Tag: muzyka

Panoramiczne zwiedzanie a wirtualne muzeum – kilka słów o Mauzoleum Rumiego w Konyi (Turcja)

Nie uważam panoram za muzea wirtualne, choć często tak się je określa. Dlaczego? To poważna dyskusja o tym, czym w ogóle jest wirtualne muzeum i jeszcze nie zebrałam sił, by napisać, co o tym myślę. Tymczasem wydaje mi się, że panoramy, niezwykle popularne dzięki swojej widowiskowości, to element wirtualnego zwiedzania. Nie załatwiają wszystkiego, nie pokazują wszystkiego, ale są piękne.

Przykład mauzoleum i muzeum Rumiego według mnie zasługuje na kilka słów i rzut okiem, nie tylko ze względu na postać samego Rumiego, ale i na to, jak to miejsce pokazano. Panorama zajmuje fragment ekranu (można przejść do trybu pełnoekranowego) i na dole mamy kilka elementów zasługujących na uwagę: opis obiektów tworzących kompleks muzealny, listę wyboru miejsc, które chcemy zobaczyć w ujęciu panoramicznym i te same miejsca zaznaczone na planie – również tu, klikając na punkty, możemy przejść bezpośrednio do tych panoram. Możemy dzięki temu sami przygotować własną wirtualną wizytę w tych miejscach, które nas interesują, nawet wybrać dzień lub noc, bo dla kilku miejsc przygotowano takie opcje. Brakuje tu paru elementów, które sprawiłyby, że zwiedzanie panoramiczne przekształciłoby się w zwiedzanie wirtualnego muzeum. Choć możemy np. wejść do środka, to nie obejrzymy eksponatów, nie da się kliknąć na nie i przejść do innych form prezentacji poza panoramą.

Rumi należy do świętych sufickich, był teologiem, filozofem, myślicielem, w jakich ten cudowny XIII wiek obfitował – czas już po krucjatach, jeszcze przed renesansem.

Najważniejsze jednak to, że to jeden z najbardziej niezwykłych mistyków w przeszłości. Jego spuścizna jest ważna nie tylko dla islamu, ale i dla wyznawców judaizmu czy chrześcijaństwa. Jego poezja zachwyca do dziś.

wstańcie zakochani i ku niebu lećmy,
widzieliśmy ten świat, ku tamtemu więc lećmy.

[Gazal I]

Miłość mówi: słuszna twa mowa, ale nie patrz na siebie,
jam jest jak wiatr, a tyś jak ogień – to ja wzbudziłam ciebie.

[Gazal XIII]

Rumi założył bractwo wirujących derwiszy. Kto raz ich widział w transie, ten nigdy tego nie zapomni. Mam do dziś przed oczyma widowisko, którego byłam świadkiem w Kairze, w zakamarkach, do których zaprowadziła nas osoba „wiedząca”. Spektakl był darmowy, derwisze tańczyli przed turystami, a jednocześnie odprawiali swój rytuał. A może to taka Cepelia, a tylko wmawiam sobie, że uczestniczyłam w czymś, czego nie da się słowami opowiedzieć, co sprawiło, że świat, uczucia, czas wirowało we mnie jeszcze i pulsowało długo po tym, jak szerokie spódnice wirować przestały, ucichła muzyka kreowana przez bębenki i metalowe kastaniety w dłoniach tańczących?

kto widział taką truciznę i takie lekarstwo, jak flet?
kto widział takiego druha, tak tęskniącego, jak flet?
flet mówi o drodze, która jest drogą krwi,
opowiada o Madżnunie i o jego miłości.*
tylko ten, kto zmysły stracił sens ten pojąć może,
tylko uszom język swój towar sprzedać może.
w smutku naszym dni rachubę czasu postradały,
gdyż dni nasze z naszą rozpaczą razem wędrowały…

[Pieśń fletu]

Flet, to oczywiście nej; o neju po polsku nie znalazłam nic ciekawego, więc z braku laku wikipedia musi wystarczyć.

Za każdym razem, gdy jestem w Turcji, obiecuję sobie, że w końcu kupię nej i będę na nim grać. Nej brzmi tak, że serce pęka i scala się na nowo. Nihavent! – posłuchajcie sami:

i jeszcze tu:

Wracając do muzeum i panoramicznego zwiedzania: można też odwiedzieć muzealną stronę (jakoś dziwnie nie działa mi wersja angielska), a na niej, o ile dobrze rozumiem, obejrzeć np. widoki z kamer zamieszczonych w różnych punktach kompleksu.

Rumiego warto poznać, choćby dzięki panoramicznej przechadzce po jego mauzoleum, ale to powinien być zaledwie początek wielkiej przygody z tym wielkim myślicielem.

LinkedInShare

Misteria Paschalia, dzień drugi – L. Leo, Sant’Elena al Calvario, Europa Galante, Fabio Biondi, czyli Fabio i jego kobiety

Dzień drugi Misteriów Paschaliów minął sennie i dość chłodno z mikrodrzemką pod koniec, tuż przed wyjściem do filharmonii, wyjściem wymuszonym tylko zespołem Europa Galante, Fabio Biondim i, przede wszystkim, Viviką Geneaux. Bo też na nią czekałam cały rok. I na zespół – o repertuarze bowiem nie umiem powiedzieć choć trzech słów. Leonardo Leo nie mówi mi nic. Niezmierzone zasoby internetu podpowiadają, że w swoim czasie był czołowym kompozytorem Neapolu, a studiował u Alessandro Scarlattiego (przy czym jego wpływy słychać w muzyce, choć sam fakt studiowania nie jest potwierdzony), również uczył, a przez całe życie regularnie otrzymywał zamówienia na opery (pisywał zarówno opery seria, jak i buffo) i na oratoria. Możemy się dowiedzieć też tego, że był pierwszym z neapolitańskich kompozytorów, który opanował nowoczesną technikę harmonii (to, faktycznie, słychać w jego oratorium zaprezentowanym na wczorajszym koncercie). Więcej pewnie można wyczytać tu: http://www.leonardoleo.com/, ale dziś [próba odczytu 20.04.2011] większość zakładek niestety nie otwiera się.

Ponieważ muzyka Leonardo Leo była dla mnie zupełną nowością, usiłowałam skupić się na jej słuchaniu przede wszystkim. Okazało się jednak, że muzyka ta nie angażuje na tyle, by nie zwracać uwagi na inne, równie ciekawe i budzące duże emocje, atrakcje tego koncertu. Mam na myśli artystki, ich stroje, wygląd sali (głównie oświetlenie) oraz, jak zawsze, zachowanie publiczności krakowskiej.

Zacznę od artystek. Czekałam na Vivikę Geneaux, której każde nowe nagranie jest dla mnie złotą płytą, zdartą od słuchania, gdyby nie to, że to CD, a każde jej pojawienie się w Krakowie – wiąże się z nerwowym poszukiwaniem sponsora na bilety. W ubiegłym roku z koncertu, w którym dała fizjologicznie niemożliwe do wykonania arie Vivaldiego wyszłam roztrzęsiona emocjonalnie i długo dochodziłam do siebie. Liczyłam na choć ułamek tych przeżyć wczoraj – i mój wymarzony ułamek otrzymałam. O tym później. Pani Geneaux jest nie tylko wyjątkową śpiewaczką, ale także piękną kobietą; wczoraj, występując w roli męskiej, pokazała się w skromnym, eleganckim kostiumie, z włosami spiętymi, za to w butach na tak niebotycznej szpilce, z czerwonym spodem – obawiałam się o jej życie, o jej nogi, za każdym razem gdy przebiegała (!) przez estradę przy ukłonach. Buty te szatańskie miał sfotografować agent specjalny Drezyna, który siedział w drugim rzędzie na parterze, kilka metrów od pani Geneaux, ale agent jest nietutejszy, ręka zadrżała mu z obawy przed restrykcjami straży misteryjnej, srogo upominających robiących zdjęcia. Butów pani Geneaux zatem nie pokażę. Druga wokalistka (Anna Chierichetti) zresztą miała niemal równie wysokie buty, ale jasne (tak!). Pasowały do stroju (lejące spodnium w szarym kolorze), ale jasne buty u solistki na koncercie, to zaskoczenie. Gemma Bertagnolli nie popisała się strojem – wyglądała jak (porównanie przerażające) Renée Zellweger w roli Bridget Jones i na tym poprzestanę (nigdy nie polubię asymetrii w strojach i fryzurze…). Co do Heleny Rasker wolę się nie wypowiadać, bo to pani o posturze i prezencji Walkirii, o czym lepiej publicznie nie dywagować. Bas, Roberto Abbondanza, niestety, nie dostarczył żadnych emocji garderobianych.

Muzyka i wykonanie – to ciekawsze niż stroje (a może nie?). Skład zespołu był maleńki – zaledwie dwunastu instrumentalistów (z panem Biondi włącznie), pięciu solistów, prezentowali się pięknie na estradzie, okoleni owalną plamą światła, wyłączającą ich niejako poza przestrzeń. W tym owalnym mikroświecie wykonali oratorium – niestety – nudne. Recytatyw z arią – ten schemat obowiązywał. W całym utworze pojawiły się bodajże trzy sceny chóralne (piękne współbrzmienia chóru a capella na słowach „La nostra liberta” w pierwszej części – tu rzeczywiście było słychać maestrię kompozytora w harmonii funkcyjnej), jeden duet (panie Bertagnolli i Rasker), bardzo piękny zresztą, ale, ponieważ wykonany przez te właśnie dwie panie – matowy w brzmieniu.

Muzyka w tym oratorium to muzyka popisów śpiewaczych, choć mniej tu karkołomnych skoków, koloratur i innych pióropuszy niż w ariach Haendla czy Vivaldiego. Wyraźnie jednak muzyka miała cieszyć publiczność efektownymi fajerwerkami, a nie artyzmem, głębią przeżyć (o ile dobrze pamiętam – tylko jedna aria miała tempo wolniejsze od allegro, wykonała ją pani Bertagnolli, czarując swoim nieodłącznym piano); to dziwi, tym bardziej, że mądry internet podaje, iż twórczość L. Leo stała w opozycji do „lekkiej” muzyki G. Pergolesiego i odznaczała ją większa surowość. To dowód na to, jak relatywizacja powoduje, że przypinamy niepasujące etykietki. Oratorium, które wysłuchaliśmy, miało ludzi cieszyć popisami śpiewaków wtedy, kiedy powstało, w pierwszej połowie XVIII wieku i cieszy dokładnie tym samym dzisiaj. Możemy być zadowoleni z tego, że tak wyśmienity zespół podawał nam tę muzykę chwilami sztampową, przewidywalną, wręcz nudną. Były „momenty”, ale te nie czynią „dzieła” „dziełem”. Być może dowiodę swojej ignorancji, ale również ubogie instrumentarium świadczy przeciwko temu utworowi; pierwsza połowa XVIII wieku to czas, gdy orkiestry wykorzystywane w operach czy oratoriach były już nieco większe – nawet nie więcej smyczków, mam na myśli instrumenty dęte. Czy może ich partie zaginęły bezpowrotnie? Nie udało się ich zrekonstruować? Zatem ogólny wniosek? Chwała Fabio Biondiemu za to, że odnalazł to oratorium i je przypomniał, ale pewne utwory są słusznie zapomniane.

Gemma Bertagnolli – tytułowa Helena – nie tylko dysponuje wspaniałym głosem, ale również jest aktorką wyśmienitą. Gestami rąk, poruszeniami ciała, drgnieniami głowy pokazywała nam przeżycia swojej bohaterki, niekiedy z nawet zbyt wielką afektacją. Podobały mi się jej wykończenia obiegników, jej rozczulenia się na kadencjach, jej frazowanie (fantastycznie rozgrywała oddechy), ale byłam zarazem zdumiona, jak bardzo forsowała przeponę, wręcz tłamsząc głos. Poruszała się (poza kilkoma dźwiękami) w strefie piano i w jej ramach robiła różnice dynamiczne. Prawdziwe brzmienie jej głosu usłyszeliśmy pod koniec koncertu na jednym czy dwóch dźwiękach. Robiła to, co często widziałam u Jadwigi Rappé – odwracanie głowy na bok, odchylanie tułowia do tyłu, byle tylko nie wypuścić z siebie zbyt potężnego głosu. Szkoda, bardzo szkoda. Więcej było jej gry, jej poruszeń ciałem, niż jej głosu na tej estradzie, niekiedy śpiewała wręcz przez zaciśnięte zęby, dusząc dźwięk. Dodam, że grała, także siedząc – rozglądała się nieobecnym wzrokiem wokoło, pokazując widzom, jak znajdowała się w sytuacji Helena, jej bohaterka.

Anna Chierichetti ma głos cudowny, czarujący, jak żywe srebro. Po niezwykle trudnych nutach arii w jej roli skakała swobodnie i najokropniejsze interwały czy pasaże pokonywała bez przeszkód i drżenia głosu. Dysponuje naturalną wibracją, której nie nadużywa, ale wykorzystuje w dobry sposób. Niestety, fałszowała – zawsze lądowała ćwierć tonu za wysoko. Chwilami bardzo mi to przeszkadzało. Gdyby nie to, w moim prywatnym rankingu głosów wyprzedziłaby na tym koncercie panią Geneaux.

Helena Rasker, alt, nie podobała mi się. To świetna artystka, niewątpliwie, ale jako jedyna w tym składzie dysponowała głosem matowym, niepasującym do pozostałych, rozśpiewywała się w górnych rejestrach. Do takiego rodzaju muzyki, brzmiącej dla nas dzisiaj nieco rozrywkowo preferuję głosy jaśniejsze.

Bas, Roberto Abbondanza, też już jest dobrze znany w Krakowie. Lubię w jego głosie swobodę, którą i wczoraj wysłyszałam. Pan Abbondanza musiał czuć się nieco zagubiony na estradzie pośród kobiet – cztery solistki i on jeden, ale nie przeszkodziło mu to w świetnym wykonaniu swojej partii. Podobała mi się jego aria z basami „rżnącymi” niemal na ludowy sposób doły; artysta nie obawiał się rozwinąć głosu, popisując się szeroką skalą (choć akustyka krakowskiej filharmonii zabijała dla tych, którzy siedzieli jak ja na balkonie doły – zawsze tak jest!). Uznałam, że dowodem poczucia humoru kompozytora jest to, że inną arię, utrzymaną w najszybszym tempie z wszystkich w oratorium, przeznaczył basowi.

Ostatnią artystką, o której wspominam jest Vivica Geneaux, moja wielka śpiewacza miłość. Partia, wydaje mi się, nie była dobrze usytuowana w jej najlepszym rejestrze. Głos niekiedy brzmiał metalicznie. Zabrakło też arii, w których mogła się wykazać swoimi fenomenalnymi zdolnościami aktorskimi i interpretacyjnymi (do dziś mam w oczach jej wykonanie „Sposa son disprezzata” z „Bajazeta” Vivaldiego, którą to arię zaśpiewała z rozdzierającą wściekłością, udzielającą się chyba wszystkim obecnym na sali).

Dopiero w ostatniej arii zyskała szansę pokazania tego, co potrafi. Z ogniem w oczach (wiem, wiem… banalne, ale prawdziwe!) wyśpiewywała skoki, interwały, pasaże, obiegniki i tryle, kończąc tak triumfalnie, że ospała dotąd publiczność krakowska nagle przypomniała sobie, co zwykła robić i nagrodziła artystkę skąpymi brawami (jedyny aplauz, jaki w czasie oratorium wczoraj słyszeliśmy. Nie tak to in illo tempore bywało… Dawniej na Misteriach Paschaliach oklaskami przerywano występy. Czy publiczność krakowska się ucywilizowała?) Łezka poszła z oka po tej arii, tym bardziej, że na bocznych ścianach sali filharmonii wykwitły na tę chwilę kwiaty (uwieczniłam je na zdjęciu) – dowodzi to tego, że wspaniała ekipa świecąca również docenia kunszt pani Geneaux. Myślę, że i artystka zobaczyła te kwiaty – przed arią rozglądała się po sali, patrzyła długo na ściany.

Zespół Europa Galante cenię od lat za brzmienie (rewelacyjne smyczki, co i wczoraj się potwierdziło), za energię tkwiącą w jego członkach i za prowadzącego znad skrzypiec Fabio Biondiego. Dźwięk jego skrzypiec przebijał niekiedy ponad innymi, niekiedy wybijały się też skrzypce wiodącego drugie skrzypce (i tu wpadka, bo nie pamiętam nazwiska, a przecież opatrzony on już i osłuchany…). Nie zawiodłam się więc, jeśli chodzi o samą jakość wykonania. Jednym z największych atutów wykonań tego zespołu jest dynamika – zarówno wewnętrzna, w zespole (dynamika grupy – widać ich zgranie, współpracę), jak i dynamika muzyczna – dwunastu muzyków robiących perfekcyjne  crescendo w ciągu paru sekund – niby to norma dla dobrego zespołu, a jednak zwraca uwagę. Podobnie radują idealnie równe ritardanda, w których orkiestra podąża za solistą (przypadek cudownych zwolnień w ostatniej arii Viviki Geneaux). Cieszy to, że co roku na koncercie w ramach Misteriów Paschaliów w zespole Fabio Biondiego odnajduję te same twarze, tych samych muzyków – mój ulubiony skrzypek, teorbista… To już dobrzy znajomi i niech tak pozostanie! Oby przyjeżdżali do Krakowa nadal!

Już wspominałam o świetle (kwiaty dla Viviki), teraz dodam jeszcze o tym, że wspaniale rozegrano ściemnianie na bisie – bo na bis (ewidentnie wymuszony) był finalny chór oratorium. Państwo realizujący oświetlenie koncertu wspaniale zsynchronizowali zwolnienie i jednoczesne ściszenie w muzyce z przygasaniem światła, które po wybrzmieniu ostatnich nut rozbłysło ponownie. Wczoraj też nie widzieliśmy czerwonego, gorejącego krzewu; efekty świetlne utrzymane były w tonacji błękitnej. Bardzo podobało mi się oświetlenie krzewu pod koniec drugiej części, niestety, nie zrobiłam zdjęcia.

Co do osobistości na koncercie, to i tym razem nie zaszczycili nas swoją obecnością włodarze miasta, zauważyłam natomiast panią Izabelę Helbin, czyli aktualną szefową Krakowskiego Biura Festiwalowego. Dobre i to, ale chciałabym w końcu zobaczyć, jak dawną muzyką cieszą się ci, którzy tak o nią w Krakowie walczą. Pewnie przyjdą „na mszę”, jak wczoraj wspomniany „pan prezes, pan dyrektor, pan wiceprzewodniczący i pani główna księgowa”, bo „msza, panie kierowniku, to jednak msza jest”. Pan Filip Berkowicz nerwowo, stale sprawdzał w czasie koncertu wiadomości na ekranie swojego Blackberry (może kolejni wykonawcy dojeżdżają?), co jemu można wybaczyć. Słucha uważnie, sprawdza czasem coś w programie, klaszcze najdłużej z wszystkich. To się chwali i to cieszy.

Uroczy jest zwyczaj witania gości czekoladkami, rozdawanymi we foyer Filharmonii Krakowskiej. Są wspaniałe, jeśli ktoś to czyta i się wybiera, polecam te w kształcie serduszek. Pralinki podają panowie na wielkich tacach, z którymi wyśmienicie manewrują pośród tłumu. W przeciwieństwie do nich – oficjalne „hostessy” festiwalowe stoją sztywno w opaskach z czarnym kwiatem we włosach i czerwonych szalach zamotanych na szyi. Stoją i sprzedają program, trochę przerażają, bo ich image jest nieco diabelski (kwiat, łatwo sobie dopisać, symbolizuje rogi diabelskie; to bardzo „paschalne”…). Stoją i nie mają nic więcej, poza trzymaniem programów w rękach, do roboty, bo jest ich dużo, a wyrobiona (chciałoby się powiedzieć zaprawiona w bojach festiwalowych) publiczność daje sobie sama radę poza nielicznymi wyjątkami. Publiczność zresztą wczoraj była – już po koncercie – zajęta głównie butami pani Geneaux. Słyszałam w tłumie „jak można, takie czerwone”, ale i „sama byś takie chciała”, wreszcie „to chyba Blahnik, tak się ten szewc nazywa” i, oczywiście „jak ona biega na takich szpilkach”. Takie rzeczy – tylko w szatni.

Na koniec wyjaśnienie tytułu – Fabio i jego kobiety. Kto widział, ten wie – artystki wychodzące do ukłonów, to są artystki pana Biondiego. On je wprowadza, one się do niego uśmiechają, jemu są wdzięczne, bo to on decyduje, że śpiewają takie cuda. Estradowo – to jego kobiety, jakkolwiek antyfeministycznie by to nie brzmiało.

Obolałe ręce od oklasków, jak zawsze. Przed Misteriami Paschaliami trzeba by ćwiczyć mięśnie przedramion, by klaskać jeszcze mocniej, jeszcze dłużej. I za ten koncert dziękuję bardzo.

Leonardo Leo Sant’ Elena al Calvario, wyk: Gemma Bertagnolli – sopran, Vivica Genaux – sopran, Anna Chierichetti – sopran, Helena Rasker – kontralt, Roberto Abbondanza – bas, Europa Galante, dyr. Fabio Biondi

LinkedInShare

Misteria Paschalia, dzień pierwszy – J.-Ph. Rameau, J.-J. Cassanéa de Mondonville, Le Concert d’Astrée, Emmanuelle Haïm

Nie zauważyłam, że nadeszły kolejne Misteria Paschalia. Cały pierwszy kwartał 2011 roku przemknął mi przed oczyma, jak życie umierającemu. Nagle przyszła niedziela, 17. kwietnia, nagle ktoś napisał, że jedzie do Krakowa, bo zaczyna się festiwal… Popłoch. To już, a ja nie przygotowana, muzyka nie przesłuchana (żeby nie rozkoszować się nieznanym, ale umieć wytknąć błędy wykonaniom na żywo – żartuję, oczywiście), program nie przestudiowany, pracy po kolana, a może i wyżej. Cóż się robi – Misteria Paschalia się zaczynają, krem na dłonie, by nie spuchły od oklasków i… jedziemy!

Program koncertu inauguracyjnego był dla mnie trochę zaskoczeniem, a dla wielu melomanów zaskoczeniem wielkim. Jean-Philippe Rameau jest w polskiej edukacji muzycznej, owszem, obecny, ale (o ile mnie pamięć nie myli) bardziej jako autor traktatu, w którym dał teoretyczne podstawy systemu dur-moll i harmoniki funkcyjnej. Czy się słucha jego utwory w szkole – nie pomnę. Z pewnością mogę jednak stwierdzić, że o ile o Rameau przeciętny audiofil słyszał, o tyle Jean-Joseph Cassanéa de Mondonville niewątpliwie był zupełnie nieznany temu samemu słuchaczowi. Przyznaję, że obił mi się o uszy (nagrania Marka Minkowskiego), ale żeby się wsłuchiwać, to nie. Dla mnie magnesem na tym koncercie była postać Emmanuelle Haïm, klawesynistki, dyrygentki i – jak dla mnie – pierwszej damy francuskiej sceny muzyki historycznie poinformowanej. Zespół przez nią prowadzony, Le Concert d’Astrée, należy do moich ulubionych, choćby za przepiękne nagrania z Nathalie Dessay czy, niedawno, z Rolandem Villazonem (tak, lubię, choć wiem, wielu krytykuje).

Wstąpiłam w temat, zatem teraz o samym koncercie. Przeczytałam w „Dzienniku Polskim”, że program ułożono tak, by zestawić dwóch twórców, działających mniej więcej w tym samym czasie we Francji, reprezentujących inne podejście do tworzenia motetu (a motet, żeby już wyczerpać ten temat, to forma muzyki wokalno-instrumentalnej, rozwijanej od średniowiecza, bliska lepiej znanym kantatom; przepadam za motetami Louis-Nicolas Clérambault – to dla mnie muzyka prostująca niekiedy pokrzywione spojrzenie na życie – tak, wiem, to mało precyzyjne, ale przecież brzmi lepiej niż zwykłe „to lubię”).

Pierwszą część poświęcono zatem Rameau. Wysłuchaliśmy najpierw motetu Deus noster refugium, a później Quam dilecta. W pierwszym z tych motetów urzekły mnie flety, które – słychać było – rozgrzewały się w miarę gry, coraz bardziej ciesząc ciepłym brzmieniem drewnianych instrumentów. Nic nie poradzę na to – zawsze zwracam uwagę na flety, tym bardziej, że uważam ten instrument za zdecydowanie dyskryminowany. W tym motecie Rameau dał dwóm fletom dużą rolę, instrumentów koncertujących w pierwszych częściach (szkoda, bo być może w związku z tym w drugim motecie fletów zabrakło). Po raz pierwszy usłyszeliśmy Claire Debono, przepiękny sopran – zarówno głos, jak i kobieta (drobniutka, w lejącej się sukni nieco nawiązującej motywem zdobienia do japońskich parawanów, podobnie i krojem do kimono, z czarnymi włosami delikatnie upiętymi i rozpuszczonymi na plecy wyglądała uroczo na tle dużej orkiestry). Do najgłębszych moich uczuć odwołała się w przejmujących zawołaniach w tercecie („rex…”), przyznaję, wtedy po raz pierwszy oczy zaszły mi łzami. Pięknie w tym motecie zabrzmiał chór, bardzo jednolicie, pojedyncze głosy były niemal nie do rozróżnienia. Podobał mi się także tenor o silnym, bardzo naturalnym głosie, czystej, dźwięcznej barwie. W drugim motecie wydawało mi się, że tempo powinno być nieco szybsze, że pobiegnie choć trochę, ale nie, cały czas tempo utrzymane było w równym rytmie niemal marszowym – spokojnego, niespiesznego spaceru, dostojnego w wyrazie (można powiedzieć „monarszego”). Słychać było i widać jak orkiestra wyrywa się, pragnęłaby, potrafiłaby zagrać prędzej, ale żelazną ręką utrzymywała ich dyrygentka, nie wypuszczając ani na ułamek sekundy z przyjętego tempa, które wszakże było zbyt wolne. Gdyby ich puściła, zagraliby sami szybciej, bardziej błyskotliwie. Być może te tempa były także przyczyną nieco przyćmionej barwy brzmienia orkiestry – ale to odczułam dopiero po przerwie, gdy tempa przyspieszyły, gdy uwolniła się energia drzemiąca w muzykach (drzemiąca? nie, raczej uwięziona!). Wspaniale zabrzmiał duet tenora ze skrzypcami – Venite et videte. Tenor, James Gilchrist, miał szansę pokazać swoje umiejętności, a razem z koncertmistrzem orkiestry stworzyli piękną, zapadającą w pamięć rozmowę.
Muzyka Rameau to dla mnie ta sama logika wypowiedzi, co choćby pisma Kartezjusza. Kompozytor i filozof mówią o czym innym, brońcie bogowie, nie porównuję ich. Dla mnie to przykład na francuskie poukładanie wewnętrzne wypowiedzi, jednoczesny luksus, przepych formy, bogactwo treści, ale i pragmatyzm, oszczędność środków tam, gdzie to konieczne. Dzięki takiej logice można sprawniej zagrać, napisać, a dzisiaj – popracować na przykład i mieć więcej czasu na drobne przyjemności konstytuujące życie każdego Francuza – kawę, wino, sałatę i sery, i jeszcze parę innych rzeczy.

Po przerwie, ledwo umilkły oklaski witające dyrygentkę na estradzie, a ta już dała sygnał i wkroczyliśmy w inny świat – o wiele bardziej żywiołowy, energetyczny (energetyzujący?), krótko mówiąc – muzyka była o wiele szybsza (nie chcę jednak wywrzeć wrażenia, że przed przerwą było wolno, a po przerwie – szybko i na tym opierała się różnica między obydwoma kompozytorami!). Druga część koncertu zaczęła się od Sonaty nr 3 Mondonville’a, której III część znowu doprowadziła mnie do łez (to w sumie nic nowego – zawsze płaczę na koncertach, muzyka mnie wzrusza). Cudownie ciepła melodia prowadzona przez obój, na tle szalejących smyczków mam nadzieję, że poruszyła nie tylko mnie, ale całą salę. Mam prawo tak myśleć, bo oklaski, które zerwały się po tym utworze i nawet okrzyki (które słyszymy w krakowskiej filharmonii chyba tylko w czasie Misteriów Paschaliów) świadczyły o tym, że podobało się nie tylko mnie. Tak, Le Concert d’Astrée pokazało, że jest orkiestrą nie grzeczną, lecz szaloną, potrafiącą tego szaleństwa odrobinę przekazać nam, profanom na widowni. Okazało się, że ta sonata symfoniczna była dopiero wstępem do prawdziwego wybuchu dźwięków, różnic dynamicznych. Przede wszystkim jednak okazało się to, co już zapowiedziałam: orkiestra w tym samym składzie zabrzmiała jak zespół dwa razy większy. Muzycy nabrali tchu w piersi? Chór zaczął śpiewać „pełną parą”? Nie wiem, ale nagle wysłyszałam te alikwoty, których nie było w pierwszej części, ale nie tylko części składowe dźwięku tu znaczyły dużo, gdyż również emocje stały się niewspółmiernie większe. Wspaniały był tercet męski – aczkolwiek przyznaję, że głosy męskie były trochę niedobrane (baryton nieco znikał pod zdecydowanie dominującym tenorem i dość głośnym basem, choć w partiach solowych mogliśmy się przekonać, że i barytonowi niczego nie brakowało). Wspaniale zaprezentowała się także nieznana nam z imienia i nazwiska członkini chóru, która partie chóralne śpiewała, stojąc pośród innych sopranów, a na części solowe, w których występowała w roli II sopranu przechodziła na front, przed orkiestrę, godnie dotrzymując kroku pani Debono. W tym motecie Mondonville’a zasłuchałam się (ocierając łzy płynące po policzkach) w cudowną część, w której subtelne smyczki, niemal szarpanymi, lekkimi dźwiękami akompaniowały duetowi sopranów (tu uwaga – głosy pań bardzo dobrze współbrzmiały). To była dla mnie francuska, XVIII-wieczna wersja Mendelssohnowskiej Elfenmusik. Do tego utworu z pewnością wrócę, by wysłuchać wszystkie szczegóły, by go dobrze poznać, by zapadł we mnie, tak jak zostanie we mnie ten czarujący wieczór poprowadzony przez Emmanuelle Haïm.

Po raz pierwszy bowiem mogłam obserwować, jak dyryguje Emmanuelle Haïm – oszczędnie, ascetycznie wręcz pod względem ruchów, ale w tym przypadku jej styl kierowania orkiestrą pasował do muzyki – także prostej, uporządkowanej, nieskomplikowanej i tym właśnie porywającej (szczególnie w motetach Rameau). Przecież potrafi być także przewodnikiem agresywnym, szalonym, porywającym – o czym przekonaliśmy się w utworach Mondonville’a. Dowiodła swego kunsztu również w bisie – Glorii Jeana-Baptiste’a Lully’ego, w którym to utworze ponownie musiała powstrzymywać w ryzach trochę rozpędzoną orkiestrę. Ogromnie podobali mi się w bisie soliści – czwórka „afiszowa” i, powtarzam, nieznana z nazwiska chórzystka (muszę oddać sprawiedliwość jeszcze panu z chóru, który w drugiej części koncertu także wspomógł swoim głosem tercet męski, tworząc piękny czterogłos). Dyrygentka wystąpiła w przepięknej sukni z czarnego jedwabiu (?), której dół wycięty był z koła, rozpinanej z przodu. Uporczywie usiłowałam dostrzec jej buty i udało się – miękkie, na płaskim obcasie, jak tenisówki. Czyli nie cisnące lakierki ani szpilki grożące upadkiem w czasie zbyt gwałtownych ruchów. Wyglądała z burzą rudych loków wokół głowy i w tej oryginalnej sukni pięknie, kobieco, nie siląc się na udawanie mężczyzny za pulpitem. To lubię.

Nie będę pisać o tym, co mi się nie podobało (jakieś nierówności, jakieś fałsze, jakieś bzdury). Wolę pisać o tym, co lubiłam i o tym, co mnie trochę zdenerwowało, czyli uwagi okołokoncertowe, ogólne, ogólnomisteryjno-paschalne.

Widownia na balkonie była zapełniona w mniej niż połowie. Powiedziałabym nawet w jednej trzeciej. Słabo. Jak na takiej klasy orkiestrę to nawet bardzo słabo. Świadczy to o kilku zjawiskach. Po pierwsze bilety na Misteria Paschalia są zbyt drogie. Ten koncert kosztował 80 zł za krzesło na balkonie, 60 zł na parterze (i to chyba najtańsze bilety, jakie można było dostać na festiwalowe koncerty). Po drugie edukacja muzyczna krakowian (dla których rozwoju kulturalnego podobno ten festiwal również istnieje, przecież nie tylko dla turystów, na bogów…) musi być na niskim poziomie – szczególnie w zakresie muzyki dawnej – skoro na ten tak dobrze na świecie znany zespół przyszło tak niewiele osób. Po trzecie na inaugurację festiwalu aspirującego do najważniejszego wydarzenia muzycznego w Polsce (zmyślam, czy taką ministerialną pochwałę Misteria Paschalia zyskały? A może to nie ministerium? Nieważne…) warto byłoby wstawić jakąś „bombę” – nieważne, że poniedziałek, na jakiś cud ludzie by i tak przyszli, a po co komu chodzić na jakąś, excusez le mot, babę… Przekonujemy się, że lubimy tylko to, co znamy, w czym utwierdzają mnie rozmowy podsłuchane w kuluarach: „jutro jest panie prezesie Fabio Biondi, wybiera się pan prezes?” – „Oczywiście, panie dyrektorze, oczywiście, Fabio Biondi przecież co roku do Krakowa przyjeżdża” – „A w niedzielę, pani główna księgowa wybiera się na mszę h-moll, bo msza, panie prezesie, to msza Bacha [!]” – „jakże by nie, panie kierowniku, będziemy na mszy”. Po czwarte zatem poznawcze znaczenie festiwalu ma niewielką siłę oddziaływania, bo tłum będzie i tak na „mszy”, na „Biondim, co co roku przyjeżdża” i pewnie „na Jarrouskym”, którego tak po ubiegłorocznej Wieliczce chwalili w prasie, że nie dość, że sopran męski (czysta perwersja!), to na dodatek, słuchajcie kumy, dżezuje! A na koncert wspaniałej orkiestry, a nieznanej, się nie pójdzie, bo się nie zna. Szkoda.

Zdziwiłam się wreszcie nieobecnością na inauguracji festiwalu krakowskich władców. Pierwszego koncertu tego sztandarowego festiwalu krakowskiego nie zaszczycił obecnością ani prezydent Jacek Majchrowski (zazwyczaj bywał, a może się mylę? może był na kolejnych koncertach?), ani nawet wiceprezydentka Magdalena Sroka, którą ostatnio tak często mieliśmy okazję słuchać w kontekście sporu o Capellę Cracoviensis. Pani wiceprezydentka ds kultury, była dyrektor Krakowskiego Biura Festiwalowego, wypowiadała się w wielkich słowach na temat kultury muzycznej Krakowa, której fundamentem niemalże ma być właśnie festiwal Misteria Paschalia, zatem muzyka dawna wykonywana w sposób historycznie poinformowany – kluczem do sukcesu kulturalnego Krakowa na mapie Polski, Europy, świata, a może i kosmosu. Trochę mi było więc przykro, że swoją nieobecnością pokazała, co osobiście myśli o muzyce dawnej i jej roli i znaczeniu w kulturalnych planach i działaniach miasta. Pewnie jestem niesprawiedliwa, pewnie miała ważniejsze rzeczy wieczorem do zrobienia. Honory domu pełnił, oczywiście, Filip Berkowicz, siedzący w pierwszym rzędzie na balkonie (hahahaha, przez rok zdążyłam o tym zapomnieć, gdzie zawsze siada i go podsiadłam – tylko z tego powodu, że pierwszy rząd na balkonie Filharmonii Krakowskiej, przez te sakramencie fotele, nie dość że niebieskie, niewygodne, to jeszcze ustawione tak, żeby przypadkiem nie widzieć dobrze z dalszych rzędów, zatem pierwszy rząd to jedyny rząd, z którego całkiem nieźle widać i można na skrajnym lewym i skrajnym prawym krześle oprzeć się na balustradzie; cóż, Filip Berkowicz mnie wyrzucił, miał do tego zresztą pełne prawo, choć ja zawsze będę twierdzić, że cała Filharmonia jest moja – tam się uczyłam chodzić, słuchać, tam zapoznałam się z repertuarem symfonicznym zanim jeszcze wiedziałam, co to jest orkiestra symfoniczna, Filharmonia Krakowska to mój dom, w którym czuję się najbardziej na miejscu na świecie, czyli to jednak ja mam – w moim mniemaniu – większe prawo do tego krzesła niż Filip Berkowicz, z całym szacunkiem). Dodam może jeszcze, że cieszy dostrzeżenie tych samych twarzy, co roku na koncertach festiwalowych. Nie wiem, czy to krakowianie, czy nie, ale jeśli mieszańcy Krakowa, to ich jednak nie lubię: na festiwalowe fajerwerki uczęszczają, na zwykłe koncerty abonamentowe nie raczą, a szkoda.

Załączam dwa zdjęcia z komórki, których w żadnym razie nie było wolno mi zrobić. Na marginesie rozważań ogólnych stawiam pytanie o sens tego zakazu. Oczywiste jest dla mnie powstrzymanie się od pstrykania zdjęć z lampą błyskową w czasie koncertu, czy z innym oświetleniem, dekoncentrującym artystów, oczywiste jest także nierobienie zdjęć aparatami „głośno” informującymi o tym, że zdjęcie jest wykonywane. Czy argumentem jest to, że robiąc zdjęcie nieprofesjonalne, mogę skrzywdzić artystów i zniekształcić ich wizerunek? Wykorzystać go w celach innych niż artyści by sobie życzyli? Przecież nikt nie może jednocześnie zabronić mi napisać i opublikować w internecie niesprawiedliwej i krzywdzącej krytyki… Czyżby siła zdjęcia miała być większa niż siła słowa (są tacy, co tak twierdzą)? Wreszcie, przecież domeną artystów-muzyków jest dźwięk, w mniejszym stopniu obraz, teoretycznie, w wykonaniach koncertowych obraz jest tylko dodatkiem – jak siedzimy na parterze niewiele widzimy. Czyli jaką krzywdę można zdjęciem wyrządzić? Pisząc o koncercie tak samo „kradnę” wizerunek artystów, co robiąc im zdjęcie. Proszę o argumenty przeciwko wykorzystaniu nie do celów komercyjnych zdjęć zrobionych prywatnym aparatem, przez osobę niezajmującą się fotografią profesjonalnie. Dlaczego więc mimo to zamieszczam te zdjęcia? Chcę pokazać, jak tak „duża” orkiestra (co słyszeliśmy w zapowiedzi koncertu) zmieściła się na estradzie Filharmonii Krakowskiej. 60 osób to ledwo połowa wielkiego składu orkiestry symfonicznej; na tej estradzie nie raz widziałam taką orkiestrę plus chór – razem niemal 200 osób. Czym jest wobec tego 60? Fakt, dla wykonania muzyki dawnej to skład duży, ale w porównaniu z tym, co życzył sobie do symfonii Mahler czy Bruckner – niewiele. Druga sprawa to oświetlenie. Śliczne ciepłe światło dodawało uroku wykonawcom (szczególnie w połowie I części). Nie do końca rozumiem symbolikę czerwonego światła (piekielne czeluści? kolor festiwalu, jak program?) w II części koncertu, przechodzącego łagodnie w białe, dość ostre momentami światło. Wreszcie krzak wyrastający zza artystów symbolizuje – właśnie, co? Gorejący krzew, szczególnie na czerwono podświetlony. Nie narzekam na światło, nie, po prostu nie rozumiem i chyba dziś na koncercie pójdę zapytać, skąd ten pomysł i jak to należy rozumieć.

Klaskaniem mając obrzękłe prawice… – powtarzając słowa psalmu w myślach, wychodziłam z Filharmonii w wiosenny krakowski wieczór. Zachwyt. Tak chcę pamiętać ten koncert. Dziękuję.

Koncert inauguracyjny (Filharmonia im. Karola Szymanowskiego)
Jean-Philippe Rameau: Deus noster refugium, Quam dilecta, Jean-Joseph de Mondonville: Sonata op. 3, Dominus regnavit
wyk: Claire Debono – sopran, James Gilchrist – tenor, Aimery Lefèvre – baryton, Alain Buet – bas, Le Concert d’Astrée, dyr. Emmanuelle Haïm

LinkedInShare

Pieśni rewolucyjne

Czasem, przed świtem, rozbrzmiewają w mojej głowie pieśni rewolucyjne. Gra Międzynarodówka, Warszawianka, Marsylianka. Podrywam się, zrzucam z siebie to wyobrażenie i próbuję spać dalej, gdy tam, w głowie, grają trąby.

Rewolucyjne pieśni są akceptowane powszechnie lub przyjmowane tylko przez niektóre grupy. Melodia każdej pieśni rewolucyjnej może być zastosowana w każdym miejscu na świecie; melodia jest wspólna. Dzielą słowa.

Kto wie, co śpiewają powstańcy na ulicach i placach Egiptu, Tunezji, Iranu, Bahrajnu i innych ogarniętych falą gwałtownych zmian państw? Jakie grają im w głowach melodie? Stare, znane powszechnie, czy nowe? A może w ogóle nie śpiewają?

Mnie rewolucja nie ciągnie i dlatego poranne werble staram się wyciszyć, choć są niekiedy tak nieznośne, że jednak wstaję – „powstaję” – chciałoby się napisać. Moja – zatem – codzienna rewolucja i powstanie z łóżka, to moja codzienna walka ze snem i z marazmem. Nie chcąc trywializować: jak ja czasem powstaję, zwyciężając siebie, tak i społeczeństwa Bliskiego Wschodu powstały, nie mogąc wyciszyć wspólnych większości wyobrażonych pieśni rewolucyjnych.

Powtarzam: czy tam, w Jemenie, Syrii, Libii i innych państwach, rozbrzmiewają na ulicach pieśni rewolucyjne?

Aneks

LinkedInShare