Tag: Misteria Paschalia

Quo vadis? Misteria Paschalia na zakręcie

Dzisiaj wieczorem skończy się trzynasty festiwal Misteria Paschalia. Także mój trzynasty festiwal. Pamiętam te pierwsze – gdy w atmosferze skandaliku z Krakowa wyprowadził się Festiwal Beethovenowski (konkretnie został wyprowadzony przez jego organizatorkę), Wielkanoc w już muzycznie rozpaskudzonym mieście znowu groziła pustką. Patrząc z boku, myślę do dzisiaj, że Misteria Paschalia właśnie dlatego się pojawiły i tylko dlatego – by tę dziurę zatkać. Horror vacui, jak w barokowej sztuce.

Bo właśnie barokiem zastąpiono okołobeethovenowskie uniesienia. Myślę także do dzisiaj, że wybór właśnie takiego repertuaru, w Polsce raczej niszowego, nie mówiąc o Krakowie, nie był przypadkowy. O historycznie poinformowanym wykonawstwie ćwierkały krakowskie wróble – ale te ptaki przecież są na wyginięciu. Doniesienia z Wratislavia Cantans elektryzowały; nazwiska takie jak Kuijken (do wyboru pośród licznych członków rodziny) czy Kirkby otaczało pełne szacunku (i szału) milczenie, a kontratenorów po prostu wielbiono. Kto mógł, grał dawno zapomniane utwory na współczesnych instrumentach, kto mógł – jeździł na kursy, kto mógł – śpiewał. Właśnie: śpiewał. Bo chyba z chóru wywodzi się ta grupa zapaleńców, która Misteria Paschalia stworzyła i na wyżyny wyniosła. Z pomocą Krakowskiego Biura Festiwalowego, od samego początku organizatora wielkanocnych muzycznych uczt.

Pierwsze festiwale, mam wrażenie, nie cieszyły się popularnością. Na widowni krakowskiej filharmonii siedziała garstka osób, nigdy nie miałam problemu z tym, by w dzień koncertu kupić większą liczbę biletów na dowolny koncert, jeśli znienacka przyjechali goście. Nawet na Stabat Mater Pergolesiego, hit hitów, w którym śpiewał wybitny kontratenor Brian Asawa – balkon filharmoniczny świecił pustką. Ach, to oficjele, to zaproszeni goście nie dopisali. Nawet Philippe Jaroussky, który lata później wrócił do Krakowa triumfalnie, nie przyciągnął rzeszy słuchaczy w 2005 roku, a tymczasem ja wtedy opóźniłam wyjazd na świąteczne wakacje, by właśnie jego posłuchać.

Po jakimś czasie sytuacja się zmieniła. Nie tylko Kraków pokochał barok i – szerzej – muzykę dawną; coraz chętniej odwiedzający miasto turyści pokochali Misteria Paschalia. No bo cóż innego robić w mieście, które typowy turysta zwiedzi w trzy dni, a jeśli – jak w święta – muzea są zamknięte, to upchnie Stare Miasto, Kazimierz i katedrę wawelską w półtora dnia? Pojawiły się pakiety turystyczne, do Wieliczki przyjeżdżały autokary obcojęzycznych niekoniecznie melomanów – oferowano im, jak się domyślałam, patrząc smutno z tyłu – znakomite miejsca na koncercie w wyjątkowej lokalizacji, z opcją przetkania górnych dróg oddechowych gratis. Z tyłu, bo, wyjaśnię, bilety, choć kupowane do Wieliczki zawsze w pierwszej kolejności, dostawałam w sektorze jakimś tam, nie pamiętam, ale gorszego sortu. Wtedy jeszcze nie numerowano miejsc, siadało się dowolnie, kto pierwszy – ten lepszy. Siadałam gdzie popadnie, by równo z artystami przechodzącymi środkiem, między publicznością, przemknąć do pierwszych rzędów. Jak balkonu w Filharmonii, tak i miejsc w pierwszych rzędach w Wieliczce nie zajmowali zaproszeni oficjele. Przynajmniej część została dla nas, barokowych freaków, pragnących jak najbliżej artystów chłonąć ich sztukę.

W końcu zaczął się szał. Olbrzymie postery, billboardy, reklamy w całej Polsce i zagranicą – znakomita, spójna identyfikacja graficzna. Roberta Invernizzi, Sonia Prina, Maria Grazia Schiavo – gwiazdy krakowskiego festiwalu oklaskiwane do utraty czucia w dłoniach (znane z autopsji), Vivica Geneaux w najświetniejszych kreacjach, jakie tylko ten festiwal widział (artystycznych i dosłownych, czyli w strojach), w „diabelskich” dziesięciocentymetrowych szpilach o czerwonej podeszwie, śpiewająca barokowe przebiegi Vivaldiego bez utraty tchu u siebie, za to do utraty tchu u nas.

Coraz świetniejsza oprawa festiwalu, kwiaty, olbrzymie ilości kwiatów, czerwone dywany, przez mgłę pamiętam jakieś wino podawane w przerwie w Złotej Sali Filharmonii Krakowskiej, a na pewno czekoladki, o których pisałam na gorąco… Fabio Biondi w którymś wywiadzie mówiący, że krakowska publiczność jest najlepsza na świecie, najgoręcej reaguje, bardziej żywiołowo niż włoska (taaa, to właśnie ja krzyczałam „brawo!” z balkonu po wyjątkowych ariach Vivaldiego). Znajome twarze wśród publiczności, wymieniane milczące ukłony („Kim on jest, wiesz może?” – „Nie mam pojęcia, ale siedział w tym samym miejscu rok temu”). Zespoły, na które czekaliśmy w Polsce jak dżdżownice deszczu – Doulce Mémoire, Le Poème Harmonique, Europa Galante, wreszcie chyba apogeum tego szału, czyli koncert zespołu Christiny Pluhar w Wieliczce, L’Arpeggiata, z jazzującym już Philippem Jarousskym.

„Ludzie nie mają prawa tak śpiewać” – szeptała pani za mną. Pan obok tylko czekał na zachętę, by chwycić mnie w ramiona i iść w tany w kaplicy świętej Kingi, w rytm rozsynkopowanego Monteverdiego. Dorota Szwarcman, siedząca przede mną, uśmiechała się, kiwając przecząco głową. Na granicy kiczu. Na granicy… Jakże odmiennie rysowały się wcześniejsze koncerty wieliczkowe, choćby pełne skupienia Lamentacje De’ Cavalierego, Ciemne jutrznie Moralesa, napiękniejsze z wszystkich, choć nie w Wieliczce, Leçons de ténèbres De Lalande’a… Szczęściem „to” wróciło. Znowu z Wieliczki wracam w ciszy, niekoniecznie nawet mając ochotę komentować sam koncert. Mala Punica dwa lata temu i w tym roku połączone siły Vox Luminis i L’Archéon sprawiły, że świeczki mam w oczach, gdy myślę o tych przeżyciach.

Już w ubiegłym roku nie dostrzegłam problemu z kupnem biletów. W tym roku ograniczyłam się do Wieliczki – pierwszy próg to finanse; bilety na festiwal zawsze były bardzo drogie, przynajmniej dla przeciętnego melomana. Nigdy nie kupiłam karnetu, zawsze wybierałam pojedyncze koncerty według klucza: najpierw wykonawca – potem program – na końcu weryfikacja stanu konta. Dajmy na to taki Savall mógł w tym roku zagrać Haydna Siedem ostatnich słów Chrystusa na krzyżu – co z tego, że uwielbiam ten utwór, skoro za interpretacjami Savalla nie przepadam i zwykle „oglądałam” je z okien domu (dogodnie mieszkać na przeciwko świętej Katarzyny!), słuchając jednocześnie transmisji w radiowej Dwójce. Na marginesie, mamusia donosiła, że zdarzyło się sporo fałszów w tym wykonaniu, o czym być może w oficjalnych źródłach nie przeczytacie. Mamusia, aha, muzyk emerytowany, nie ża jakiś tam laik, co nie umie docenić. Za Savallem nie przepadam, na koncert nie poszłam. Za to Vivica Genaux mogłaby – jak dla mnie – śpiewać nawet Szła dzieweczka do laseczka – słuchałabym, zachwycałabym się, a wcześniej byłabym pierwsza w kolejce do kasy.

Próg pierwszy to zatem zawsze były finanse. Próg drugi to termin. Otóż niewiele mam wakacji – pracuję, powiedzmy to wprost: chaotycznie. Raz etat, raz freelance (chciałoby się napisać freelans, prawda? dalekie to od rzeczywistości…), raz to i to równocześnie. Wakacje to luksus. Taka Wielkanoc, gdy w Polsce życie zamiera (by zmartwychwstać, uspokajam pospiesznie), to idealny czas na wyjazd, odpoczynek, oddech. Muzyka, trudno, musi ustąpić.

Trzeci próg… eee, nie pamiętam, jaki mógłby być trzeci próg. Czy to ma znaczenie? Ważne, że w tym roku nie było problemów z miejscami, co więcej, wczoraj w Wieliczce sprzedawano wejściówki dla zwykłych ludzi. To było zdziwienie pierwsze.

Zdziwienie drugie to pierwsze rzędy. Jak już wspominałam, w pierwszych, heroicznych czasach Misteriów Paschaliów to właśnie ja tam siadałam, na pustych miejscach oficjeli. Potem zadowalałam się miejscami własnymi, tymi z biletu. Wreszcie wczoraj, choć panie z obsługi KBF bohatersko broniły wejścia do pierwszych rzędów „zwykłym” ludziom, to zionęło pustką. Zapraszano do nich znajomych, rodzinę, która uczciwie gdzieś dalej siadła, a jak tylko weszli muzycy, pewna pani, którą wcześniej odgoniono od przejścia do miejsc dla VIP-ów, zadowolona pokonała kilka metrów i siadła w drugim rzędzie. Brawa dla niej! Cała muzyka dla ludu! Dla ludu, właśnie: znowu zabrakło oficjeli. I to zarówno krakowskich, jak i radiowych, a przecież Polskie Radio to organizator festiwalu. Strach pomyśleć, ale to chyba dobra zmiana…

Zdziwienie trzecie to technikalia i logistyka. Krakowskie Biuro Festiwalowe przyzwyczaiło mnie do luksusu. Za kupę kasy otrzymuję znakomity poziom nie tylko wykonawców, ale i organizacji. A tu nagle Marcin Majchrowski z radiowej Dwójki mówi do mikrofonu, a my go nie słyszymy. Bo ktoś czegoś nie podłączył. W przerwie między utworami z kolei inny ktoś wszedł na zaimprowizowaną estradę i coś z niej zniósł (może się czepiam?). Wreszcie ktoś z kwiatami wyszedł je wręczać wykonawcom po numerze pierwszym w programie, po którym następował numer drugi. Nikt „ktosiowi” nie powiedział, jaka jest konstrukcja programu? Nie wspomnę tu o zdjęciach z festiwalowych wydarzeń. Nie wolno pstrykać fot w czasie koncertów, zawsze więc z wytęsknieniem czekałam na relacje fotograficzne zamieszczane na stronie następnego dnia. Także z wydarzeń, na których nie byłam. Tegoroczne zdjęcia są, no cóż, rozczarowaniem. Nie wierzycie? Sami popatrzcie (ale linka nie dam). Są super na instagramowy profil amatora festiwalu, ale nie jako oficjalna i – co za tym idzie – jedyna autoryzowana fotorelacja.

Zdziwienie czwarte nie jest zdziwieniem. Wyrosłam w krakowskiej Filharmonii i wiem, że jeszcze ostatni dźwięk koncertu nie wybrzmi, gdy przodownicy już biegną do szatni. Kto stoi w kolejce do szatni, ten ostatni… (cenzura). W Wieliczce jest bardziej dramatycznie: przecież trzy windy, zabierające osiem osób każda, czyli jeden wjazd to 24 sztuki, to przeszkoda. Wczoraj było gorzej niż pamiętam. Gdy prawdziwi słuchacze klaskali, a muzycy środkiem, między nami, schodzili, połowę słuchaczy wymiotło. Wyśmienici artyści wracali, by ponownie się ukłonić, ale mało nas zostało, by prosić o bis. No i nie było bisu, a szkoda. Na pocieszenie dodam, że dramatyczną gonitwę „kto pierwszy do szatni” zaobserwowaliśmy zimą ubiegłego roku we Wrocławiu, gdzie znakomity gmach Narodowego Forum Muzyki ma – excusez le mot – kretyńsko zorganizowane szatnie, wymuszające stanie w długich kolejkach.

Coś zatem, podsumowując, dzieje się z Misteriami Paschaliami. Czy po prostu po heroicznych czasach pierwszych festiwali, gwiazdorstwie i pompie środkowych, lekkim przygaszeniu ostatnich nastał czas schyłku? Może to związane z odejściem dyrektora artystycznego – Filipa Berkowicza, którego tegoroczny festiwal był ostatnim?

A może po prostu krakowska publiczność i turyści także nasycili się już muzyką barokową na tyle, że już nie muszą biegać na każdy oferowany koncert? Może obfitość takich festiwali sprawia, że Misteria Paschalia nieco przygasają? Przecież z analogicznymi wydarzeniami mamy do czynienia w Gdańsku, gdzie pojawiają się ci sami wykonawcy i trójmieszczanie nie muszą pielgrzymować do Krakowa – mam na myśli Actus Humanus. W Poznaniu to samo, nie wspominając o Wratislavia Cantans, który to festiwal po pewnym okresie poszukiwania tożsamości, nabrał wyraziście wysmakowanego charakteru. W samym Krakowie cyklicznie, co kwartał bodajże, odbywa się Opera Rara, czyli operowa odnoga Misteriów Paschaliów (na marginesie Actus Humanus i Opera Rara mają, hmm, taką samą oprawę graficzną). A jest jeszcze Muzyka w starym Krakowie, na którym to festiwalu mdlałam z wrażenia, słuchając niegdyś Anonymous 4 – dzisiaj to także festiwal, sądzę, w okresie burzy i naporu, szukający swojego miejsca na mapie krakowskich atrakcji. Jest tych wydarzeń mnóstwo (a na niektóre z nich bilety są znacznie tańsze, podpowiem), publiczność ma więc w czym wybierać. Dokąd zatem Misteria Paschalia zmierzają i czego spodziewać się w przyszłym roku?

No… naprawdę nie wiem. Ale pewnie i tak starannie przejrzę program, sprawdzę stan konta i grzecznie pójdę na koncert(y). A tymczasem posłuchajcie cudownego zespołu Vox Luminis.

LinkedInShare

Misteria Paschalia, dzień drugi – L. Leo, Sant’Elena al Calvario, Europa Galante, Fabio Biondi, czyli Fabio i jego kobiety

Dzień drugi Misteriów Paschaliów minął sennie i dość chłodno z mikrodrzemką pod koniec, tuż przed wyjściem do filharmonii, wyjściem wymuszonym tylko zespołem Europa Galante, Fabio Biondim i, przede wszystkim, Viviką Geneaux. Bo też na nią czekałam cały rok. I na zespół – o repertuarze bowiem nie umiem powiedzieć choć trzech słów. Leonardo Leo nie mówi mi nic. Niezmierzone zasoby internetu podpowiadają, że w swoim czasie był czołowym kompozytorem Neapolu, a studiował u Alessandro Scarlattiego (przy czym jego wpływy słychać w muzyce, choć sam fakt studiowania nie jest potwierdzony), również uczył, a przez całe życie regularnie otrzymywał zamówienia na opery (pisywał zarówno opery seria, jak i buffo) i na oratoria. Możemy się dowiedzieć też tego, że był pierwszym z neapolitańskich kompozytorów, który opanował nowoczesną technikę harmonii (to, faktycznie, słychać w jego oratorium zaprezentowanym na wczorajszym koncercie). Więcej pewnie można wyczytać tu: http://www.leonardoleo.com/, ale dziś [próba odczytu 20.04.2011] większość zakładek niestety nie otwiera się.

Ponieważ muzyka Leonardo Leo była dla mnie zupełną nowością, usiłowałam skupić się na jej słuchaniu przede wszystkim. Okazało się jednak, że muzyka ta nie angażuje na tyle, by nie zwracać uwagi na inne, równie ciekawe i budzące duże emocje, atrakcje tego koncertu. Mam na myśli artystki, ich stroje, wygląd sali (głównie oświetlenie) oraz, jak zawsze, zachowanie publiczności krakowskiej.

Zacznę od artystek. Czekałam na Vivikę Geneaux, której każde nowe nagranie jest dla mnie złotą płytą, zdartą od słuchania, gdyby nie to, że to CD, a każde jej pojawienie się w Krakowie – wiąże się z nerwowym poszukiwaniem sponsora na bilety. W ubiegłym roku z koncertu, w którym dała fizjologicznie niemożliwe do wykonania arie Vivaldiego wyszłam roztrzęsiona emocjonalnie i długo dochodziłam do siebie. Liczyłam na choć ułamek tych przeżyć wczoraj – i mój wymarzony ułamek otrzymałam. O tym później. Pani Geneaux jest nie tylko wyjątkową śpiewaczką, ale także piękną kobietą; wczoraj, występując w roli męskiej, pokazała się w skromnym, eleganckim kostiumie, z włosami spiętymi, za to w butach na tak niebotycznej szpilce, z czerwonym spodem – obawiałam się o jej życie, o jej nogi, za każdym razem gdy przebiegała (!) przez estradę przy ukłonach. Buty te szatańskie miał sfotografować agent specjalny Drezyna, który siedział w drugim rzędzie na parterze, kilka metrów od pani Geneaux, ale agent jest nietutejszy, ręka zadrżała mu z obawy przed restrykcjami straży misteryjnej, srogo upominających robiących zdjęcia. Butów pani Geneaux zatem nie pokażę. Druga wokalistka (Anna Chierichetti) zresztą miała niemal równie wysokie buty, ale jasne (tak!). Pasowały do stroju (lejące spodnium w szarym kolorze), ale jasne buty u solistki na koncercie, to zaskoczenie. Gemma Bertagnolli nie popisała się strojem – wyglądała jak (porównanie przerażające) Renée Zellweger w roli Bridget Jones i na tym poprzestanę (nigdy nie polubię asymetrii w strojach i fryzurze…). Co do Heleny Rasker wolę się nie wypowiadać, bo to pani o posturze i prezencji Walkirii, o czym lepiej publicznie nie dywagować. Bas, Roberto Abbondanza, niestety, nie dostarczył żadnych emocji garderobianych.

Muzyka i wykonanie – to ciekawsze niż stroje (a może nie?). Skład zespołu był maleńki – zaledwie dwunastu instrumentalistów (z panem Biondi włącznie), pięciu solistów, prezentowali się pięknie na estradzie, okoleni owalną plamą światła, wyłączającą ich niejako poza przestrzeń. W tym owalnym mikroświecie wykonali oratorium – niestety – nudne. Recytatyw z arią – ten schemat obowiązywał. W całym utworze pojawiły się bodajże trzy sceny chóralne (piękne współbrzmienia chóru a capella na słowach „La nostra liberta” w pierwszej części – tu rzeczywiście było słychać maestrię kompozytora w harmonii funkcyjnej), jeden duet (panie Bertagnolli i Rasker), bardzo piękny zresztą, ale, ponieważ wykonany przez te właśnie dwie panie – matowy w brzmieniu.

Muzyka w tym oratorium to muzyka popisów śpiewaczych, choć mniej tu karkołomnych skoków, koloratur i innych pióropuszy niż w ariach Haendla czy Vivaldiego. Wyraźnie jednak muzyka miała cieszyć publiczność efektownymi fajerwerkami, a nie artyzmem, głębią przeżyć (o ile dobrze pamiętam – tylko jedna aria miała tempo wolniejsze od allegro, wykonała ją pani Bertagnolli, czarując swoim nieodłącznym piano); to dziwi, tym bardziej, że mądry internet podaje, iż twórczość L. Leo stała w opozycji do „lekkiej” muzyki G. Pergolesiego i odznaczała ją większa surowość. To dowód na to, jak relatywizacja powoduje, że przypinamy niepasujące etykietki. Oratorium, które wysłuchaliśmy, miało ludzi cieszyć popisami śpiewaków wtedy, kiedy powstało, w pierwszej połowie XVIII wieku i cieszy dokładnie tym samym dzisiaj. Możemy być zadowoleni z tego, że tak wyśmienity zespół podawał nam tę muzykę chwilami sztampową, przewidywalną, wręcz nudną. Były „momenty”, ale te nie czynią „dzieła” „dziełem”. Być może dowiodę swojej ignorancji, ale również ubogie instrumentarium świadczy przeciwko temu utworowi; pierwsza połowa XVIII wieku to czas, gdy orkiestry wykorzystywane w operach czy oratoriach były już nieco większe – nawet nie więcej smyczków, mam na myśli instrumenty dęte. Czy może ich partie zaginęły bezpowrotnie? Nie udało się ich zrekonstruować? Zatem ogólny wniosek? Chwała Fabio Biondiemu za to, że odnalazł to oratorium i je przypomniał, ale pewne utwory są słusznie zapomniane.

Gemma Bertagnolli – tytułowa Helena – nie tylko dysponuje wspaniałym głosem, ale również jest aktorką wyśmienitą. Gestami rąk, poruszeniami ciała, drgnieniami głowy pokazywała nam przeżycia swojej bohaterki, niekiedy z nawet zbyt wielką afektacją. Podobały mi się jej wykończenia obiegników, jej rozczulenia się na kadencjach, jej frazowanie (fantastycznie rozgrywała oddechy), ale byłam zarazem zdumiona, jak bardzo forsowała przeponę, wręcz tłamsząc głos. Poruszała się (poza kilkoma dźwiękami) w strefie piano i w jej ramach robiła różnice dynamiczne. Prawdziwe brzmienie jej głosu usłyszeliśmy pod koniec koncertu na jednym czy dwóch dźwiękach. Robiła to, co często widziałam u Jadwigi Rappé – odwracanie głowy na bok, odchylanie tułowia do tyłu, byle tylko nie wypuścić z siebie zbyt potężnego głosu. Szkoda, bardzo szkoda. Więcej było jej gry, jej poruszeń ciałem, niż jej głosu na tej estradzie, niekiedy śpiewała wręcz przez zaciśnięte zęby, dusząc dźwięk. Dodam, że grała, także siedząc – rozglądała się nieobecnym wzrokiem wokoło, pokazując widzom, jak znajdowała się w sytuacji Helena, jej bohaterka.

Anna Chierichetti ma głos cudowny, czarujący, jak żywe srebro. Po niezwykle trudnych nutach arii w jej roli skakała swobodnie i najokropniejsze interwały czy pasaże pokonywała bez przeszkód i drżenia głosu. Dysponuje naturalną wibracją, której nie nadużywa, ale wykorzystuje w dobry sposób. Niestety, fałszowała – zawsze lądowała ćwierć tonu za wysoko. Chwilami bardzo mi to przeszkadzało. Gdyby nie to, w moim prywatnym rankingu głosów wyprzedziłaby na tym koncercie panią Geneaux.

Helena Rasker, alt, nie podobała mi się. To świetna artystka, niewątpliwie, ale jako jedyna w tym składzie dysponowała głosem matowym, niepasującym do pozostałych, rozśpiewywała się w górnych rejestrach. Do takiego rodzaju muzyki, brzmiącej dla nas dzisiaj nieco rozrywkowo preferuję głosy jaśniejsze.

Bas, Roberto Abbondanza, też już jest dobrze znany w Krakowie. Lubię w jego głosie swobodę, którą i wczoraj wysłyszałam. Pan Abbondanza musiał czuć się nieco zagubiony na estradzie pośród kobiet – cztery solistki i on jeden, ale nie przeszkodziło mu to w świetnym wykonaniu swojej partii. Podobała mi się jego aria z basami „rżnącymi” niemal na ludowy sposób doły; artysta nie obawiał się rozwinąć głosu, popisując się szeroką skalą (choć akustyka krakowskiej filharmonii zabijała dla tych, którzy siedzieli jak ja na balkonie doły – zawsze tak jest!). Uznałam, że dowodem poczucia humoru kompozytora jest to, że inną arię, utrzymaną w najszybszym tempie z wszystkich w oratorium, przeznaczył basowi.

Ostatnią artystką, o której wspominam jest Vivica Geneaux, moja wielka śpiewacza miłość. Partia, wydaje mi się, nie była dobrze usytuowana w jej najlepszym rejestrze. Głos niekiedy brzmiał metalicznie. Zabrakło też arii, w których mogła się wykazać swoimi fenomenalnymi zdolnościami aktorskimi i interpretacyjnymi (do dziś mam w oczach jej wykonanie „Sposa son disprezzata” z „Bajazeta” Vivaldiego, którą to arię zaśpiewała z rozdzierającą wściekłością, udzielającą się chyba wszystkim obecnym na sali).

Dopiero w ostatniej arii zyskała szansę pokazania tego, co potrafi. Z ogniem w oczach (wiem, wiem… banalne, ale prawdziwe!) wyśpiewywała skoki, interwały, pasaże, obiegniki i tryle, kończąc tak triumfalnie, że ospała dotąd publiczność krakowska nagle przypomniała sobie, co zwykła robić i nagrodziła artystkę skąpymi brawami (jedyny aplauz, jaki w czasie oratorium wczoraj słyszeliśmy. Nie tak to in illo tempore bywało… Dawniej na Misteriach Paschaliach oklaskami przerywano występy. Czy publiczność krakowska się ucywilizowała?) Łezka poszła z oka po tej arii, tym bardziej, że na bocznych ścianach sali filharmonii wykwitły na tę chwilę kwiaty (uwieczniłam je na zdjęciu) – dowodzi to tego, że wspaniała ekipa świecąca również docenia kunszt pani Geneaux. Myślę, że i artystka zobaczyła te kwiaty – przed arią rozglądała się po sali, patrzyła długo na ściany.

Zespół Europa Galante cenię od lat za brzmienie (rewelacyjne smyczki, co i wczoraj się potwierdziło), za energię tkwiącą w jego członkach i za prowadzącego znad skrzypiec Fabio Biondiego. Dźwięk jego skrzypiec przebijał niekiedy ponad innymi, niekiedy wybijały się też skrzypce wiodącego drugie skrzypce (i tu wpadka, bo nie pamiętam nazwiska, a przecież opatrzony on już i osłuchany…). Nie zawiodłam się więc, jeśli chodzi o samą jakość wykonania. Jednym z największych atutów wykonań tego zespołu jest dynamika – zarówno wewnętrzna, w zespole (dynamika grupy – widać ich zgranie, współpracę), jak i dynamika muzyczna – dwunastu muzyków robiących perfekcyjne  crescendo w ciągu paru sekund – niby to norma dla dobrego zespołu, a jednak zwraca uwagę. Podobnie radują idealnie równe ritardanda, w których orkiestra podąża za solistą (przypadek cudownych zwolnień w ostatniej arii Viviki Geneaux). Cieszy to, że co roku na koncercie w ramach Misteriów Paschaliów w zespole Fabio Biondiego odnajduję te same twarze, tych samych muzyków – mój ulubiony skrzypek, teorbista… To już dobrzy znajomi i niech tak pozostanie! Oby przyjeżdżali do Krakowa nadal!

Już wspominałam o świetle (kwiaty dla Viviki), teraz dodam jeszcze o tym, że wspaniale rozegrano ściemnianie na bisie – bo na bis (ewidentnie wymuszony) był finalny chór oratorium. Państwo realizujący oświetlenie koncertu wspaniale zsynchronizowali zwolnienie i jednoczesne ściszenie w muzyce z przygasaniem światła, które po wybrzmieniu ostatnich nut rozbłysło ponownie. Wczoraj też nie widzieliśmy czerwonego, gorejącego krzewu; efekty świetlne utrzymane były w tonacji błękitnej. Bardzo podobało mi się oświetlenie krzewu pod koniec drugiej części, niestety, nie zrobiłam zdjęcia.

Co do osobistości na koncercie, to i tym razem nie zaszczycili nas swoją obecnością włodarze miasta, zauważyłam natomiast panią Izabelę Helbin, czyli aktualną szefową Krakowskiego Biura Festiwalowego. Dobre i to, ale chciałabym w końcu zobaczyć, jak dawną muzyką cieszą się ci, którzy tak o nią w Krakowie walczą. Pewnie przyjdą „na mszę”, jak wczoraj wspomniany „pan prezes, pan dyrektor, pan wiceprzewodniczący i pani główna księgowa”, bo „msza, panie kierowniku, to jednak msza jest”. Pan Filip Berkowicz nerwowo, stale sprawdzał w czasie koncertu wiadomości na ekranie swojego Blackberry (może kolejni wykonawcy dojeżdżają?), co jemu można wybaczyć. Słucha uważnie, sprawdza czasem coś w programie, klaszcze najdłużej z wszystkich. To się chwali i to cieszy.

Uroczy jest zwyczaj witania gości czekoladkami, rozdawanymi we foyer Filharmonii Krakowskiej. Są wspaniałe, jeśli ktoś to czyta i się wybiera, polecam te w kształcie serduszek. Pralinki podają panowie na wielkich tacach, z którymi wyśmienicie manewrują pośród tłumu. W przeciwieństwie do nich – oficjalne „hostessy” festiwalowe stoją sztywno w opaskach z czarnym kwiatem we włosach i czerwonych szalach zamotanych na szyi. Stoją i sprzedają program, trochę przerażają, bo ich image jest nieco diabelski (kwiat, łatwo sobie dopisać, symbolizuje rogi diabelskie; to bardzo „paschalne”…). Stoją i nie mają nic więcej, poza trzymaniem programów w rękach, do roboty, bo jest ich dużo, a wyrobiona (chciałoby się powiedzieć zaprawiona w bojach festiwalowych) publiczność daje sobie sama radę poza nielicznymi wyjątkami. Publiczność zresztą wczoraj była – już po koncercie – zajęta głównie butami pani Geneaux. Słyszałam w tłumie „jak można, takie czerwone”, ale i „sama byś takie chciała”, wreszcie „to chyba Blahnik, tak się ten szewc nazywa” i, oczywiście „jak ona biega na takich szpilkach”. Takie rzeczy – tylko w szatni.

Na koniec wyjaśnienie tytułu – Fabio i jego kobiety. Kto widział, ten wie – artystki wychodzące do ukłonów, to są artystki pana Biondiego. On je wprowadza, one się do niego uśmiechają, jemu są wdzięczne, bo to on decyduje, że śpiewają takie cuda. Estradowo – to jego kobiety, jakkolwiek antyfeministycznie by to nie brzmiało.

Obolałe ręce od oklasków, jak zawsze. Przed Misteriami Paschaliami trzeba by ćwiczyć mięśnie przedramion, by klaskać jeszcze mocniej, jeszcze dłużej. I za ten koncert dziękuję bardzo.

Leonardo Leo Sant’ Elena al Calvario, wyk: Gemma Bertagnolli – sopran, Vivica Genaux – sopran, Anna Chierichetti – sopran, Helena Rasker – kontralt, Roberto Abbondanza – bas, Europa Galante, dyr. Fabio Biondi

LinkedInShare