Tag: wspomnienie

Gdańsk–Kraków, Eurolot, 16.11.2012, garść wspomnień

Tatusiowi i Napoleonowi, którzy gdzieś na lawetę wstąpili…

Światła za oknem migotały. Deszcz rozbijający się o szyby okienek rozpraszał lampy lotniskowe, nadawał im kształty choinek, ubranych na biało, żółtawo i niebiesko. Błyskały, nie migotały. Samolot stał spokojnie, podobnie spokój zachowywała stewardessa, uśmiechająca się miło, mimo niemal dwugodzinnego opóźnienia lotu, mimo mgły, która opanowała całą Polskę i pewnie dużą część regionu, mimo zdenerwowania i głupich żartów niejednego pasażera. Światła za okienkami o zaokrąglonych rogach błyskały i nie wiedziałam już, czy jestem może w przybranym odświętnie Kazachstanie, czy ciągle nie odleciałam z Gdańska. „Personel pokładowy przedstawi Państwu procedurę stosowaną w przypadku lądowania awaryjnego…” – nie, nikt z nas nie miał ochoty oglądać tego najpopularniejszego spektaklu świata, odgrywanego codziennie w setkach, w tysiącach może lotów, które każdego dnia zabierają w powietrze niezliczoną liczbę pasażerów.

Chcieliśmy polecieć, gdziekolwiek, choć latanie we mgle to ryzykowny sport w tym kraju, kraju mgłą spowitym. „Dlaczego nie możesz ich spytać, kiedy polecicie?” zdenerwowany głos w słuchawce domagał się odpowiedzi, ale to była ostatnia rzecz, którą chciałam słyszeć, sama zdenerwowana, ze łzami spakowanymi pod powieką i gotowymi do drogi, jak sześćdziesięciu trzech współpasażerów lotu, w stu procentach obłożonego. „Trzy czwarte tego lotu to Kraków” – powiedział pan, który już się zdążył rozeznać. „Czy panu proponowano podróż autokarem do Krakowa?” – ośmielił się spytać inny, chyba nieśmiały pasażer, gestykulujący dłońmi o długich, pięknych palcach. Światła za oknem zaczęły migotać, gdy przez nie – a może przez ich wizualizacje rozproszone deszczem i wiatrem – przelatywał płyn odladzający, pod ciśnieniem wytryskiwany z sikawki uniesionej na dźwigu razem z silną, halogenową lampą. Jej światła nic nie było w stanie rozproszyć.

„Pani do Krakowa czy do Katowic?” – ten sam pasażer zwrócił się do mnie. „Do Krakowa” – odparłam z uśmiechem. Po jego wyrazie twarzy widziałam, że lecimy w tym samym kierunku, tylko złym samolotem. „Do Katowic, a co potem?” – zainteresował się. „Przyjeżdża ktoś po mnie, mam szczęście, a pan?” – byłam miła, zapytałam. „I ja mam szczęście” – uśmiechnął się. Moje szczęście skończyło się, gdy doszły do mnie słowa „akumulator”, „laweta”, „czekamy”. „Martwię się” – miało mi przejść przez głowę i bać się miałam bardziej niż przed startem we mgle.

„A dokąd ty lecisz?” – wysepleniło putto stojące na fotelu przede mną, przechylające się przez oparcie, usiłujące na mnie polecieć. Nie, nie zapytało tak. „Wohin fliegst du?” usłyszałam. „Nach Köln” – podjęłam konserwację, świadoma przewagi, jaką putto miało nade mną w tym języku. „Ich auch” – odpowiedziało i zapomniało na szczęście o mnie, zwracając się z tym pytaniem do następnego pasażera. Zapytało o to samo wszystkich naokoło, a następnie skierowało uwagę na stewardessę, uprzejmie proponującą kanapki w cenie dnia. Równie uprzejmie i ona mu powiedziała: „Alle fliegen nach Köln”. „Sicher?” – upewniał się malec, płci, jak to u putto, męskiej.

Tym razem siedziałam w samolocie, w którym niewielka część pasażerów leciała we właściwym, podstawowym kierunku, a trzy czwarte (jak dowodził pan rozeznany) leciało nie tam, gdzie trzeba, czyli do Krakowa. Procedura już się zakończyła i światła za miękko wykończonymi okienkami przesuwały się. Okno od zewnątrz pokrywała mieszanina deszczu i środka do odladzania skrzydeł, dobiegały mnie przez nie nieregularne kształty różnobarwnych choinek. Tak przybrane było Ałmaty, jakby tam cały rok trwało Boże Narodzenie. Samolot stał się wehikułem czasu. Rok 2006, przylatuję do Kazachstanu po raz pierwszy i przez chwilę zastanawiam się, czy na pewno Święta już minęły, bo miasto udekorowano lampkami, choinkami, neonami, światełkami… Trudno znaleźć jedno ciemne miejsce – poza moją ulicą, rzecz jasna.

Las choinek przekształcił się w rząd jednobarwnych, niebieskich choinek, silniki zawyły, ciśnienie wbiło mnie na sekundę w fotel. Pan obok mnie zacisnął długie palce na szaliku, porządnie złożonym na kolanach. Samolot wydawał kosmiczne dźwięki, za oknami zapanowała mgła. Spodobała mi się myśl, że to ultradźwięki urządzenia lotniskowego, naprowadzającego, który ma nam pomóc w precyzyjnym starcie. Zgaszone światła w kabinie tworzyły wyjątkową atmosferę, a że od niemal trzech godziny tworzyliśmy gromadę zdenerwowanych, zmęczonych, przerzucanych z kąta w kąt owieczek, pojawiły się głosy. Odezwał się jeden z najweselszych panów w samolocie (ten, który po kolei wszystkich pytał, czy boją się lecieć w takich warunkach, żartowniś) „Wzywamy kosmitów na pomoc!”.

„Czy jest jeszcze szansa skorzystania z toalety?” – uprzejmie spytała pani roznosząca zapach sklepu indyjskiego. Panowie rozmawiali o cenach autostrad i ich stanie („Następnym razem z Gdańska na Kraków lecę autobaną, strasznie dużo jeżdżę”). „Mogę się zastanowić, który kolor chcę wybrać?” – pogrymasiłam nad koszykiem z batonikami, zielonymi, czerwonymi i żółtymi. Pan obok odmówił, poradziłam grzecznie, żeby jednak wziął. „Szanowni państwo, mówi kapitan” – usłyszeliśmy – „W Katowicach wylądujemy za około 35 minut” – ciągnął – „temperatura na miejscu plus jeden stopień Celsjusza, widzialność 1600 metrów, warunki dobre, aktualnie jesteśmy około 16 kilometrów przed Łodzią i kierujemy się w prostej linii do celu”. Dystans między Gdańskiem a Krakowem tylko pozornie wynosi 600 kilometrów.

Wybrałam batonik czerwony, pan obok w końcu żółty. Pani ze sklepu indyjskiego wyszła z toalety, kapitan skończył mówić, a panowie od autostrad przerzucali się brzydkimi słowami na temat Głównej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad, a szczególnie skurwysyńskim działaniom tej agencji w okolicach Łeby. Szkoda mi się zrobiło właśnie ich; Pomorzanie, trafią do Katowic w środku nocy, a jeszcze późnym wieczorem ominęło ich umówione spotkanie w Krakowie. Rozeznany pan zrobił turę po samolocie, sprawdzając, czy aby wszyscy nadal lecimy w jednym kierunku i nikt nie próbował wysiąść we Włoszczowej. Niedomknięte drzwi toalety trzęsły się, za oknem nie można było dostrzec już nawet migoczącego światełka na skrzydle, znaku migającego w rytm uderzeń serca: pi pim, pi pim, pi pim. „Może już nie żyję?” – przemknęło mi przez głowę, ale nie, żyłam. Zobaczyłam Katowice na horyzoncie, widoczność naprawdę 1600 metrów, ale tylko z góry, bo na dole pewnie panuje mgła, a na samochodach może osiadł szron, zwiastujący nadejście jeszcze trudniejszych chwil.

Miałam o czymś pisać. O muzeach, oczywiście. Nie o wirtualnych, lecz o digitalizacji i o konserwacji. „Cabin crew, prepare cabin for landing”. Dziękujemy państwu za wspólną podróż.

To był dopiero początek.

Lot Gdańsk-Kraków z 16.11.2012 r., z godz. 20.30 nie odbył się, lot Gdańsk-Katowice z tego samego dnia, z godz. 19.35 był opóźniony prawie 2 godz. Dziękuję firmie Eurolot za inspirację. 

 Współpasażerowie sportretowani w rzeczywistości mieli niektóre z przypisanych im cech. 

LinkedInShare

Profesor Tadeusz Ulewicz (1917–2012)

Coś się we mnie łamie, gdy czytam doniesienia o śmierci takich ludzi, jak prof. Tadeusz Ulewicz. Rocznik 1917 – to właściwie wystarcza, by ze zdumieniem pochylić głowę, a przecież to dopiero początek jego niezwykłego życia…

 

Nie napiszę o tym, co można znaleźć w internecie czy poza siecią. Napiszę o tym, co sama zobaczyłam w jednym z najtrudniejszych dla profesora Ulewicza momentów w życiu. Tak przynajmniej sobie wyobrażam, że oskarżenie o kolaborację, które wobec niego wysunięto w obronionym i opublikowanym doktoracie musiało być zniewagą wymagającą w starym polskim stylu krwi.

Polska Akademia Umiejętności zorganizowała debatę, 11.04.2003, wkrótce po tym, jak prasa rzuciła się na sensacje ogłoszone w doktoracie, którego tytułu nie warto wspominać, a nazwiska autorki pamiętać. Dla porządku wszystko zaczął tygodnik „Wprost”, publikując artykuł oparty na tezach z owej rozprawy. Wzięli w niej udział czołowi historycy krakowscy, zajmujący się sławnym i zniesławionym we wzmiankowanej publikacji Ost-Institut.

Pamiętam łzy, które płynęły mi po twarzy, gdy nagle, w dyskusję włączył się prof. Ulewicz. Wstał, szedł między rzędami, nie podpierając się laską trzymaną w ręku, lecz wymachując nią ponad głowami siedzących. Nie potrafię przypomnieć sobie, co mówił, a właściwie krzyczał. Myślę, że wykrzyczał wtedy całą złość świata, napiętnował niesprawiedliwość, której nie zawsze potrafimy dać odpór.

Profesora Ulewicza powinnam pamiętać z jego prac, rozpraw z zakresu historii literatury, obszernych, szalenie erudycyjnych opracowań, do których nie raz sięgałam, bo z tego się pamięta wielkiego uczonego. A mimo to pozostanie dla mnie tym, który jako ostatni walczył o sprawiedliwość, o rzetelność i zachowanie godności w badaniach. W tym także walczył o godność swoją własną.

Dlaczego tak? Z kilku powodów, o których powinien pamiętać każdy, kto bierze się za gmeranie w przeszłości. Zrozumiałam to właśnie wtedy, dzięki tej debacie i temu wystąpieniu.

Po pierwsze przeszłość jest jak modelina: twarda na początku, później poddaje się palcom, by w momencie oddechu zastygnąć i nie dać się odmienić na nowo. Nie warto zaczynać tej zabawy, jeśli się nie wie, jaki kształt można otrzymać. Do badań nie wolno podchodzić z tezą, ale do badań musi się podchodzić z hipotezą. Jeśli hipoteza jest bezkształtna, to modelina zastygnie nam w nieoczekiwanym momencie.

Po drugie niedawna przeszłość to częstokroć domena ludzi ciągle żywych. A ludzie żywi mają swoją pamięć i mają usta, które potrafią wykrzyczeć ich prawdę. Łatwo powiedzieć: „Moje źródła mówią inaczej”, ale trudno zmierzyć się z żywym człowiekiem, który na to odpowie: „Ja tam byłem i widziałem co innego. Ja tam byłem i doświadczyłem czegoś innego. Ja tam byłem i robiłem coś innego”. Mocowanie się z duchami nie zawsze wszystkim wychodzi na zdrowie; mocowanie z żywymi to rozgrywka tylko dla najlepszych. Takich zaś jest niewielu.

Po trzecie niedawna przeszłość to domena ludzi żywych, a ludzie żywi mają uczucia. Czy naprawdę własne osiągnięcie warte jest ranienia innych? Czy nie można poczekać dziesięć lat czy nawet więcej? W przeszłości z publikacją własnych pamiętników, w których (za przeproszeniem) obrabiało się dupy ludzi jeszcze żyjących, czekało się odrobinę. Ta odrobina wynosiła nawet pięćdziesiąt lat. Dobry obyczaj nakazuje odczekać więcej niż jedno pokolenie (czyli trzydzieści lat) z otwarciem archiwów. Rozumiem, że są sprawy, które właśnie żywych interesują najbardziej, ale czy naprawdę to my wszystko musimy się dowiedzieć? Czy nie warto zostawić zagadek przyszłym pokoleniom? Czy dla złudnego spełnienia ambicji, warto – powtórzę – ranić czyjeś uczucia? Nie, nie nawołuję do hipokryzji historycznej, ale do racjonalnego zabierania się do tych spraw, które, choćby z racji dostępu do źródeł, możemy rozwiązać. I tym sposobem dochodzę do racji czwartej.

Po czwarte niedawna przeszłość broni się przed ujawnieniem kryjących się w niej zagadek. Broni się brakiem dostępności do dokumentów, schowanych w szufladach żyjących. Broni się rozproszeniem archiwaliów, broni się, wreszcie, tak prozaiczną sprawą, jak nadmiar źródeł. Co więcej, źródeł niejednorodnych. Atakując takie sprawy, trzeba być – jak już pisałam wcześniej – zawodnikiem najlepszym z możliwych, o wytrzymałości i cierpliwości godnej niedźwiedzia nad przeręblą. Mało kto wytrzyma.

Czy proponuję przyjęcie postawy asekuranckiej i zabranie się za tematy pozornie prostsze? Nie! Postuluję pokorę i świadome wybieranie takich tematów, z którymi potrafimy sobie poradzić. Postulat ten, jak łatwo się domyślić, nie dotyczy tylko badań historycznych, ale na nich poprzestanę. Pokory takiej, jak również łatwo się domyślić, zabrakło autorce wymienianego wielokrotnie, bez tytułu, doktoratu, czego efektem stało się złamanie wszystkich czterech wymienionych przeze mnie punktów. Szkoda. Szkoda, najbardziej szkoda tego, że złamała punkt trzeci, a przez to w mojej pamięci profesor Ulewicz do końca mojego życia będzie przeciskał się między ludźmi, wymachiwał laską, krzyczał o niesprawiedliwości świata tego.

 

Kto życzy sobie poczytać więcej o prof. Tadeuszu Ulewiczu, polecam Wikipedię oraz obszerne z nim wywiady w „Alma Mater”: ten (z tego bezczelnie zaczerpnęłam wspaniałe zdjęcie i proszę mnie pogonić, bym je wywaliła, bo pewnie naruszam prawa autorskie) i ten. Kto natomiast życzy sobie skupić się na sensacji – jako i ja po części, zasłuchana w moją osobistą pamięć – temu polecam cykl esejów i wypowiedzi na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Dzięki spisowi wszystkich publikacji w tym periodyku, można łatwo znaleźć je wszystkie. Polecam szczególnie wypowiedź prof. Tomasza Szaroty. Z bólem serca linkuję także do ideologicznie odległego mi źródła, znajduję tu wszakże cenną wypowiedź prof. Ulewicza dotyczącą problemu ewentualnego rozpropagowania w świecie informacji o domniemanej kolaboracji uczonych polskich z Niemcami i to kolaboracji o podłożu antysemickim… a zresztą nie. Nie zalinkuję. Kto chce, niechaj szuka!

LinkedInShare

Montserrat Figueras (1942–2011)

Chwyciła mnie za serce lata temu, głos nieziemski, jeśli anioły śpiewają, to Montserrat Figueras jest między nimi, prowadzi ich chóry. Tyle piękna nam zostawiła, na lata będzie, nuta po nucie, zbierać je będziemy, cieszyć się, płakać na zmianę, wspominając czarne włosy i głębokie oczy, i te dźwięki.

Lux Feminae – nie mogła wybrać lepszego tytułu dla swojej autorskiej płyty, z której pochodzi zjawiskowa muzyka. Wciela się na niej w wiele ról, które kobiety przyjmują w życiu – kobieta tajemnicza, matka, kobieta bawiąca się…

Popatrzcie też na Prolog do Orfeusza C. Monteverdiego (1607), pierwszej opery tego kompozytora, jednej z pierwszych w ogóle w historii muzyki (zgodnie z informacją na YT, umieszczanie filmu na stronach zostało wyłączone na żądanie).

Montserrat Figueras występuje w roli bogini Muzyki; w prezentowanym fragmencie zapowiada historię miłości Orfeusza i Eurydyki, bardzo lubiany temat wczesnych oper, gatunku, którego powstanie datuje się na 1597 rok.

Zwróćcie uwagę na teatralizację występu; wszystkie koncerty zespołu prowadzonego przez Jordiego Savalla, prywatnie życiowego partnera Montserrat Figueras, były starannie zaplanowanymi spektaklami. Wykorzystywano w nich grę świateł, siłę słowa, muzycy, także z orkiestry stawali się aktorami. Tu mamy do czynienia z prawdziwym scenicznym wykonaniem opery Monteverdiego, trudno się temu dziwić, lecz takie teatralne zabiegi Savall stosował również w prezentacjach estradowych.

Jordi Savall regularnie przyjeżdżał do Krakowa, pokazywał u nas kolejne programy. W tym roku mogliśmy się wybrać na La Tragédie Cathare, jeden z najnowszych spektakli, w który występowała także Monserrat Figueras, jednak artystka się nie pojawiła, zgromadzoną publiczność poinformowano, że przed występem powstrzymała ją choroba. Domyślam się tylko, że ten sam powód, ta sama choroba, ją zabrała.

Przychodzi mi na myśl jeszcze książka i film (bardziej znany niż sama powieść) – Wszystkie poranki świata. Dzięki muzyce do tego filmu Jordi Savall i jego zespoły zyskali olbrzymią popularność. Można nawet powiedzieć, że to dzięki temu filmowi i tej ścieżce dźwiękowej muzyka dawna wykonywana w sposób historycznie poinformowany stała się powszechnie znana.
Historia opowiedziana przez autora książki, Pascala Quinarda (polecam też notę Krzysztofa Rutkowskiego o pisarzu), to dzieje znajomości dwóch wielkich muzyków XVII wieku: M. (Jean) de Sainte-Colombe i Marina Marais, wirtuozów violi da gamba, komponujących także na ten instrument. Jordi Savall jest współcześnie najlepiej znanym gambistą, dzięki niemu gamba nie tylko stała się na powrót znana, ale i ponownie wróciła na sale koncertowe, także w muzyce współczesnej.
Dziś, myśląc o tym filmie (bo, choć czytałam książkę, to jednak film, mistrzowsko zrobiony przez Alaina Corneau, to film wywarł na mnie większe wrażenie), przypomina mi się historia życia M. de Sainte-Colombe, jeden z wątków całej opowieści.

Gambista ów usunął się z dworu królewskiego, jak to ujmuje P. Quinard, po śmierci żony i na prowincji wychowywał dwie córki, muzykując z nimi (przepiękny duet córek Une jeune fillette, śpiewany przez Monserrat Figueras i Marię Cristinę Kiehr, z akompaniamentem Jordiego Savalla na violi da gamba i Rolfa Lislevanda na lutni) lecz odmawiając im czułości i miłości matczynej. Pustelnicze ich życie przerwał Marin Marais, szukający nauczyciela na miarę swego talentu, mistrza gamby, jakim był M. de Saint-Colombe.

(Jean Rousseau, wielki gambista i autor Traktatu o violi, 1687 o M. de Saint-Colombe)

Nie o tym chciałam pisać. Nie wiem – i nikt tego nie wie – kim dla M. de Saint-Colombe była jego żona. Dla Jordiego Savalla Montserrat Figueras była nie tylko partnerką w życiu, ale i na estradzie, jak również w poszukiwaniach muzycznych i przedsięwzięciach wszelkiego rodzaju. Czy Jordi Savall usunie się z życia, jak uczynił jego znakomity poprzednik, którego twórczość rozsławił muzyką do filmu Wszystkie poranki świata?

Mój ulubiony fragment z filmu – zdmuchnięcie świeczki, to czasem jak zamknięcie nieprzeczytanej książki. Zakończenie czegoś, co zakończonym być nie powinno. Z tym końcem nie godzi się M. de Saint-Colombe, który mówi do swojej zmarłej żony:

Minęło dwanaście lat, ale pościel w naszym łożu nie wystygła.

M. de Saint-Colombe, Les Pleurs

Weszłam na stronę wytwórni Alia Vox, własnego wydawnictwa muzycznego Jordiego Savalla. Nie zaskoczyła mnie strona główna ani rozbrzmiewająca muzyka. Jakże inaczej uczcić pamięć ukochanego człowieka, jeśli jest się muzykiem…

 

Udostępniłam wiele linków do Wikipedii, która wszakże albo skąpi informacji, albo podaje je błędnie. Wiem, to nasza – moja – wina, to my tworzymy Wikipedię, pisząc i edytując hasła lub po prostu przekazując pieniądze na działalność, gdy brak nam wiedzy. Zwracam na to uwagę, bo w haśle polskim poświęconym Montserrat Figueras podano jako datę jej urodzin rok 1948. Ja, w tytule posta, wybrałam rok 1942, jak informuje wytwórnia Alia Vox na swojej stronie. Polecam więc dalsze poszukiwania, szczególnie na temat twórczości M. de Saint-Colombe i Marina Marais. Polecam także, jak zawsze, sięgnięcie do źródeł – do nagrań Montserrat Figueras i Jordiego Savalla.

Screen Shot 2015-06-28 at 13.24.02

LinkedInShare