizie matematycznej i programowaniu polegająca na wielokrotnym stosowaniu tego samego przekształcenia lub procedury”. Posiłkując się jeszcze dodatkowo Wikipedią, można przyjąć, że iteracja to zapętlenie np. procedury; zresztą łacińskie iteratio znaczy powtarzanie. Takie rozumowanie może, oczywiście, przeprowadzić humanista, który z tym pojęciem niekoniecznie zetknął się wcześniej, w każdym razie nie na gruncie nauk ścisłych (bo w sztukach pięknych iteracje się spotyka, o czym przypomina zamieszczona grafika M.C. Eschera i, niekiedy, muzyka A. Vivaldiego).

Escher

„Wcześniej” – zanim humanista zaczął pracować np. w korpo IT, wybrał się na modny kurs programowania dla kobiet czy podyplomowe studia z zarządzania projektami informatycznymi lub jeszcze zanim okazało się, że większość znajomych pracuje w IT.

Obok iteracji znajdziemy inne słowa: na przykład debugowanie, apdejtowanieinputowanie (nie mylić z imputowaniem!), bekap, implementacja (ale nie implantacja!) i tak dalej. Iteracja jednak jest jednym z najtrudniejszych pośród nich. Pozostałe wymienione zupełnie randomowo są proste. Wystarczy je przetłumaczyć na polski i wiadomo w czym rzecz. Z iteracją nie jest tak łatwo.

W tym pojęciu mieści się wszystko to, co obce klasycznie pracującemu humaniście, takiemu, dajmy na to Kantowi (który pisał ponoć krótko, ale myślenie zabierało mu bardzo dużo czasu). Prototyp, który w informatyce, bywa efektem pierwszej iteracji, czyli w pewnym sensie pierwszej wersji programu, w niektórych, choć nie częstych przypadkach, może być wersją udostępnianą użytkownikom. Ilu humanistów zdecyduje się udostępnić swoje teksty w wersji wstępnej, nawet jeśli nazwiemy je szkicową formą? Przypomnijmy sobie etapy powstawania pracy humanistycznej: formułowanie tematu, rozeznanie w literaturze przedmiotu, wybór i wstępna analiza źródeł, stworzenie kwestionariusza badawczego (zestaw pytań, na które zamierza się odpowiedzieć w pracy), weryfikacja tematu, stworzenie wstępnego konspektu, pierwsze przymiarki do pisania – i tak dalej. Tak zwykle wygląda praca nad humanistycznym dziełem, które pokazuje się w pierwszych fragmentach na (pro)seminariach, a wreszcie w wersji gotowej, broni w czasie egzaminu magisterskiego czy doktorskiego. Broni się dosłownie: przyjętych metod naukowych, postawionych tez, wywodu…

Proust

a jednak… M. Proust iterował!

Tymczasem w zwinnych projektach informatycznych szybko tworzy się prototyp, który spełnia założone podstawowe funkcjonalności, a następnie powstają kolejne wersje w procesie iteracji. Tak jakby napisać prototyp doktoratu od razu po zestawieniu kwestionariusza badawczego – czyli, faktycznie, zestawieniu funkcjonalności, które praca naukowa ma spełniać. Czy badacz przy zdrowych zmysłach pokaże światu to, co stworzył od razu, najlepiej jak na hackathonie w ciągu doby? Naukathon. Armageddon. Zostawmy tę piękną katastrofę. Popatrzmy na to inaczej: iteracja, choć jest przydatną metodą pracy, może prowadzić do lekkiego traktowania odbiorcy. Iteracja rozumiana tu ostatecznie jako przepisywanie, dodawanie, uzupełnianie, poprawianie i jeszcze wiele innych -aniów. Iteracja rozumiana jako pokazywanie światu nieskończonego (a czasem ledwo zaczętego) produktu, po to, by dzięki pomocy „świata” móc go naprawiać. Iteracja wyzwala w zespole tworzącym oprogramowanie akceptację sytuacji, w której ktoś zwraca nam uwagę na błąd, a my lekko mówimy: wiemy o tym, to będzie poprawione w następnej wersji.

Wyobraźmy sobie takie sytuacje:

– na koncert wychodzi orkiestra i po występie, pełnym kiksów, niedociągnięć, z symfonii w ogóle wypadła III część (nie została zaliczona do MVP) dyrygent oświadcza, że uwagi na temat występu można zgłaszać w sekretariacie, bo dzisiejszy koncert to była podstawowa wersja, a naprawdę nawet prototyp. Releasu wersji 1.0 można się spodziewać za miesiąc lub dwa – zależy od tego, ile czasu muzycy będą mogli poświęcić na taki side-project;

– chirurg po nieudanej operacji zastrzega, że nie powiodło się, bo ciągle nie wyszedł z fazy testów, ale jest już dostępny w wersji beta. W kolejnym cięciu byłby bezbłędny, niestety, pacjent nie wymaga kolejnego cięcia;

– pisarz wydaje książkę, w której białe niedrukowane strony są opatrzone tekstem „pojawi się w wersji 2.0”.

Ale właśnie, książki: znamy to dobrze z książek. „Wydanie czwydanie czwartewarte poprawione i uzupełnione” – autor zatem ulepszył treść, inaczej mówiąc: zaktualizował książkę. W czasach ebooków mamy z tym do czynienia częściej – szczególnie w przypadku podręczników w dyscyplinach, w których ustalenia zmieniają się znacznie częściej niż w historii powszechnej XVI–XVII wieku (choć i tu zdziwilibyście się…). Czasem całą książkę pisze się na nowo, czasem zmienia się mniej niż 20% – te przypadki są dobrze znane wydawnictwom, bo regulują między innymi to, czy ponownie wypuszczane na rynek dzieło jest dodrukiem (zmiany typu korektorskiego, literówki, błędy pisarskie, niewielkie poprawki stylistyczne), czy kolejnym wydaniem (w tym przypadku zmiany muszą być znaczące: np. modyfikacja struktury, poprawa błędów faktograficznych lub wnioskowania itd.). Zmiany powyżej 20% objętości książki (np. dodanie nowego rozdziału, podmiana obszernych fragmentów lub ich usunięcie) uprawniają nawet do ignorowania umowy autorskiej i umożliwiają publikację takiej książki – pod nowym tytułem – w innym wydawnictwie.

Przenieśmy te zasady na rynek wytwarzania oprogramowania, iteracyjnego. Oddajemy w ręce użytkowników aplikację w wersji beta. Uniemożliwiamy odbiorcom narzekanie, bo beta to wersja nieskończona (o czym głośno trąbimy wszem i wobec), to dajemy produkt zabugowaScreen Shot 2015-07-10 at 12.46.09ny (czyli z błędami). Niekiedy wręcz pobieramy opłaty za taki program, mimo że to ciągle jest wersja beta, a nawet jeśli oprogramowanie jest darmowe, to twórcy czerpią z niego innego typu zyski – fejm to też zysk… (polecam tu ciekawe omówienie kwestii, dlaczego Google tak długo utrzymywało wersję beta Gmaila).

Po wypuszczeniu na rynek nowej wersji (nie beta, tylko normalnej, pełnej wersji) wiele programów czy aplikacji jest aktualizowanych (znaczy to, że zespół nadal iteruje…). Zmienia się wtedy wersję programu. W dużym uproszczeniu: małe zmiany oznaczają wszystkie liczby po kropce, duże zmiany – liczby przed kropką. To mechanizm podobny do rozróżnienia między dodrukiem a nowym wydaniem. Od pojawienia się ebooków te pojęcia – nowe wydanie lub dodruk – trochę straciły znaczenie. Przywodzi mi to na myśl „sprawę biografii Kapuścińskiego” szczegółowo opisaną przez Roberta Drózda w Świecie Czytników, a także informacje Amazonu dla autorów pragnących aktualizować swoją książkę. Czytamy tam: „wysłanie użytkownikom zaktualizowanej wersji może usunąć jakieś notatki lub podkreślenia, które wprowadzili do tekstu, zatem poprawki mApple Bug Reporteruszą dawać większą wartość niż te niedogodności”. Ile razy zdarzyło mi się po aktualizacji oprogramo
wania stwierdzić, że zniknęły moje prywatne notatki czy – jak w przypadku niedawnej aktualizacji Apple Music – playlisty…

Stąd zresztą inspiracja do napisania tej notki, poświęconej pozornie iteracjom. Naprawdę dotykam problemu perfekcjonizmu lub po prostu jakości w świecie wymagającym konsumpcji on demand. Kryję się w grupie humanistów, których – może niesłusznie – posądzam o dążenie do wypolerowania własnego dzieła przed jego opublikowaniem, a faktycznie po prostu tęsknię za jakością.

Wiem, co to jest quality assurance i testowanie jakości oprogramowania, wiem, co to jest continuous integration, ale – dziwne! – często nie znajduję tego w oprogramowaniu, z którego korzystam na co dzień. Zmusza mnie właśnie to do zastanowienia się nad podejściem zespołów IT do jakości, a może raczej do bylejakości i uważam, że wynika to właśnie z bardzo lekkiego stosowania formuły iteracyjnego tworzenia produktu, zwłaszcza, że znam zespoły, które sobie swobodnie iterują, nie do końca wiedząc, dokąd zmierzają – ale to naprawdę wyjątkowe i niepowtarzalne przypadki. Moje uwagi na temat iteracji nie znaczą też, że postuluję, by w IT podobnie jak w humanistyce cyzelowano dzieło, ale by traktowano odbiorców nie jako króliki doświadczalne, lecz jako właśnie odbiorców.

Humanistów zaś namawiam, przynajmniej tych, którzy tworzą dzieła idealne, nigdy nie skończone i zatem nigdy nie pokazane publicznie, by nauczyli się, że iteracja może być dobra. Dla nich samych –  naprawdę szybciej skończą, dla dzieła – dzięki poddaniu dyskusji treść czy struktura może zyskać na jakości.

Teraz czyszczę kesza i spadam iterować :)

Uprzejmie przepraszam za zamieszczenie tylu wyrażeń mogących niektórym sprawiać kłopot. Chyba wszystkie można znaleźć w Wikipedii. 

 

LinkedInShare

Przeprowadzka

Może przeprowadzka pomoże w bardziej regularnym pisaniu? Bo przecież powodów nie brakło: zwiedziłam ciekawe wystawy, spotkałam świetnych ludzi na warsztatach czy szkoleniach, które prowadziłam, uczestniczyłam w interesujących spotkaniach, byłam na koncertach, które przyprawiły mnie o wzruszenia większe niż mogłam się była spodziewać, przeczytałam dużo książek.

Z jakiegoś jednak powodu mało piszę: o kulturze, o technologiach, muzeach, książkach i muzyce.

Może więc przeprowadzka, zapytam ponownie, skłoni do tego, by częściej korzystać z klawiatury? Może własny adres to spowoduje – www.ania13.com – gdzie, jak mam nadzieję, rozwinę także pisanie o historii?

Proszę Was zatem o pójście za mną, zapraszam!walizki

LinkedInShare

Trochę o trendach i statystyce w historii i wśród historyków oraz o wpływie tych trendów na tematykę książek

Zaciekawiły mnie statystyczne zestawienia dotyczące członków American Historical Association przedstawione na stronie Inside Higher Ed przez Scotta Jaschnika. Sięgnęłam także na stronę samej AHA, gdzie zaprezentowano wynik analizy ankiet wśród członków opłacających składkę.

Najważniejsze wnioski są na stronie Inside Higher Ed – trend wskazuje na coraz większe zainteresowanie Azją, spadające badania nad historią Europy:

Europe is down. Asia is up. (S. Jaschnik).

Widziałam to już jakiś czas temu, gdy analizowałam trendy w tematyce podejmowanej przez książki historyczne, zarówno naukowe, jak i popularno-naukowe. Nie mogę, niestety, przedstawić dokładnych wyników, bo robiłam to w ramach stosunku pracy. Trudno jednak zaprzeczać wzrostowi liczby książek poświęconych choćby Chinom (problemy historyczne i wynikające z przeszłości sprawy aktualne). Równocześnie niemal przeglądałam rozmaite programy stypendialne dla historyków po magisterium (MA) lub po doktoracie (postdoc), w których tematami wiodącymi są Azja, Czarna Afryka i historia niewolnictwa oraz historia kobiet i mniejszości seksualnych (traktowane czasem razem, czasem osobno).

W analizie przedstawionej na oficjalnym blogu AHA znajdziemy wykresy oraz nieco obszerniejszy opis dotyczący danych. Na samym końcu znajduje się ciekawa informacja, czyli odsetek kobiet wśród członków AHA. Aktualnie jest to niemal 40% (za poprzedni rok) i w porównaniu z poprzednim nastąpił wzrost o pół procenta, wzrost, który – dodajmy za autorem opisu, Robertem B. Townsendem, wiceprzewodniczącym AHA – jest stały.

Składam te trzy sprawy razem:

  1. wyniki statystyczne ankiet członków AHA;
  2. badania własne dotyczące tematyki książek naukowych i popularno-naukowych na rynku anglojęzycznym (2007–2008);
  3. oferty stypendialne z uczelni wyższych (przede wszystkim USA, UK, Irlandia).

Pozostaje tylko pytanie: jaki jest między nimi związek? Co było pierwsze?

Na szybko przychodzi mi do głowy jedynie taki łańcuch zdarzeń.

  • Oddolne zainteresowanie badaniami „zapomnianych” historii zostało spowodowane pojawieniem się czasu pamięci (por. np. Pierre Nora, liczne artykuły). Na uczelni wyższe przychodzili młodzi ludzie, którzy nie mieli ochoty po raz setny dokonywać analizy krytycznej wojny secesyjnej, ale potrzebowali odszukać np. własne korzenie, a były to korzenie inne niż WASP-ów. 
  • Ich obecność (niejednokrotnie wymuszona, przez polityczną poprawność) zmusiła uczelnie wyższe do wprowadzenia nie tylko kursów, na które chcieliby chodzić, ale także prowadzenia badań i ogłaszania w tych tematach programów stypendialnych.
  • Równocześnie zmieniła się sytuacja geopolityczna; zakończenie zimnej wojny przyczyniło się do powstania wielu prac podsumowujących epokę (czyli historia polityczna i militarna), ale nowe tematy zmusiły do sięgnięcia po nie – mam na myśli np. otwarcie Chin na świat, wojny na Bliskim Wschodzie, wojna z terroryzmem itd.
  • To pierwsze pokolenie badaczy teraz jest już w wieku dojrzałym, ukończyło doktoraty, osiadło na uczelniach i college’ach amerykańskich, napisało naukową rozprawę i zajęło się tworzeniem prac o mniej branżowym wyrazie, a bardziej skierowanych do mas. Stąd w księgarniach tak wiele tego rodzaju książek.

Pozostaje tylko jedno kluczowe pytanie: czy nasze społeczeństwa są gotowe przyjąć takie książki? Patrząc na półki księgarniane w Polsce, bez wahania powiem, że nie. Ale może się mylę… Zresztą, czy wśród polskich historyków także następuje taka zmiana tematyczna? Czy również możemy zaobserwować trend „Europa tonie, Azja się wspina”?

Nie wiemy i raczej się nie dowiemy. Ze strony internetowej Polskiego Towarzystwa Historycznego można poznać liczbę ogólną członków PTH, brak danych, co do ich płci, pochodzenie w Polsce to pewnie problem pięciorzędny, a o tematy podejmowanych badań nie warto nawet pytać. Na dodatek ostatnia liczba ogólna członków PTH podana jest za rok 2009 (3913 członków, odczyt 4.08.2011). A statystyka taka byłaby z pewnością bardzo ciekawa i wiele powiedziałaby nie tylko studentom historii podejmujących decyzję co do wyboru specjalizacji, ale także wydawcom książek, autorom niezwiązanym ze środowiskiem naukowym i pewnie jeszcze wielu innym osobom.

More generally, the proportion of women in the membership continues to rise slowly but steadily—growing from 38.7 percent to 39.4 percent in the past year. Back in 1992, the first year for which we have data, women accounted for 32.5 percent of the membership. The membership is also becoming more racially and ethnically diverse by slow increments, though much of the growth has been in the “Other” category, which increased from 3.0 to 4.2 percent of the members responding to this question over the past ten years.

 

Korzystałam z materiałów zamieszczonych na:

http://www.insidehighered.com/news/2011/07/21/new_data_on_the_way_historians_…

http://blog.historians.org/news/1374/aha-membership-on-the-rise-again-in-2011

http://www.pth.net.pl/index.php?page=historia

LinkedInShare