Dzień drugi Misteriów Paschaliów minął sennie i dość chłodno z mikrodrzemką pod koniec, tuż przed wyjściem do filharmonii, wyjściem wymuszonym tylko zespołem Europa Galante, Fabio Biondim i, przede wszystkim, Viviką Geneaux. Bo też na nią czekałam cały rok. I na zespół – o repertuarze bowiem nie umiem powiedzieć choć trzech słów. Leonardo Leo nie mówi mi nic. Niezmierzone zasoby internetu podpowiadają, że w swoim czasie był czołowym kompozytorem Neapolu, a studiował u Alessandro Scarlattiego (przy czym jego wpływy słychać w muzyce, choć sam fakt studiowania nie jest potwierdzony), również uczył, a przez całe życie regularnie otrzymywał zamówienia na opery (pisywał zarówno opery seria, jak i buffo) i na oratoria. Możemy się dowiedzieć też tego, że był pierwszym z neapolitańskich kompozytorów, który opanował nowoczesną technikę harmonii (to, faktycznie, słychać w jego oratorium zaprezentowanym na wczorajszym koncercie). Więcej pewnie można wyczytać tu: http://www.leonardoleo.com/, ale dziś [próba odczytu 20.04.2011] większość zakładek niestety nie otwiera się.
Ponieważ muzyka Leonardo Leo była dla mnie zupełną nowością, usiłowałam skupić się na jej słuchaniu przede wszystkim. Okazało się jednak, że muzyka ta nie angażuje na tyle, by nie zwracać uwagi na inne, równie ciekawe i budzące duże emocje, atrakcje tego koncertu. Mam na myśli artystki, ich stroje, wygląd sali (głównie oświetlenie) oraz, jak zawsze, zachowanie publiczności krakowskiej.
Zacznę od artystek. Czekałam na Vivikę Geneaux, której każde nowe nagranie jest dla mnie złotą płytą, zdartą od słuchania, gdyby nie to, że to CD, a każde jej pojawienie się w Krakowie – wiąże się z nerwowym poszukiwaniem sponsora na bilety. W ubiegłym roku z koncertu, w którym dała fizjologicznie niemożliwe do wykonania arie Vivaldiego wyszłam roztrzęsiona emocjonalnie i długo dochodziłam do siebie. Liczyłam na choć ułamek tych przeżyć wczoraj – i mój wymarzony ułamek otrzymałam. O tym później. Pani Geneaux jest nie tylko wyjątkową śpiewaczką, ale także piękną kobietą; wczoraj, występując w roli męskiej, pokazała się w skromnym, eleganckim kostiumie, z włosami spiętymi, za to w butach na tak niebotycznej szpilce, z czerwonym spodem – obawiałam się o jej życie, o jej nogi, za każdym razem gdy przebiegała (!) przez estradę przy ukłonach. Buty te szatańskie miał sfotografować agent specjalny Drezyna, który siedział w drugim rzędzie na parterze, kilka metrów od pani Geneaux, ale agent jest nietutejszy, ręka zadrżała mu z obawy przed restrykcjami straży misteryjnej, srogo upominających robiących zdjęcia. Butów pani Geneaux zatem nie pokażę. Druga wokalistka (Anna Chierichetti) zresztą miała niemal równie wysokie buty, ale jasne (tak!). Pasowały do stroju (lejące spodnium w szarym kolorze), ale jasne buty u solistki na koncercie, to zaskoczenie. Gemma Bertagnolli nie popisała się strojem – wyglądała jak (porównanie przerażające) Renée Zellweger w roli Bridget Jones i na tym poprzestanę (nigdy nie polubię asymetrii w strojach i fryzurze…). Co do Heleny Rasker wolę się nie wypowiadać, bo to pani o posturze i prezencji Walkirii, o czym lepiej publicznie nie dywagować. Bas, Roberto Abbondanza, niestety, nie dostarczył żadnych emocji garderobianych.
Muzyka i wykonanie – to ciekawsze niż stroje (a może nie?). Skład zespołu był maleńki – zaledwie dwunastu instrumentalistów (z panem Biondi włącznie), pięciu solistów, prezentowali się pięknie na estradzie, okoleni owalną plamą światła, wyłączającą ich niejako poza przestrzeń. W tym owalnym mikroświecie wykonali oratorium – niestety – nudne. Recytatyw z arią – ten schemat obowiązywał. W całym utworze pojawiły się bodajże trzy sceny chóralne (piękne współbrzmienia chóru a capella na słowach „La nostra liberta” w pierwszej części – tu rzeczywiście było słychać maestrię kompozytora w harmonii funkcyjnej), jeden duet (panie Bertagnolli i Rasker), bardzo piękny zresztą, ale, ponieważ wykonany przez te właśnie dwie panie – matowy w brzmieniu.
Muzyka w tym oratorium to muzyka popisów śpiewaczych, choć mniej tu karkołomnych skoków, koloratur i innych pióropuszy niż w ariach Haendla czy Vivaldiego. Wyraźnie jednak muzyka miała cieszyć publiczność efektownymi fajerwerkami, a nie artyzmem, głębią przeżyć (o ile dobrze pamiętam – tylko jedna aria miała tempo wolniejsze od allegro, wykonała ją pani Bertagnolli, czarując swoim nieodłącznym piano); to dziwi, tym bardziej, że mądry internet podaje, iż twórczość L. Leo stała w opozycji do „lekkiej” muzyki G. Pergolesiego i odznaczała ją większa surowość. To dowód na to, jak relatywizacja powoduje, że przypinamy niepasujące etykietki. Oratorium, które wysłuchaliśmy, miało ludzi cieszyć popisami śpiewaków wtedy, kiedy powstało, w pierwszej połowie XVIII wieku i cieszy dokładnie tym samym dzisiaj. Możemy być zadowoleni z tego, że tak wyśmienity zespół podawał nam tę muzykę chwilami sztampową, przewidywalną, wręcz nudną. Były „momenty”, ale te nie czynią „dzieła” „dziełem”. Być może dowiodę swojej ignorancji, ale również ubogie instrumentarium świadczy przeciwko temu utworowi; pierwsza połowa XVIII wieku to czas, gdy orkiestry wykorzystywane w operach czy oratoriach były już nieco większe – nawet nie więcej smyczków, mam na myśli instrumenty dęte. Czy może ich partie zaginęły bezpowrotnie? Nie udało się ich zrekonstruować? Zatem ogólny wniosek? Chwała Fabio Biondiemu za to, że odnalazł to oratorium i je przypomniał, ale pewne utwory są słusznie zapomniane.
Gemma Bertagnolli – tytułowa Helena – nie tylko dysponuje wspaniałym głosem, ale również jest aktorką wyśmienitą. Gestami rąk, poruszeniami ciała, drgnieniami głowy pokazywała nam przeżycia swojej bohaterki, niekiedy z nawet zbyt wielką afektacją. Podobały mi się jej wykończenia obiegników, jej rozczulenia się na kadencjach, jej frazowanie (fantastycznie rozgrywała oddechy), ale byłam zarazem zdumiona, jak bardzo forsowała przeponę, wręcz tłamsząc głos. Poruszała się (poza kilkoma dźwiękami) w strefie piano i w jej ramach robiła różnice dynamiczne. Prawdziwe brzmienie jej głosu usłyszeliśmy pod koniec koncertu na jednym czy dwóch dźwiękach. Robiła to, co często widziałam u Jadwigi Rappé – odwracanie głowy na bok, odchylanie tułowia do tyłu, byle tylko nie wypuścić z siebie zbyt potężnego głosu. Szkoda, bardzo szkoda. Więcej było jej gry, jej poruszeń ciałem, niż jej głosu na tej estradzie, niekiedy śpiewała wręcz przez zaciśnięte zęby, dusząc dźwięk. Dodam, że grała, także siedząc – rozglądała się nieobecnym wzrokiem wokoło, pokazując widzom, jak znajdowała się w sytuacji Helena, jej bohaterka.
Anna Chierichetti ma głos cudowny, czarujący, jak żywe srebro. Po niezwykle trudnych nutach arii w jej roli skakała swobodnie i najokropniejsze interwały czy pasaże pokonywała bez przeszkód i drżenia głosu. Dysponuje naturalną wibracją, której nie nadużywa, ale wykorzystuje w dobry sposób. Niestety, fałszowała – zawsze lądowała ćwierć tonu za wysoko. Chwilami bardzo mi to przeszkadzało. Gdyby nie to, w moim prywatnym rankingu głosów wyprzedziłaby na tym koncercie panią Geneaux.
Helena Rasker, alt, nie podobała mi się. To świetna artystka, niewątpliwie, ale jako jedyna w tym składzie dysponowała głosem matowym, niepasującym do pozostałych, rozśpiewywała się w górnych rejestrach. Do takiego rodzaju muzyki, brzmiącej dla nas dzisiaj nieco rozrywkowo preferuję głosy jaśniejsze.
Bas, Roberto Abbondanza, też już jest dobrze znany w Krakowie. Lubię w jego głosie swobodę, którą i wczoraj wysłyszałam. Pan Abbondanza musiał czuć się nieco zagubiony na estradzie pośród kobiet – cztery solistki i on jeden, ale nie przeszkodziło mu to w świetnym wykonaniu swojej partii. Podobała mi się jego aria z basami „rżnącymi” niemal na ludowy sposób doły; artysta nie obawiał się rozwinąć głosu, popisując się szeroką skalą (choć akustyka krakowskiej filharmonii zabijała dla tych, którzy siedzieli jak ja na balkonie doły – zawsze tak jest!). Uznałam, że dowodem poczucia humoru kompozytora jest to, że inną arię, utrzymaną w najszybszym tempie z wszystkich w oratorium, przeznaczył basowi.
Ostatnią artystką, o której wspominam jest Vivica Geneaux, moja wielka śpiewacza miłość. Partia, wydaje mi się, nie była dobrze usytuowana w jej najlepszym rejestrze. Głos niekiedy brzmiał metalicznie. Zabrakło też arii, w których mogła się wykazać swoimi fenomenalnymi zdolnościami aktorskimi i interpretacyjnymi (do dziś mam w oczach jej wykonanie „Sposa son disprezzata” z „Bajazeta” Vivaldiego, którą to arię zaśpiewała z rozdzierającą wściekłością, udzielającą się chyba wszystkim obecnym na sali).
Dopiero w ostatniej arii zyskała szansę pokazania tego, co potrafi. Z ogniem w oczach (wiem, wiem… banalne, ale prawdziwe!) wyśpiewywała skoki, interwały, pasaże, obiegniki i tryle, kończąc tak triumfalnie, że ospała dotąd publiczność krakowska nagle przypomniała sobie, co zwykła robić i nagrodziła artystkę skąpymi brawami (jedyny aplauz, jaki w czasie oratorium wczoraj słyszeliśmy. Nie tak to in illo tempore bywało… Dawniej na Misteriach Paschaliach oklaskami przerywano występy. Czy publiczność krakowska się ucywilizowała?) Łezka poszła z oka po tej arii, tym bardziej, że na bocznych ścianach sali filharmonii wykwitły na tę chwilę kwiaty (uwieczniłam je na zdjęciu) – dowodzi to tego, że wspaniała ekipa świecąca również docenia kunszt pani Geneaux. Myślę, że i artystka zobaczyła te kwiaty – przed arią rozglądała się po sali, patrzyła długo na ściany.
Zespół Europa Galante cenię od lat za brzmienie (rewelacyjne smyczki, co i wczoraj się potwierdziło), za energię tkwiącą w jego członkach i za prowadzącego znad skrzypiec Fabio Biondiego. Dźwięk jego skrzypiec przebijał niekiedy ponad innymi, niekiedy wybijały się też skrzypce wiodącego drugie skrzypce (i tu wpadka, bo nie pamiętam nazwiska, a przecież opatrzony on już i osłuchany…). Nie zawiodłam się więc, jeśli chodzi o samą jakość wykonania. Jednym z największych atutów wykonań tego zespołu jest dynamika – zarówno wewnętrzna, w zespole (dynamika grupy – widać ich zgranie, współpracę), jak i dynamika muzyczna – dwunastu muzyków robiących perfekcyjne crescendo w ciągu paru sekund – niby to norma dla dobrego zespołu, a jednak zwraca uwagę. Podobnie radują idealnie równe ritardanda, w których orkiestra podąża za solistą (przypadek cudownych zwolnień w ostatniej arii Viviki Geneaux). Cieszy to, że co roku na koncercie w ramach Misteriów Paschaliów w zespole Fabio Biondiego odnajduję te same twarze, tych samych muzyków – mój ulubiony skrzypek, teorbista… To już dobrzy znajomi i niech tak pozostanie! Oby przyjeżdżali do Krakowa nadal!
Już wspominałam o świetle (kwiaty dla Viviki), teraz dodam jeszcze o tym, że wspaniale rozegrano ściemnianie na bisie – bo na bis (ewidentnie wymuszony) był finalny chór oratorium. Państwo realizujący oświetlenie koncertu wspaniale zsynchronizowali zwolnienie i jednoczesne ściszenie w muzyce z przygasaniem światła, które po wybrzmieniu ostatnich nut rozbłysło ponownie. Wczoraj też nie widzieliśmy czerwonego, gorejącego krzewu; efekty świetlne utrzymane były w tonacji błękitnej. Bardzo podobało mi się oświetlenie krzewu pod koniec drugiej części, niestety, nie zrobiłam zdjęcia.
Co do osobistości na koncercie, to i tym razem nie zaszczycili nas swoją obecnością włodarze miasta, zauważyłam natomiast panią Izabelę Helbin, czyli aktualną szefową Krakowskiego Biura Festiwalowego. Dobre i to, ale chciałabym w końcu zobaczyć, jak dawną muzyką cieszą się ci, którzy tak o nią w Krakowie walczą. Pewnie przyjdą „na mszę”, jak wczoraj wspomniany „pan prezes, pan dyrektor, pan wiceprzewodniczący i pani główna księgowa”, bo „msza, panie kierowniku, to jednak msza jest”. Pan Filip Berkowicz nerwowo, stale sprawdzał w czasie koncertu wiadomości na ekranie swojego Blackberry (może kolejni wykonawcy dojeżdżają?), co jemu można wybaczyć. Słucha uważnie, sprawdza czasem coś w programie, klaszcze najdłużej z wszystkich. To się chwali i to cieszy.
Uroczy jest zwyczaj witania gości czekoladkami, rozdawanymi we foyer Filharmonii Krakowskiej. Są wspaniałe, jeśli ktoś to czyta i się wybiera, polecam te w kształcie serduszek. Pralinki podają panowie na wielkich tacach, z którymi wyśmienicie manewrują pośród tłumu. W przeciwieństwie do nich – oficjalne „hostessy” festiwalowe stoją sztywno w opaskach z czarnym kwiatem we włosach i czerwonych szalach zamotanych na szyi. Stoją i sprzedają program, trochę przerażają, bo ich image jest nieco diabelski (kwiat, łatwo sobie dopisać, symbolizuje rogi diabelskie; to bardzo „paschalne”…). Stoją i nie mają nic więcej, poza trzymaniem programów w rękach, do roboty, bo jest ich dużo, a wyrobiona (chciałoby się powiedzieć zaprawiona w bojach festiwalowych) publiczność daje sobie sama radę poza nielicznymi wyjątkami. Publiczność zresztą wczoraj była – już po koncercie – zajęta głównie butami pani Geneaux. Słyszałam w tłumie „jak można, takie czerwone”, ale i „sama byś takie chciała”, wreszcie „to chyba Blahnik, tak się ten szewc nazywa” i, oczywiście „jak ona biega na takich szpilkach”. Takie rzeczy – tylko w szatni.
Na koniec wyjaśnienie tytułu – Fabio i jego kobiety. Kto widział, ten wie – artystki wychodzące do ukłonów, to są artystki pana Biondiego. On je wprowadza, one się do niego uśmiechają, jemu są wdzięczne, bo to on decyduje, że śpiewają takie cuda. Estradowo – to jego kobiety, jakkolwiek antyfeministycznie by to nie brzmiało.
Obolałe ręce od oklasków, jak zawsze. Przed Misteriami Paschaliami trzeba by ćwiczyć mięśnie przedramion, by klaskać jeszcze mocniej, jeszcze dłużej. I za ten koncert dziękuję bardzo.
Leonardo Leo Sant’ Elena al Calvario, wyk: Gemma Bertagnolli – sopran, Vivica Genaux – sopran, Anna Chierichetti – sopran, Helena Rasker – kontralt, Roberto Abbondanza – bas, Europa Galante, dyr. Fabio Biondi
Pingback: Quo vadis? Misteria Paschalia na zakręcie - WirtuAnia