Dzień czwarty
Szanghaj dziś zaczął wzbudzać we mnie lęk. To jest zbyt duże miasto. Zbyt potężne. Zbyt przerastające moją wyobraźnię. Zbyt szanghajskie.
Gigantomania, czyli Ania Gigantom…
Zacznę od tego, że moja podróż do Azji jawi mi się całkiem logicznie. Polska leży na styku Europy i Azji. Potem odwiedzałam Ukrainę, następnie pojechałam dalej na Wschód, do Turcji. Mieszkanie w Kazachstanie można uznać za wejście do „prawdziwej” Azji, choć „tylko” Środkowej, w końcu trafiłam do Chin. Każdy krok dalej na Wschód niż Przemyśl można traktować jako kolejny etap wtajemniczenia, które – jak powtórzę i podkreślę – postępowało u mnie w pewnym logicznym rytmie. Pewien czas musiał upłynąć, bym mogła w odpowiedni sposób zobaczyć i zrozumieć (czasem z opóźnieniem) następne miejsce. Teraz jestem w Chinach i moje zrozumienie Wschodu osiągnęło ten stan, w którym jestem świadoma, że więcej nie wiem niż wiem. Pięknie, prawda?
Konferencja dzisiaj miała wycieczki do różnych miejsc atrakcyjnych w Szanghaju i okolicach. Zrezygnowałam z wycieczki na rzecz samodzielnego spaceru po Szanghaju – a to właśnie ten sposób zwiedzania, który preferuję. Zawsze, gdziekolwiek jadę, a szczególnie gdy gdzieś jadę po raz pierwszy, staram się jak najwcześniej przestać czytać o tym miejscu, nie kupuję przewodnika, żeby nie kusił i usiłuję zapomnieć wszystko, czego się kiedykolwiek o nim dowiedziałam. Tak też stało się tym razem w Szanghaju. Dzisiejszy spacer sprawił, że przypomniałam sobie dawno nabytą wiedzę o wojnach opiumowych, o koncesjach międzynarodowych, o zbrodniach japończyków na Chinach, szczególnie na Szanghaju, o przyjaźni polsko-radzieckiej i o modernizmie europejskim, którego wyjątkowym przejawem był niemiecki ekspresjonizm filmowy. Odgrzebałam też w zakamarkach umysłu wiedzę o szintoizmie, taoizmie, buddyzmie i rewolucji kulturalnej w Chinach. Dziś, wszystkie te pojęcia nagle nabrały dla mnie ciała, czasem nawet trójwymiarowego, a z pewnością kolorowego.
Od początku. Rano pospałam nareszcie trochę (4,5 godziny zamiast 3,5, czyli całkiem nieźle). Grzecznie zjadłszy śniadanie, pojechałam taksówką z szefem do starego miasta, czyli Yuyuan Garden. Z taksówką tu jest tak, że pokazuje się szoferowi adres na kartce, a ten wiezie nas tam, gdzie odczytał. Trochę na dwoje babka wróżyła, bo niekiedy mam wrażenie, że nie umieją czytać, niemniej jednak poruszać się w mieście liczącym 20 milionów mieszkańców – szacun wielki jak stąd do Krakowa. Akurat tym razem zdarzyło się, że pierwszy napotkany nas zabrał. Szef jednakowoż nie był przekonany, że trafiliśmy we właściwe miejsce, dopiero na mapie musiałam mu pokazać (i tak mi nie wierzył). O Yuyuan Garden napiszę jutro, bo dziś byłam tam tylko kilka minut. Potem, jakoś tak się zdarzyło, że przy świątyni szintoistycznej się zgubiłam. Trochę nie wiedziałam, co robić, po chwili zadzwoniłam po prostu do kolegi Habiba (wiedziałam, że Afşın pojechał, a Jean-Louis ma napięte plany zwiedzania Szanghaju) i ucieszyłam się, słysząc jego głos w słuchawce telefonu, bo to znaczyło, że on nie pojechał za miasto na oficjalną wycieczkę. Umówiliśmy się, że pojadę do niego do hotelu na kawę (na kawę…), a następnie razem pójdziemy zwiedzać. Obejrzałam jeszcze dokładnie świątynię szintoistyczną, bardzo zniszczoną w latach 60. (o czym doniósł szef, wpatrzony w kartki przewodnika, a nie w świątynię – koniec końców zwiedził budynek przylegający, a nie samą templę…), odrestaurowaną pieczołowicie w ostatnich latach. To jednak przerażająco puste miejsce, nie zapełniają niewielkiej przestrzeni strojne w kolory posągi śmiejących się bogów.
Habib mieszka w super luksusowym hotelu pięciogwiazdkowym, moje capuccino w lobby było marzeniem spragnionego kofeiny Europejczyka zagubionego w Azji pełnej hahaha nie zielonej herbaty, ale czerwonej Coka-Coli (podkreślam znaczenie tego napoju dla Chin!). Po pogawędce na tematy ogólnochińskie (zaczęło się od tego, że Habib opowiedział, jak wczoraj usiłował po północy zasnąć i nagle ktoś zapukał delikatnie do jego pokoju, on nie otworzył, ale po chwili, rozbudzony i zaciekawiony, podszedł do drzwi, gdzie, jak się okazało, leżała ulotka ze zdjęciem stosunkowo roznegliżowanej pani, Chinki, jej numer telefonu i zachęta do kontaktu) i po kawie ruszyliśmy także taksówką na Bund, czyli nabrzeże nad rzeką Huangpu (dopływ Jangcy). Ta rzeka dzieli Szanghaj na Puxi – stary, właściwy Szanghaj, i Pudong – nowy Szanghaj, nowoczesne centrum finansowe. Bund to jednak przede wszystkim historia, a tę widać dziś już tylko w budynkach przy promenadzie ciągnącej się wzdłuż rzeki. Są bardzo różne, a przecież wszystkie łączy to, że są jednym ze śladów „kolonialnej” przeszłości miasta. Dzisiaj jednak jest to mało ważne. Przyćmiewa je panorama Pudongu, która nie tylko zapiera dech w piersiach, ale również każe myśleć o koszmarnym zanieczyszczeniu powietrza w Szanghaju. Otóż wszystkie budynki po drugiej stronie rzeki są szare. Nie ma na nich kolorów, brak wyraźnych linii. Gdy się patrzy przez obiektyw aparatu fotograficznego, nie da się nawet powiedzieć, który budynek jest na którym planie, czy przypadkiem nie są wszystkie ustawione w jednej linii. Do tego dochodzi drapanie w gardle, nieodłącznie towarzyszące spacerom po Szanghaju i sprawiające, że cały czas chce się pić, oraz bardzo suche oczy i wypadające niemal z nich soczewki. Na dłuższy czas soczewkowcom polecam okulary. Bund był niegdyś centrum finansowym, teraz mieszczą się tu hotele i inne instytucje finansowe, których pracownicy jednak muszą zazdrosnym okiem patrzeć naprzeciwko, na Pudong.
Bund to przede wszystkim miejsce spotkań, zdjęć, które każdy musi sobie zrobić obowiązkowo na tle Pudongu (też mam!). Teraz nie sezon na Szanghaj, to widać na Bundzie – Europejczycy zwracają uwagę, a taka para jak Habib i ja, to już w ogóle. Biegałam po Bundzie jak oszalała, a Habib spokojnie stał i filmował sobie centymetr panoramy za centymetrem. Chińczycy, którzy wycieczkami przewalali się jak opętani, patrzyli na nas jak na dwójkę wariatów. Mnie to miejsce nie dawało spokoju, nerwowa się robiłam, gdy patrzyłam na nowe miasto, powstałe w ciągu ostatnich 30 lat. Robiło mi się na zmianę zimno z przerażenia i gorąco z podniecenia. Raz, że na przestrzeni mojego życia powstało coś takiego, dwa, że – dosłownie coś takiego w ogóle powstało. Strach o tym myśleć. W końcu stanęłam spokojnie przy barierce i Habib musiał mi przypomnieć „on reste ici, ou on continu?”. Poszliśmy dalej Bundem. Cały czas gadaliśmy o mieście, o tym, jakie jest, jakie chciałoby się, co jest symbolem Szanghaju, co się tu dzieje, jak się dzieje. Zaszliśmy na koniec, do mostu, przeszliśmy na drugą stronę. Na każdym kroku są tu masaże i spieraliśmy się o masaż chiński, o masaż stóp też, który reklamował się naprzeciwko gigantycznego pawia z kwiatów wychodzącego z olbrzymiej złoconej ramy postawionej przed parkingiem luksusowego hotelu. Chińskie rozmowy…
Weszliśmy po drodze do kościoła katolickiego. Ten akurat wyglądał jak marna kopia neogotyku, źle idącego w ślad za gotykiem. Czego jednak można wymagać od produkujących iPedy i iFony czy Siony Chińczyków? W środku akurat odbywał się montaż wystawy współczesnej sztuki Chin i Tajlandii. Ciekawe, prawda? Skręciliśmy w ulicę Syczuańską, jedną z najważniejszych ulic handlowych dawnej koncesji brytyjsko-amerykańskiej, biegnącej równolegle do Bundu. Kiedyś mieściły się tu domy kupieckie, dziś – sklepy małe i maleńkie, parkingi dla motorów i rowerów, tłumy Chińczyków nie wiedzących, co mają ze sobą zrobić. Siedzą i patrzą przed siebie. Wokół wielu drzew są zbudowane ławeczki, całe porośnięte starymi Chińczykami, zazwyczaj mają oni na sobie ciemnoszare spodnie, białe skarpetki, buty w stylu mokasynów, obowiązkowo za duże. Zamiast koszul lub swetrów często zakładają mundurki z czasów rewolucji kulturalnej i to jest chyba jedyna jej pamiątka, jaką udało mi się wytropić na ulicach Szanghaju. Także w rozmowach ani w naukowych wystąpieniach ten temat nie istnieje. Pamiętam to zdanie z podręcznika Andrzeja Garlickiego do Historii najnowszej Polski – „W czasie rewolucji kulturalnej zginęło w Chinach około 20 milionów ludzi, co jak na chińskie warunki nie jest zbyt wielką liczbą” (parafraza, nie cytat). 20 milionów, to nie jest wielka liczba ludzi. 20 milionów mieszkańców liczy dzisiejszy Szanghaj, to tak jakby to miasto znieść z powierzchni ziemi. Prostopadła do Syczuańskiej ulicy jest ulica Nanjińska, czyli najważniejsza arteria handlowa i starego Szanghaju i nowego. Tu ławeczki pod drzewkami są jeszcze bardziej oblężone przez Chińczyków. Po bokach ulicy, która jest strefą bez samochodów, stoją wózki inwalidzkie ze starszymi członkami rodzin, których tu przywozi się, by mogli uczestniczyć w najważniejszym rytuale życia miejskiego Szanghaju: spacerze po Nanjing Road. Zagłębieni w rozmowy o tym, kto pojawia się na reklamach w Chinach – czy Chinki czy Europejczycy (Habib twierdził, że Chińczyk nie może być marzeniem kobiet, bo mały i niemęski, zatem nie funkcjonuje w reklamie; ja, jak zwykle złośliwa, zaczęłam zatem wśród niezliczonych reklam na olbrzymich fasadach potężnych domów towarowych wyszukiwać Chińczyków… Zgodziliśmy się natomiast co do tego, że Chinki, owszem, są na plakatach reklamowych, bo to stereotypowe niezdrowe marzenie każdego mężczyzny z ziem leżących na Zachód od Państwa Środka), nie zauważyliśmy nawet, że Nanjing Road przerodziła się w People’s Square, czyli Plac Ludowy. Nawet nie umiem powiedzieć, jak wielki ten plac jest. Sięga tam, gdzie zaczynają się kolejne drapacze chmur, ginące z oczu w mgle zanieczyszczonego powietrza. W takich warunkach, jak dla mnie, Plac Ludowy jest niemierzalny.
Ten spacer trwał od około 12.30 do 16.00. Przyznaję, że na Placu Ludowym myślałam już tylko o kawie i czymś do jedzenia. Habib jednak był twardy „idziemy do Urban Center, a potem dopiero jedzenie, zresztą jadłaś wczoraj tyle, że przez trzy tygodnie ci się nie należy”. Mądry człowiek. Nie patrzył w ogóle jak słaniam się na nogach, jak przewracam oczyma, tylko parł ku Urban Center, czyli budynku na środku placu, skonstruowanym specjalnie na okoliczność EXPO – mieści się w nim historia rozwoju Szanghaju. Wystawę obejrzałam z niekłamanym podziwem, jak mianowicie można pokazać tak wiele, jednocześnie nie mówiąc właściwie nic. Opisy na wystawach chińskich, musicie wiedzieć, są zminimalizowane do granic obłędu i nie mam na myśli rozmiaru czcionek Po prostu nie chce im się pisać o tym, co i tak każdy widzi i może sobie zinterpretować jak tylko chce. Ostatecznie przyznaję, że wrażenie zrobiło na mnie zestawienie zdjęć Szanghaju z lat 70., 80. i 90. z fotografiami tych samych miejsc wykonanymi w latach 2000. Niezapomnianym wrażeniem jednak pozostanie to, co zobaczyłam w kinie, które nie wiem, jak się nazywa. Panoramiczne? Takie, co jest dookoła i czuje się to, co się widzi. Prawie upadłam, gdy przechylaliśmy się przy skręcie samolotu, przy pikowaniu, bardzo gwałtownym, poczułam się nieszczególnie, a jazda pociągiem doprowadziła mnie do głębokich nudności. Przeżyłam jednak, by na końcu filmu dać się wzruszyć. Ale był piękny i warto było łezkę uronić jedną czy dwie. Nie było na nim ani jednego człowieka i to chyba jest założenie owego Urban Center – wyciąć ludzi z sukcesu szanghajskiego. Tylko budynki i plany, makiety i zdjęcia budynków. Ludzi nie ma w tym, nie ma, bo jeszcze ktoś sobie by go przypisał.
Taksówką zajechaliśmy do hotelu Habiba, gdzie już czekał na nas Jean-Louis, jak zawsze uśmiechnięty, zadowolony, zmęczony, wyzwiedzany na dziesiątą stronę. 42 piętro hotelu przyjęło nas widokiem niepowtarzalnym, mnie kawą, Habiba piwem, a Jean-Louis – Margeritą. Nie będę pisać o tym, o czym rozmawialiśmy. Wystarczy tyle, że takie dyskusje chciałabym mieć co tydzień. Mózg mi się poruszył. Decyzje do podjęcia się pojawiły. Pomysły nowe nadeszły. Wspaniali ludzie. Brak było wprawdzie Afşına i jego stambulskiego hüzün, ale mnie za to ogarnął i trzyma do tej pory taki nastrój, jak zanieczyszczenie powietrza w Szanghaju. Ciężki, szary, zamieniający intensywne kolory w nijaką szarość, zabijający wszelką oryginalność, wtłaczający wszystko w sztywną ramę konieczności i braku pola do manewrowania.
Zbyt długie przebywanie w Szanghaju grozi azjatyzacją człowieka. Już spieszę i już tłumaczę. Wracam przy tym do moich podróży coraz dalej na Wschód i do zdrowego porządku, który przypadkiem zachowałam. Już na Ukrainie czułam, że przestrzeń jest zarazem moim wrogiem, jak i moim najbliższym przyjacielem, miejscem zbawienia. Patrzyłam z murów Chocimia na Dniestr i czułam tę potęgę, tę wielkość – jak mnie pochłania, co było przerażające, ale w swoim wnętrzu mnie ogarnia i uspokaja – czego w głębi duszy chciałam. W Turcji wypływałam daleko w morze, by ponad górami tuż przy brzegu Morza Śródziemnego dostrzec „białą górę” – ośnieżony jeszcze wiosną szczyt. Jedność, którą nagle stawaliśmy się – góry, morze i ja – stawały w opozycji do tego, co nieosiągalne, dalekie, jak marzenia i aspiracje człowieka Wschodu: są, ale widać je tylko z jednej, zupełnie wyjątkowo osiągalnej perspektywy. W Kazachstanie zrozumiałam na czym polega małość człowieka względem przyrody. Nie tylko marna się stałam w porównaniu z łańcuchem Tien-Szan, ale też moje życie nagle nic nie warte było wobec harmonijnie rozpostartego pod niekończącymi się, majestatycznie śpiącymi górami stepu. Klucz do religii Wschodu, choć o nich nadal mało wiedziałam, przypadkiem znalazł się w moich rękach tym samym.
Tu, w Szanghaju patrzę na to, jak człowiek opanował do perfekcji całą myśl Wschodu. Przestrzeń jest wrogiem człowieka? Zabudujmy ją, nie pozwólmy, by choć centymetr pustki nas przerażał. Szanghaj nie zostawia nawet milimetra wątpliwości na ziemi. Brak tu miejsca do poruszania się, jeśli nie budynki, to samochody i ludzie odbierają możliwość zyskania punktu odniesienia, owej Białej Góry; traci się w ten sposób aspiracje inne niż te, którymi kierują się wszyscy. Potęga przyrody przemieniona tu zaś została w potęgę pracy człowieka. Religia Wschodu dała impuls do gigantomanii. Kiedyś powstawały wielkie posągi Buddy i olbrzymie świątynie, dziś – hotele, w których na 42 piętrze serwuje się capuccino i Margaritę spragnionym wrażeń cudzoziemcom. Azjaci pozostają spokojni; nawet z tak wysoka nikt nie zyska innej perspektywy jak ta, którą się wszystkim tu narzuca: sukces, powodzenie, rozwój i chińskie przodownictwo. Oto jak Europa kładzie się u stóp Chinom.
Namiastką, ostatnim śladem chińskiego ratio (!) są świątynie. Wspomniana na początku świątynia szintoistyczna, świątynia Nefrytowego Buddy i ciche zakątki w Ogrodzie Yuyuan. Do czego to doszło… Świątynie, miniaturowe, ginące w gigantycznej zabudowie Szanghaju, nazywam siedzibą rozumu. Szaleństwo albo szanghajskie zaćmienie. Polecam. Można się wiele o sobie samym nauczyć. Tylko po co w tym celu zalatywać się kilkanaście godzin na Wschód…?
Dodaj komentarz