Przepiękny dzień przestał zachwycać, gdy zamykając okno, przytrzasnęłam kotu ogon. Tuskot zawrzeszczał. Nie zrozumiałam komunikatu; otworzyłam okno ponownie i raz jeszcze przytrzasnęłam ogon, na co kot podniósł wrzask jeszcze większy.
„Jedziemy do weterynarza” – rzuciłam, a kot niewyraźniał w oczach
Przestraszyłam się. Bezładnie pakowałam rzeczy do torby, sięgałam po dokumenty samochodu, kluczyki. Końcówka ogona zwisała nędznie, włócząc się za kotem, jak miotła za zmęczoną czarownicą. Zamarła zawsze zawadiacko zagięta końcówka ogona. „Jedziemy do weterynarza” – powtórzyłam i w ogólnym zdenerwowaniu, w którym najspokojniejszy był kot, bez protestów zajmujący dwukrotnie miejsce w transporterze („Niech sobie jeszcze pochodzi, zanim wyjdziemy” – powiedziałam i otworzyłam drzwiczki, a kot sobie jeszcze pobiegał), w końcu wyszliśmy.
Dramatyzm sytuacji nieco rozładowały krakowskie gołębie, które obficie naznaczyły samochód. Myślę, że ostatecznie na szczęście, ale w duchu wyzywałam je od najgorszych, bo o ile przez przednią szybę po zużyciu połowy płynu i zapaskudzeniu wycieraczek widziałam co nieco, to przez tylną szybę nie widziałam nic. Przez upał w samochodzie zaczęło śmierdzieć. Kot cicho miauczał w transporterze.
Na pytanie „Ileś razy mu ten ogon złamała”, odpowiedziałam cicho „Dwa”, złorzecząc samej sobie. Lekarz się uśmiechał. Rozluźniłam się. „Złamany nie jest” – powiedział w końcu. „To co mu zrobiłam?”. „Przetrącony. Dać mu zastrzyk na lepsze samopoczucie?”. Na luzie. Ten lekarz jest zawsze na luzie.
Podkusiło mnie, żeby zagadnąć jeszcze o biedne, wiecznie zaślipione oczka Tuskota
Leje mu się coś dziwnego, takie śpiki, które czerwienieją. Czyszczę mu oczka co rano. Pierwszy weterynarz, który go leczył, dał lekarstwo, orzekając zapalenie spojówek. Drugi – ten, co mu jajeczka odjął – stwierdził chorobę genetyczną, dodając „Będziecie się z tym bawili do końca życia kota, chyba że mu się cudem cofnie”. Kazał zakraplać. Zakraplałam. Czasem było lepiej, czasem się pogarszało, średnia wychodziła na bez zmian. Kotek biegał zaślipiony, lewego oczka nie mógł niekiedy otworzyć. Podkusiło mnie.
„Białaczka albo hif”. Na luzie powiedziane, a ja myślałam, że się osunę. „Dobrze, żeś mu ten ogon złamała”. A potem poszło szybko. Nie, nie szybko. Kilkanaście minut walki o pobranie krwi. Wrzask wzniesiony przy ogonie trzaśniętym oknem to był szept zaledwie. Z dumą muszę przyznać, że weterynarz, który niejedno już musiał zwierzę widzieć, patrzył z podziwem na Tuskota, walczącego o integralność skóry i zasób krwi. Biedactwo, perełeczka moja, przegrał. Zawinięty w ręcznik wyrywał się jak mógł, lekarz pytał, gdzie się takiego nelsona nauczyłam, krew pobrano i oddano do badania.
Kot znaczył czerwony szlak. Trzymałam mu wilgotny wacik na łapce, a on, choć na tarczy, cały spocony po bitwie, musiał zwiedzać teren. Zajrzał wszędzie. Po głowie biegały mi kotki – jedne białe jak białaczka, inne stereotypowo wychudzone, z piętnem hifa na pyszczkach. Tuskot wizytował, a ja już go kładłam na marach.
Przyszedł wyrok, w postaci wyluzowanego lekarza w przydeptanych tenisówkach
„Czytasz po angielsku” – wręczył mi kartkę, potem drugą. Wydruki z wynikami – „Jestem historykiem, nic nie rozumiem z tego” – oddałam kartki. „Hi, hi, ma to, neoplazja, a co to jest eksajtment?” – spytał lekarz. „Podniecenie, podekscytowanie” – machinalnie odparłam. „Hihi” – powtórzył luzak, któremu ufam – „hihi, jednemu wyszło fir, że fir we krwi ma, a temu wzburzenie”. Tuskot drogo krew swoją sprzedał i jest na to papier.
„Hifa nie macie” – orzekł – „tylko białaczkę”
„Jeden parametr ma ten wasz kot na sześć w normie. Co on je?” – zainteresował się. „Wszystko. Wczoraj bazylię, fetę, sałatę, ale to kot ze wsi, tam, gdzie się wychowywał, nauczono go wszystko jeść”. „To białaczka już na wieś doszła” – skonstatował lekarz – „Jeść trzeba kompleksowo. Wątrobę na wątrobę, nerki na nerki, mózg na mózg”. „Ale że kurzą wątrobę?” – zapytałam. „Żadnych kur, to zabójstwo dla kota!” – prawie wykrzyczał – „i żadnych konserw, saszetki nie tak paskudne, ale też złe, konserwy za to zabijają. Wieprzowa, wołowa wątroba. Mój Feliks wpieprza codziennie taaaaki” – tu pokazał jaki – „kawał wątroby i skacze na trzymetrową ścianę i na pazurach po niej zjeżdża. Inaczej wszystko przez oczy wychodzi”.
Zainteresowałam się tą wątrobą i niezwykłymi umiejętnościami Feliksa. Atmosfera zrobiła się już niemal ogródkowopiwna, Tuskot łaził po szafach. „Anemię też ma” – nagle dorzucił lekarz. „O, to tak jak ja” – wyrwało mi się. „To razem będziecie wątrobę jeść” – zaśmał się pan doktor, co na gbura wygląda, a zwierzęta kocha bardziej niż stu doktorów Dolittle w jednej osobie wcielonych. „Trzustka, nerki, krew w moczu, czerwono w oczach” – dodał. Zrobiło się groźnie. Zapisał, co miał zapisać. Zapłaciliśmy. Kot grzecznie wszedł do transportera, uprzednio pozwalając na sobie zademonstrować, jak należy zastrzyki robić. „Tabletkę w śmietance mu dawaj, bo gorzka!” – prawie na wyjściu usłyszałam.
Wyszliśmy z tą anemią, z trzustką, wątrobą, nerkami, oczkami, białaczką, neoplazją… Cały tłum wsiadł do samochodu; mandat pewny za przekroczenie liczby przewożonych pasażerów. Gołębie dawały się we znaki. Miła pani farmaceutka wszystko wyjaśniła, dodała, że gdyby były problemy, to sprzeda ampułki z zastrzykami bez recepty. W ostatniej chwili poprosiłam o dodanie strzykawek i igieł, o których wcześniej nie pomyślałam. Upał rósł, guano miękło na szybach. W myjni, nieodzownej w tej sytuacji, w niewybrednych słowach wywrzeszczałam facetowi w czerwonej hondzie, co o nim myślę i kim jest, gdy chciał zajechać przede mną. Opadłam na krawężnik bez sił.
„Wątroby wołowej nie kupicie, bo to stare…” – jęknęła pani w mięsnym stoisku w okrąglaku na Placu – „cielęcą mam, dobra, tę ładniejszą część wam odkroję, na masełku podsmażona, pycha, przysmak, będziecie lubić”. Patrzyłam na nią z uśmiechem i okrutnie szczerze powiedziałam: „Może pani dać ten brzydszy kawałek, to dla kota”. Nie zrobiło to na niej wrażenia „Już ukroiłam” – powiedziała, docinając jeszcze parę gramów do zamówionego „półkila”. Wątroba pięknie i gładko się kroi. Nie ma takiego drugiego kawałka mięsa, żeby tak łatwo, jak przez masło, przechodził przez nią nóż masarski.
Tabletka zjedzona w jogurcie, zastrzyk… Tym razem to Tuskot dumnie strzepał z siebie kurz bitewny i na wszelki wypadek schował się pod fotelem.
Wyszedł spod fotela i położył się na niedoszłym loco delicti. Kreweteczka
Miesiąc kuracji. Oczka mają się poprawić, przestać ślipić. Wątroba zacznie normalnie pracować, podobnie trzustka i nerki. Cały kot będzie zdrowy, wirusowa białaczka się zatrzyma. Ufaj temu lekarzowi, który choć świr, śpikami zwierzęcia się zainteresuje. I patrz na swego kota, jak on, zachwycony, patrzy na ciebie.
Patrz swemu kotu w oczy
Dodaj komentarz