Pierwsza niedziela października 2014. Intelektualiści polscy celebrują ruchome święto – ogłoszenie laureata Literackiej Nagrody Nike. A kobiety sprzątają po synach, mężach i ojcach. Mnie zaś zdarzyło się w ramach 2. Nowohuckiego Festiwalu Sztuki uczestniczyć – jako odbiorca – w panelowej dyskusji „Sztuka i… pieniądz”.
Debata odbywała się w nowohuckiej Galerii Centrum. W tej samej Galerii od piątku można zwiedzać wystawę prac Zdzisława Beksińskiego ze zbiorów Muzeum Historycznego w Sanoku. O pieniądzach i sztuce, ich relacjach, mariażu, związkach, problemach – bo tak określano główny temat – rozmawiano zatem pośród obrazów artysty, który sam odrzucił prosto rysującą się ścieżkę sukcesu finansowego, na rzecz swobody wypowiedzi artystycznej.
Wstęp do wypowiedzi dał prof. Jerzy Hausner, przedstawiciel Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, jednego z organizatorów wydarzenia. Przewijały się w tymże wstępie pojęcia „sztuka”, „niezależność”, „wolność”, „pieniądze”, zależność między finansowaniem artystów a wolnością sztuki czy finansowaniem publicznym a sytuacją artysty na rynku. Trudno jednak, w mojej opinii, znaleźć w wypowiedzi profesora Leitmotiv, który prowadziłby od początku do końca. Na szczęście mówił znacznie krócej niż kolejny mówca.
Był to artysta Piotr Lutyński. Długo i zawile głównie przeczył sam sobie, utwierdzając mnie w przekonaniu, że artyści powinni wypowiadać się wyłącznie przez własną twórczość, a nie swe usta*. Jako „kuriozalne” określił specyfikacje podawane przez galerie austriackie i niemieckie (ciekawe, że właśnie te kraje wymienił) artystom, którzy mają spełnić zamówienie opiekuna finansowego co do joty. Powiedział, że „galeria żąda duszy”, co jest „zagrożeniem, szczególnie dla młodych, niezbudowanych artystów”. Wizja ta jest zupełnie przerażająca. Taki da Vinci malował przecież kogo chciał i jak chciał (przepraszam za tę ironię). Marzenie wielu o kontrakcie z najlepszymi galeriami na świecie jawi się panu Lutyńskiemu jako pakt z szatanem, bo „nie ma nic za darmo”. Po tym szatańskim początku przeszedł do wspomnienia, że wiele razy obecny tu także jako panelista pan Andrzej Starmach pomagał jemu i innym artystom, i taki związek pieniądza i sztuki jest akceptowalny. Wreszcie wypowiedział słowa, które zanotowałam wyjątkowo pieczołowicie, by przypadkiem nie zniekształcić tego zdania. Zapytał oto dramatycznie dość (choć za mało modulował głos): „Jak pomagać ludziom?” i sam odpowiedział szybko: „Artysta dostaje pieniądze i zaczyna pić alkohol.”
Po tej wypowiedzi straciłam wątek. Wkrótce zaczął mówić Andrzej Starmach, który dał rys historyczny związków sztuki z pieniędzmi. Ten, kto malował na ścianach jaskini w Lascaux mógł to robić, bo ktoś inny poszedł za niego polować; wspomniał Medyceuszy, trudne związki pieniądza i sztuki z państwem i polityką, zwłaszcza w III Rzeszy czy w demoludach – z tego zresztą względu popularne dziś określenie „polityka kulturalna” źle mu się kojarzy. Postawił wreszcie trudne, retoryczne pytanie: „Artysta musi za coś przeżyć”.
Trochę przestrzelił z tym „przeżyć” według mnie, bo wielu nie udało się przeżyć, mimo usilnych starań. Schielego zabiła wprawdzie hiszpanka, nie głód, ale gdyby był lepiej odżywiony, może nie poddałby się szalejącej grypie tak łatwo? Fragonard nie potrafił dostosować się do nowego stylu w sztuce, huśtawki straciły na atrakcyjności, a on stracił zamówienia, umarł w biedzie i samotności. El Greco nie tylko nie znajdował zrozumienia dla swojej sztuki, ale wręcz spotkał się z wyśmianiem i zmarł nie tylko wydrwiony, ale i biedny.
Andrzej Starmach zapytał następnie, gdzie się kończy wolność sztuki. Jako przykład podał street art. Ruch ten artystyczny zaczynał się, ciesząc się pełną wolnością, a dzisiaj Banksy sprzedaje się za gigantyczne pieniądze, a nawet w Polsce organizowane są aukcje prac przedstawicieli tego ruchu. Gdzież więc ta rewolucja? Sukces artystyczny jest utożsamiany z pieniądzem. Mówienie o niezależności, gdy artyści biorą pieniądze, nawet od państwa, jest mówieniem nieprawdy, pieniądz zawsze rodzi zależność.
Proponował więc sprzedaż dzieł sztuki przez galerie, ale bez zobowiązań. Tylko… tylko, że wskazał na szczupłość polskiego rynku (i niewielkie tradycje polskiego handlu sztuką, które sięgają połowy XIX wieku. Konkluzja jego wystąpienia była przykra dla słuchaczy. Otóż bez względu na to, ile pieniędzy zainwestuje się w polską sztukę, to polscy odbiorcy i tak są na tyle „sztukoodporni”, że nic ten finansowy zastrzyk nie zmieni. Przede wszystkim w sztukach plastycznych (tu się nie zgodzę z panelistą; w muzyce jest podobnie).
Wiesław Gumuła, który występował w podwójnej roli – profesora UJ i Dyrektora Oddziału Okręgowego NBP w Krakowie, sponsora cyklu debat, podszedł do tematu od strony społecznej. Wskazał na trzy odrębne dziedziny: gospodarka, polityka i wspólnota opierająca się na wymianie społecznej w zakresie edukacji, sportu, zdrowia itd. Ta trzecia dziedzina ma sens budowania prestiżu, społecznej pozycji, służy także do wyrażania opinii politycznych czy gospodarczych na przykład dzięki uprawianiu sztuki. Pytanie jednak powstaje, jakie są proporcje urynkowienia sztuki, tj. jaka proporcja pozwala na utrzymanie równowagi między sztuką a pozostałymi dziedzinami. Można tę równowagę bowiem łatwo naruszyć. Następuje wtedy deformacja dzieła artystycznego, np. gdy artysta odniesie sukces finansowy.
W tym momencie przestałam uważnie słuchać, bo skupiłam się na tym wątku. Zatem, jeśli dobrze zrozumiałam, sukces finansowy artysty nie jest dobry dla jego sztuki. Hmm. Zgadzałaby się to w sumie z wcześniejszą wypowiedzią pana Lutyńskiego – osiągnąwszy sukces finansowy artysta zacznie pić alkohol. Nie życzymy więc artystom pieniężnych zysków.
Ostatnim z panelistów był Andrzej Wyrobiec, niegdyś organizator artystycznego życia żaków krakowskich, dzisiaj wysoki urzędnik MKiDN. Zdecydowanie najlepiej przygotował się do wystąpienia. Nie tylko dlatego, że skupił się na wyjątkowo interesującym wątku w relacji sztuki i pieniądza, a mianowicie prawach autorskich i problemie własności intelektualnej oraz rozliczaniu należnych honorariów wynikających z takich zależności, ale także dlatego, że podał konkretne dane wskazujące na to, jak ważna ekonomicznie jest ta relacja.
Przywołał pojęcie przemysłów kreatywnych i, wychodząc od definicji tego pojęcia, przeszedł gładko do kształtu prawa autorskiego, regulującego budowanie przemysłu kreatywnego. Dlaczego to tak ważne? Bo w UE w branżach związanych z przemysłem kreatywnym jest zatrudnionych 7 mln osób, co stanowi 3,5% miejsc pracy. W Polsce jest to 2% miejsc pracy. Głównym celem nowo powołanego stowarzyszenia Kreatywna Polska jest skuteczna ochrona praw autorskich, a jak ważna to stawka uświadomią liczby: 500 mld euro w ubiegłym roku przyniosły prawa autorskie w UE. Jak ważna to praca, niech uświadomi liczba fanów fanpage’a wspomnianego stowarzyszenia na Facebooku: 215. Osób, nie tysięcy. Załączam poniżej zrzut ekranu, bo warto się nad tą liczbą pochylić, nie nad stratą 500 czy nawet 700 mln złotych… Na marginesie dodam, że dopytałam pana podsekretarza, skąd zaczerpnął dane: z raportu Price Waterhouse Coopers znajdującego się na stronie Kreatywnej Polski; dziś piszę na szybko, nie będę ich weryfikować, ale z pewnością sięgnę do raportu.
Następnie pan Wyrobiec skupił się na nielegalnym pozyskiwaniu treści w internecie, przez co straty twórców sięgają 500–700 mln zł rocznie. Wskazał na główne pola działania ministerstwa w związku z tym. To (1) nowe formy dystrybucji treści i budowanie świadomości społecznej propagowane m.in. za pośrednictwem portalu Legalna Kultura (będę sprawiedliwa: ponad 36 tys. „lajków na fejsie” robi jakieś wrażenie…). (2) Powstał zespół ds naruszeń praw autorskich, w którym znaleźli się przedstawiciele MKiDN, policji, Ministerstwa Sprawiedliwości, Urzędu Patentowego itd. Co więcej (3) pracuje się nad powołaniem odrębnego sądownictwa dla własności intelektualnych i prowadzi się szkolenia dla policji i prokuratury z tego zakresu. Ostatnim obszarem działania jest (4) uelastycznienie prawa autorskiego, polegające np. na ułatwieniu w tworzeniu serwisów internetowych z legalnymi treściami.
Streściłam debatę. Co przyniosła, poza chwilowymi wybuchami śmiechu? Wartość edukacji – o której rozmawiano głównie w czasie pytań od publiczności. Wyedukowani odbiorcy będą sztukę kupować – taka jest optymistyczna konkluzja debaty, a ja po cichu dodam, że artysta dostanie pieniądze i zacznie pić alkohol.
Mogłabym na tym zakończyć; zresztą i tak to, co piszę jest zbyt długie i nikt tego nie przeczyta (podobnie zachowywali się pragnący zwiedzać wystawę prac Z. Beksińskiego: nie słuchali gadających głów, tylko oglądali sztukę). Pech jednak chce, że dopiero co debata na podobny temat odbyła się w Warszawie, w trakcie Warsaw Gallery Weekend. Artyści byli i są biedni, ale dziś świat oferuje tym, którzy chcą, możliwości inne niż los El Greco czy Fragonarda. Dzisiaj obaj zamiast umierać w biedzie i zapomnieniu dokonaliby spektakularnego przekwalifikowania (to już moja konkluzja po przeczytaniu relacji z tej debaty), a, jak wiemy, przekwalifikowanie jest słowem-kluczem do zrozumienia współczesności**. Bieda artysty jest nadal synonimiczna z niezależnością artystyczną, przekraczaniem barier (srsly? Banksy, hello). Bieda wyraża się jednak w niedawnym bezradnym apelu Roberta Brylewskiego, który na swoim fejsbukowym profilu napisał, że nie ma kasy ani na obiad, ani na prezenty dla dzieci, ani nawet na fajki (och, na alkohol też nie ma, na pewno). Apel zaś to do młodych twórców, by nie poszli w jego ślady. Czeka ich zniechęcenie i bieda, a nie gruppies, seks i (taaak!) alkohol.
W warszawskiej debacie przywołano także kwestię dotacji państwowych (w większym stopniu eksploatowano ten temat niż na dzisiejszym krakowskim spotkaniu). Problem dotacji państwowym zrozumie jednak tylko ten, kto przez formularze ministerialne przechodził, uzasadniał, dlaczego właśnie on ma dostać grant lub pisał opinię dla kogoś innego, wychwalając pod niebiosa potencjalnego stypendystę. Kłamstwa, wszystko kłamstwa, prawda? Bo jeśli się prawdę w takim formularzu napisze, to kandydat przepadł (to moja smutna wizja, poparta doświadczeniem).
Co pozostaje? – zapytano w Warszawie. Wziąć los w swoje ręce. Własna działalność kreatywna, czyli udział w potężnym rynku przemysłów kreatywnych. Włączenie się poniekąd w nurt popkultury – np. w reklamie. Kto zyska (czytaj: kto zarobi), ten nie tylko sam sfinansuje swoją sztukę, ale i będzie miał na ten nieszczęsny alkohol. W drodze do finansowej satysfakcji dopomoże akademickie biuro karier, np. działające przy krakowskiej ASP, oferujące m.in. miejsca na staże studenckie w firmach kreatywnych.
W krakowskiej debacie zabrakło mi tematów nie tak atrakcyjnych jak wątki z wypowiedzi Andrzeja Starmacha (zbyt mały rynek sztuki, analfabetyzm plastyczny itd.), nie tak kontradyktoryjnych jak u Piotra Lutyńskiego czy zakończonej niezrozumiałą dla mnie konkluzją społecznej analizy relacji finansów i sztuki (prof. Gumuła). Zabrakło mi praktycznego wymiaru tego problemu, poruszonego w czasie podobnego panelu w Warszawie dwa lata temu, w Zachęcie. To ubezpieczenia, emerytura, 50% koszty uzyskania dochodu itd. To zarobek dzisiaj i niepewne jutro. A trudno się sprzeciwiać wynikom badań, zgodnie z którymi społeczeństwa ułatwiające rozwój przemysłów kreatywnych – czyli kultury!, rozwijają się szybciej, lepiej, bogacą się bardziej niż te, które kultury nie stymulują, także finansowo. Popatrzmy na kwitnący rynek startupów w Berlinie, żywiący rzeszę artystów, sprawiający, że miasto przyciąga inwestorów – wielkie pieniądze, a nie jakieś tam grosze. Korzystają na tym wszyscy: artyści, mieszkańcy, turyści.
Rynek sztuki jest skompromitowany, nie da się tego ukryć. Projekt taki jak „Lana Newstrom” ujawnia zaangażowanie pieniądza w sztukę. Rynek sztuki w Polsce jest bardzo mały – jak się wedrzeć na niego, jak osiągnąć sukces i dorwać się do tego symbolicznego alkoholu? Trudno powiedzieć. Trudno też oceniać w jakikolwiek sposób relacje sztuki i pieniędzy; ostatecznie to ten rynek sztuki, skorumpowany, oceni za jakiś czas, czy dane dzieło powstało wyłącznie z inspiracji finansowych, czy także zawiera wartości artystyczne. Rynek sztuki jest słaby, ale słabe jest także owo stymulowanie rozwoju kultury, sztuki zarówno idące od źródeł prywatnych, jak i publicznych. Zwracam tylko uwagę na to, że 500–700 mln zł, które rocznie nie wpływają do twórców z tytułu praw autorskich to jeden stadion piłkarski. I to chyba tyle w zakresie związku sztuki i pieniądza w Polsce.
Zastanawiam się jednak nad sensem takiej debaty, poza tym, że panowie posiedzieli sobie i po…tentego, pogadali. Czy zbliża nas to do wyprostowania relacji finansów i sztuki? Czy jakiekolwiek wnioski padły, poza postulatem edukacji estetycznej? Nie. No to… po co?
Uprzejmie dziękuję Napoleonowi za zdjęcia z debaty, jak również za jego towarzystwo i wspólny śmiech po niektórych wypowiedziach. Uprzejmie przepraszam siedzących na debacie zbyt blisko nas; komentowaliśmy nieco zbyt głośno, ale niektórych wypowiedzi naprawdę nie można było nie skomentować.
* Przykładem niech będą ostatnie wypowiedzi (nie ustne, ale pisemne) artysty pisarza Ignacego Karpowicza, bo dawniejszych tego typu nie będę przez litość przywoływała.
** Jestem na to żywym dowodem: dokonuję przekwalifikowania co 7 lat. Mniej więcej :)