Szanghaj. Urwałam się dziś z konferencji około południa – pomyślałam, że po pierwsze, chcę się napić kawy (a czemu nie było, o tym za chwilę), po drugie byłam wściekle głodna (również za chwilę dlaczego), wreszcie – nie miałam ochoty wysłuchiwać kolejnego nudnego keynote-speaker (buuuu). I poszłam „w miasto”, żeby 1. zdobyć kawę i pożywienie, 2. wymienić pieniądze, 3. zapoznać Szanghaj.
Ale zacznijmy od początku. Wszyscy tu podobno cierpią na jet lag. Jakoś mnie nie dotyka, poza tym, że jak piszę rano smsy do Mamusi z info, że ciągle żyję, to ją budzę. Może to kwestia tego, że ostatnio jakoś mi się poprzestawiały godziny w ogóle, a może fakt, że konsekwentnie przesuwałam wskazówki zegarka w miarę podróży? Nie wiem. Jedno jest pewne, powrót do Polski będzie gorszy niż przyjazd tutaj. Rano wstałam więc rześko na śniadanie, choć budzik nie zadzwonił. Fakt, wstałam nie 6.30, jak chciałam, ale 7:05, co mnie zmusiło do dużego tempa, przez co nie zjadłam śniadania. Zresztą: kto by chciał na śniadanie makaron z jakimś glutem, ciasteczka ryżowe, kotleciki w sezamowej panierce. Spróbowałam tylko ciasteczko na parze i zakończyłam imprezę. Do tego soczek, bo chińskie śniadanie nie przewiduje ani herbaty, ani kawy!!!!! Zbrodnia na Europejczykach. Szczęście, że posługuję się sprawnie pałeczkami, bo jak widzę, co tutaj niektórzy wyprawiają… żal ściska. Uczcie się ludzie, bo nigdy nie wiadomo! Czyli kawa – niezaliczone, śniadanie – niezaliczone, za to zdązyłam na autobus do Expo Center (ok. 4 km).
Otwarcie konferencji było piekielnie nudne, ale przyznaję, zrobiło na mnie wrażenie 3500 osób zgromadzonych w jednym celu: obgadywania innych muzeów na świecie. Przemawiał wiceminister kultury Rosji i paru innych ważnych gości. Niesamowite, jak chiński jest językiem sprawiającym wrażenie agresywności. Niektórzy speakerzy wręcz pukają zgłoskami w mikrofon, krzyczą (uszy bolą i, ponieważ robią to z zaskoczenia, to straszą). Stoją przy tym (lub siedzą) spokojnie, tylko samym głosem operują, nawet bez mimiki. Niektórzy tylko wykorzystują ręce, gestykulując wszakże bardzo retorycznie, często wskazują palcem w niebiosa, co to ma znaczyć? Nie wiem. W przerwie na kawę poszłam szukać kawy (była 11), ale okazało się, że całą kawę wypili ci, którzy rozsądnie na przerwę na kawę poszli przed przerwą na kawę. Najpierw zabrakło filiżanek. Chińscy opiekunowie i kelnerzy/kelnerki rozkładali ręce bezradnie, a dystyngowani muzealnicy sięgali wstydliwie (najpierw), a potem pożądliwie po dzbanuszki na mleko, pojemniki na cukier, wreszcie – tybetańskim sposobem – po spodki. Pili z czego się dało. Ale i to się skończyło i gdy ja dotarłam do stolika, uzbrojona w wywalczoną cukierniczkę, kawy nie było, a Chińczycy twardo twierdzili, że noł mol kofi. Odsiedziałam jeszcze parę minut i zmyłam sie, jak pisałam. Nie było to jednak takie proste…
Polazłam do autobusu, który nas wywozi z terenu Expo na parking. Autobus „właśnie” odjechał, trzeba było czekać parę minut. Z innymi uciekinierami poczekaliśmy, wyrażając nadzieję, że ten, co przyjedzie, będzie jechał właśnie do wyjazdu, a nie na wycieczkę po Expo. Udało się. Na parkingu była natomiast „Shanghai Surprise”, bo okazało się, ze autobusy do hoteli odjechały właśnie, o pełnej godzinie, a następny będzie o kolejnej pełnej godzinie. Westchęłam, bo miałam w perspektywie czekanie, albo powrót taxi. Na taxi jednak nie miałam kasy. Postanowiłam przystąpić do ataku, wspomagała mnie miła i jakże agresywna pani z Tajlandii. Ostatecznie skończyło się na tym, że miła dziewczyna, jedna z opiekunek, dała mi swoje prywatne 90 yuanów na taxi i powiedziała, że mam jej oddać, jak wrócę. Fajnie, nie? A wcale nie byłam wstrętna, powiedziałam tylko, że to bardzo niefajnie i niegościnnie, że nie ma dojazdu do hotelu. Gorzej Chinczykom nie mogłam powiedzieć…
Zajechałam taxi do hotelu, zapłaciłam 16 yuanów, czyli taniocha, jakieś 2 USD, zdaje się. Zarzuciłam kolejnego opiekuna pytaniami, na które nie umiał odpowiedzieć, poza jednym: „gdzie jest kawa”. Skierował mnie do McDonalda naprzeciwko! Kawa w Chinach, okazuje się, to wielki luksus… Co do jedzenia (gdzie zjem coś dobrego chińskiego), to powiedział, że w Chinach jedzenie jest zawsze dobre i gadaj tu z człowiekiem…
Poszłam wymienić kasę, najpierw do automatu. Przeszłam przez 500 pytań i… poległam. Nawet nie umiem opisać, na jakim etapie. Nagle mi buda powiedziała: transaxion [sic!] is over. Jak over to over, polazłam do banku, naprzeciwko (tu jest tak, że wszystko jest naprzeciwko, wszędzie niby jest blisko, jest takie nagromadzenie sklepików na każdym rogu – wszystkie maleńkie, a nie duże, jak u nas, i jest ich dzikie zatrzęsienie). Bank. Najpierw pytanie o paszport, sprawdzili mnie, zgadzało się, Anna Helena, tak. Potem jeden druk do wypełnienia. Zatarłam ręce, wypełniłam. Potem drugi, o ranyyy, trzeci…, przy czwartym szlag mnie trafił, ale grzecznie wypełniłam. Po co im, to ciekawe, mój adres w Polsce? Musiałam drugi druk wypełniać raz jeszcze, bo nieopacznie wpisałam hotel w Szanghaju, w którym jestem. Potem sprawdzanie u koleżanki przez telefon (pan odczytywał moje dane z czterech formularzy) i ksero wszystkiego. Na koniec (tak myślałam), skierował mnie do kasy – zadzwonił dzwonkiem i koleżanka mnie przyjęła. Koleżanka była za pancerną szybą. Teraz już ona wypełniała nowe formularze. Z pięć w sumie, w trzech kopiach każdy, część ręcznie, część na komputerze – na przykład przepisała dwa z moich formularzy do komputera. Co ciekawe, drugą kopię z trzech zawsze mięła i wyrzucała do kosza. Interesujące. Na koniec dostałam kasę w ładnej kopercie na kasę. Zachowam sobie na pamiątkę chyba. W sumie – około 20 minut…
Zaopatrzona w kasę polazłam na targ i kupiłam migdały. Jadłam różne migdały w życiu, ale tak dobrych, jeszcze nigdy. Pan dostrzegł moją fascynację, więc mnie zaczął częstować innymi fistaszkami i orzeszkami i suszonymi badziewiami. Nakupiłam tego cholerstwa ile wlezie i zaczęłam spożywać, ciągnąc do McDonalda. Kawa (w cenie 8 yuanów) jest paskudna, ale jednak ma coś wspólnego z kawą – jest czarna i ciepła. Opita i objedzona połaziłam po okolicy, podpatrywałam ludzi. Widziałam, jak pięknie witają się znajomi przypadkiem napotkani, patrzyłam, jak otwiera się sklepy po sjeście, jak odpoczywa sprzątaczka z restauracji, jak targuje się ryby na targu… Życie po chińsku mnie uwodzi. Widzę – pewnie, że to pierwszy rzut oka – spokój i harmonię w tych ludziach. Widzę, jak inaczej są poukładani wewnętrznie, splątani, introwertyczni, ale jak zarazem potrafią emanować spokojem i jednocześnie umieją okazać radość, szczęście, być serdeczni. Chciałabym ich poznać bliżej.
Wróciłam do expo, oddałam dziewczynie kasę; trzy razy się kłaniałam, dałam jeszcze cukierki z Polski (no co miałam jej dać, za pożyczkę?), ona mnie się pięć razy kłaniała i cukierki (podpatrywałam zza rogu) od razu zaczęła jeść. Drobne gesty. Szukajcie takich w Polsce. Jak wiatr w polu. A tu to norma. Myślę o kłanianiu się, dziękowaniu…
Konferencja to nudy, nie warta opowieści, ale widok z Expo Center niesamowity…
Potem była wycieczka. Mieliśmy zwiedzać muzeum historii Szanghaju, ale bonzowie zdecydowali, że najpierw kolacja. Otóż przy kolacji siedziałam z Tunezyjczykiem, Turkiem i Belgiem oraz (mało ważne) Amerykanką, Kanadyjką i Chinką z Tajwanu. One sobie po angielsku, a my, jak się okazało, mieliśmy mały kącik frankofoński i konwersowaliśmy cały czas po francuscu. Urocze. Panowie komplementowali mój akcent paryski, co mnie zawsze wbija w dziką dumę i pozwala mówić dużo lepiej niż potrafię. (to było osobiste).
Jedzenie: co 15 minut na stół wkraczała nowa potrawa. Przy piątej, chyba, spasował Turek, przy kolejnej – panny po angielsku – tylko Tunezyjczyk, Belg i ja wytrwaliśmy do końca. A do jedzenia było m.in. marynowane chińskie grzybki w czosnku, marynowane chiśkie grzybki w imbirze, królicze coś nieprzyzwoitego, ale nie całkiem dosłyszałam co, języki wołowe w sosie sojowym, krewetki panierowane, krewetki grillowane, krewetki gotowane w słodko-kwaśnym sosie, cykorie z pieczarkami na ciepło w sosie słodko-kwaśnym, rosół z owocami, wołowe kości w plasterkach do wysysania szpiku, kalmary na muszlach, naleśniki na ostro z ryżem w środku, kulki ryżowe, bosz, nie pamiętam, co jeszcze.. ryba, co na mnie patrzyła, kaczka, która też spozierała na nas, wieprzowina w sezamie i pikantnym sosie… jeszcze dużo, dużo więcej, wodorosty na różne sposoby, a na koniec – zupa z dyni na słodko. Jak budyń smakowała. Uff, niby wszystkiego po trochu, ale jednak, wypełniona wstawałam.
Do picia dostaliśmy chińskie piwo, chińskie wino i wino chińsko-francuskie. Piwo jest jak soczek, leciuteńkie, wino przedziwne, smakuje trochę jak koniak z przyprawami, ale ma jedynie 12%, cudaczna rzecz. Wino chińsko-francuskie cabernet sauvignon było po prostu skwaśniałe. Popełniłąm drobne faux-pas, bo skomentowałam języki wołowe: najpierw po polsku fuj powiedziałam, a potem po francusku, że są niedobre, ale nie tak ohydne, jak mózg barana. Turek po lewicy i Tunezyjczyk po prawicy zmartwieli. Wytłumaczyłam, skonfundowana, że nie ma u nas zwyczaju jeść takie rzeczy i dla mnie to jak wieprzowina dla nich. Nie wiem, czy zrozumieli, ale nasza konwersacja wróciła do poprzednich torów.
Na koniec był gwóźdź programu, czyli wjazd na 330 m do góry, na wieżę widokową. W Berlinie uważałam, ze wjazd na taką wieżę to jest jednak trochę fanaberia turystyczna, ale tu, w Szanghaju, dopiero z tej wysokości widać miasto. Widać rzekę i dopływ, widać starą zabudowę, pięknie oświetloną, nad brzegiem rzeki – kolonialna architektura jeszcze z XIX wieku… Widać jak wysokie są drapacze chmur na Pudongu – czyli w szanghajskim City. Ogrom tego miasta, jego rozmach i rozmiar, jego różnorodność można dopiero z takiej wieży ocenić. Tym bardziej, że to jest miasto, które mieni się od świateł, ale nie od neonów czy diod reklamowych – to są światełka na drzewach, lampki na domach, dziwne światła, które „biegają” po parkach, długie lampki, które trochę jak sople wyglądają. Zarysy domów są zaznaczone lampkami. Pięknie to wygląda. Piętro niżej natomiast niespodzianka dla ludzi o mocnych nerwach: można chodzić po pancernej szybie i ma się pod stopami 330 metrów… Bałam się, przyznaję, Rosjanki wskoczyły i szpilkami 10-centymetrowymi skakały po tym, Belg (duży chłopak) wlazł i zaczął tupać. Ostrożnie weszłam, a potem szkoda mi było schodzić… Przeżycie jednak metafizyczne. Tunezyjczyk powiedział, że dla niektórych chodzenie po czymś takim jest lepsze niż orgazm, zaczęliśmy dyskutować w czwórkę o tym, potem w trójkę, bo Turek nas opuścił (to intelektualista, młody jeszcze, nie wie, że i o takich rzeczach intelektualiści mówią, bo zbyt zajęci myśleniem – nie robią najczęściej). Nie doszliśmy do konkluzji. Zjechaliśmy windą (330 metrów w jakieś 10-15 sekund). Zwiedziliśmy jeszcze muzeum historii Szanghaju (nuda, ale jedno zdjęcie bezcenne), spakowałam dyrektora do taryfy i zajechałam do hotelu, skąd piszę do Was dokładnie o wszystkim, co robię.
Czy jest to ciekawe? Nie wiem. Mam dużą potrzebę opisania, co robię. To tymczasem dokładny opis, myślę, że na rozważania i podsumowania jeszcze przyjdzie czas…
Uściski!
gab
Dodaj komentarz